Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/503

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakto? to ty, Prosperze?
Szybkim ruchem strzelec afrykański zamknął mu usta. Poczem, zbliżywszy się, rzekł półgłosem:
— Tak, to ja, sprzykrzyło mi się już bić dyabli wiedzą za co i drapnąłem... Powiedźcie no, ojcze Fouchard, nie potrzebujecie czasem parobka?
— Stary odrazu odzyskał swój zwykły rozsądek. W rzeczy samej potrzebował parobka, ale nie miał chęci przyznać się do tego.
— Parobka? hm! szczerze mówiąc, to teraz nie potrzebuję... Mimo to wejdź, wypijemy po szklaneczce. W każdym razie nie zostawię cię przecież na drodze.
W izbie Sylwina przystawiała do ognia garnek z zupą, a mały Karolek wieszał jej się u spódnicy, bawiąc się i śmiejąc. Zrazu nie poznała Prospera, z którym niegdyś razem służyła, i dopiero przyniosłszy szklanki i butelkę wina, przypatrzyła mu się lepiej. Wykrzyknęła zdziwiona, myśląc ciągle o Honoryuszu.
— Wszak wracasz ztamtąd, prawda?... A jakże się ma Honoryusz?
Prosper chciał już odpowiedzieć, ale się zawahał. Od dwóch dni żył jakby we śnie, wśród szybkiego następstwa jakichś mętnych obrazów, które mu żadnego wspomnienia nie zostawiły na razie. Zdawało mu się, że widział Honoryusza zabitego, leżącego na armacie, ale nie był tego pe-