Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/583

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Widzisz! — szepnął Jan do ucha Maurycego.
Spoglądając na ciemny las, obadwaj kipieli gniewem przeciw bandycie, który uciekał teraz swobodny; czuli żywą litość nad biedakiem, ofiarą tamtego, flaczarzem, niewiele wartym, to prawda, ale mimo to chłopakiem wesołym, zręcznym i niegłupim. Chytrość nie wiele pomaga, i na każdego z czasem przychodzi kreska!
W Mouzon, pomimo straszliwej nauki, Maurycy znowu był nagabywany przez chęć ucieczki. Przybyto tutaj w takim stanie znużenia, że prusacy musieli pomagać jeńcom w rozbiciu kilku namiotów, zostawionych im do rozporządzenia. Obóz założono w pobliżu miasta, w miejscowości nizkiej i bagnistej; na dobitkę, wczoraj obozował tu inny konwój i cała ziemia pokryta była gnojem; istna kloaka, pełna ohydnych nieczystości. Dla zabezpieczenia się od nich, musiano układać szerokie i płaskie kamienie, których mnóstwo znaleziono w pobliżu. Wieczór zresztą upłynął spokojniej, dozór prusaków nieco zwolniał, od chwili gdy kapitan zniknął, umieściwszy się zapewne w jakiej oberży. Z początku straże dozwalały na to, by dzieci rzucały jeńcom owoce, jabłka i gruszki, po nad ich głowami, później nie przeszkadzały mieszkańcom przybyć do obozu, tak że wkrótce tłum zaimprowizowanych kupców, mężczyzn i kobiet, sprzedawał chleb, wino, nawet cygara. Kto tylko miał pieniądze, jadł, pił