Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/569

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w któremby mógł wylądować; na drugim brzegu można było wyraźnie dostrzedz drobne sylwetki straży nieruchome. Nagle wśród ciszy nocy zajaśniało żywe światło, rozległ się huk strzału, którego echo odbiło się o skały Montimont. Woda zakipiała, jakby pod uderzeniem dwóch silnych wioseł. I zaraz potem, ciało Lapoulle’a, biała plama poczęła płynąć z prądem wody, bezsilna i nieruchoma.
Nazajutrz, w sobotę, o świcie, Jan zaprowadził Maurycego do obozu pułkowego, w nadziei że może dziś ztąd wyruszą. Ale nie było rozkazu, zdawało się że o ich pułku zapomniano. Inne już odeszły, półwysep się opróżniał, a ci, którzy pozostali, poczęli chorować na pomięszanie zmysłów. Od tygodnia słabość ta kiełkowała i rosła w tem piekle. Ustanie deszczów, ciężkie słońce ołowiane zwiększyły mękę. Nadzwyczajne gorąca wycieńczały ludzi do reszty, a wypadki biegunki krwawej nadawały jej charakter ostry i złośliwy. Odpadki, wydzieliny całej tej armii chorej, zarażały powietrze cuchnącemi wyziewami. Nie można było już zbliżać się ani do Mozy, ani do kanału, tak dalece woń z ciał końskich i ludzkich, gnijących między krzakami, była silną. Na polach konie zdechłe z głodu rozkładały się, wyziewały z siebie zarazę, tak, że nawet prusacy, lękając się o siebie, dostarczyli motyk i łopat, zmuszając jeńców do zakopywania padliny.