Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/505

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mi słowy. I nie zapomnę tego nigdy, jak otworzył oczy, jak usiłował podnieść swą biedną głowę, która leżała na ziemi, obok mojej. Zaczęliśmy rozmawiać ze sobą: „Mój biedny stary, rzekłem do niego, nie wyrzucam ci tego, ale widać że chcesz, bym zdechł razem z tobą, kiedy mię tak mocno przyciskasz?“ Oczywiście nie odpowiedział mi nic, ale w jego wzroku zamglonym widziałem żal, że mię musi opuścić. I już nie wiem jakim sposobem, może sam to zrobił, a może to były tylko konwulsye, dość że rzucił się nagle na bok. Mogłem wstać, ale byłem w stanie opłakanym, noga mi ciążyła, jakby była ołowiana... Mimo to, objąłem rękami Zefira, i mówiłem mu wszystko co mi serce dyktowało: że jest dobrym koniem, że go zawsze kochałem i że nigdy go nie zapomnę! Słuchał mię i zdawał się być bardzo zadowolonym! Potem jeszcze raz nim wstrząsnęło i umarł z oczami wlepionemi we mnie, powleczonemi mgłą.... Może to śmieszne i nikt temu nie uwierzy, a jednak prawdą jest, że w oczach tych błyszczały łzy.... Mój biedny Zefir płakał jak człowiek......
Prosper dusił się z żalu, płakał i musiał przerwać swe opowiadanie. Wypił znowu duszkiem szklankę i opowiadał dalej swą historyę w zdaniach urywanych, nieskończonych. Noc zapadała, na zachodzie błyszczał tylko ciemny pas światła, gdzieś na skraju pola bitwy, rzucając w nieskończoność cienie olbrzymie zabitych