Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/574

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jan, więcej praktyczny i obojętniejszy, myślał tylko nad swą głupotą, że nie zabrał ze sobą chleba. W pośpiechu, wyszli nawet na czczo i głód jeszcze raz począł im dokuczać. Inni jeńcy widocznie byli w tem samem położeniu, gdyż wielu rzucało pieniądze, błagając, by im cokolwiek za nie dano. Jakiś żołnierz, bardzo wysoki, z miną chorobliwą, potrząsał sztuką złota, wyciągając swe długie ramię po nad głowami żołnierzy eskorty, z rozpaczą, że nic niema do nabycia. W tej chwili właśnie Jan, oglądając się dokoła, spostrzegł w oddali, przed piekarnią, z tuzin bochenków chleba ułożonych na sobie. Zaraz też, przed innymi, rzucił sto susów, prosząc o dwa bochenki. Ale prusak, stojący obok niego, odepchnął go brutalnie; Jan uparł się i chciał przynajmniej podnieść pieniądz. Lecz kapitan, który dowodził kolumną, mały człowieczek, łysy, z miną zuchwałą, nadbiegł. Podniósł na Jana lufę rewolweru i krzyczał, że roztrzaska głowę każdemu, kto się ruszy. Wszyscy się pochylili, spuścili oczy i marsz się znów rozpoczął, z głuchym stąpaniem nóg, w tej drżącej uległości trzody.
— Och jakżebym go wypoliczkował! — mruknął z uniesieniem Maurycy — jakżebym mu chętnie zęby wybił jednem uderzeniem.
Odtąd widok kapitana, tej pogardliwej postaci, był dla niego nieznośnym. Weszli już do Sedanu i przeszli most na Mozie; sceny brutalne