Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/504

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wnym; po cóż więc kogóś martwić, gdy się czego nie wie dokładnie?
— Honoryusz? — mruknął — nie wiem... nie mogę nic powiedzieć....
Ale ona patrzała uparcie w oczy i nalegać poczęła:
— Więc go nie widziałeś?
Uczynił powoli ruch ręką i potrząsnął głową.
— Czyż myślisz, że można tam wszystkich widzieć! Tylu jest ludzi, tylu ludzi... Na wszystkie strony się biją, i na prawdę nic bym nie umiał powiedzieć... Niewiem gdzie byłem i którędy chodziłem. Człowiek głupieje z kretesem, słowo daję!...
I wypiwszy szklankę wina, siedział ponury, z oczyma wlepionemi gdzieś w dal, w ciemności swych wspomnień.
— Pamiętam tylko, że noc już zapadała, gdym odzyskał przytomność... Gdym w czasie szarży spadł z konia, słońce było jeszcze na polu. Od dwóch więc godzin leżałem tam, z nogą prawą przygniecioną przez mego starego Zefira, który dostał kulą w piersi.... zaręczam ci, że to nie było wesołe położenie, znajdowałem się wśród stosów zabitych towarzyszów a nawet psa żywego nigdzie niebyło. Pomyślałem sobie, że jeżeli nikt mi nie przyjdzie z pomocą, trzeba będzie zdechnąć.... Usiłowałem powoli wydobyć mą nogę, ale napróżno; Zefir był ciężki jak pięćset dyabłów. Był jeszcze ciepły. Pieściłem go, wołałem na niego słodkie-