Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/568

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mi się kręci; tak, dostaję szaleństwa, to jest pewnem. Jeżeli jeszcze jeden dzień pozostanę w tem piekle, zginąłem... Błagam cię, chodźmy ztąd, chodźmy zaraz!
I począł przed nim rozwijać najdziwaczniejsze plany ucieczki. Przejdą Mozę wpław, rzucą się na straże, zduszą ją kawałkiem sznura, jaki ma w kieszeni, albo zabiją kamieniami, albo wreszcie przekupią pieniędzmi, ubiorą się w ich mundury i przejdą linie pruskie.
— Mój chłopcze, nie gadaj głupstw, powtarzał Jan zrozpaczony — doznaję zawsze trwogi, ilekroć prawisz takie niedorzeczności. Czyż to wszystko jest rozsądne, lub możliwe?... Jutro, zobaczymy. Ucisz się, proszę cię.
On, choć także serce miał wzburzone gniewem i niesmakiem, jednakże zachował rozsądek, wśród wycieńczenia z głodu, wśród tego życia dochodzącego do ostatnich granic nędzy ludzkiej. A gdy towarzysz jego zapalał się coraz bardziej i chciał się rzucić do Mozy, musiał go gwałtem zatrzymać, z oczami pełnemi łez, błagając go i łając. Nagle zawołał:
— Patrz! patrz!
Dał się słyszeć plusk wody, ujrzeli Lapoulle’a, jak wsunął się do wody, zdjąwszy wprzód mundur, by mu nie przeszkadzał w ruchach i koszula jego tworzyła białość zbyt widoczną, wśród prądu wody ruchliwego i ciemnego. Płynął, posuwał się wolno, szukając zapewne miejsca,