Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/546

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przedsięwzięto nic, nic nie robiono dla wyżywienia ośmdziesięciu tysięcy ludzi, których konanie się rozpoczęło w tem piekle straszliwem, jakie żołnierze nazywali obozem nędzy, nazwą, o której myśląc najdzielniejsi drżeli.
Jan, powróciwszy po swych długich i bezużytecznych oczekiwaniach, pomimo swego zwykłego spokoju, uniósł się gniewem:
— Drwią sobie z nas widocznie. Trąbią na dystrybucyę a nic nie dają. Do wszystkich dyabłów już teraz na nic zważać nie będę!
Mimo to, na najmniejsze hasło, biegł tam znowu. To trąbienie regulaminowe było czemś nieludzkiem, prócz tego wywierało ono taki skutek na Maurycym, że na jego widok omal serce mu nie pękło. Ilekroć trąbki zagrały, konie francuzkie puszczone i swobodne na drugiej stronie kanału, przybiegały, rzucały się do wody, by połączyć się ze swym pułkiem, rozdrażnione tem hasłem znanem, podbudzającem je niby ostrogi. Ale wycieńczone, porwane przez prąd, w bardzo niewielkiej ilości dostawały się na brzeg przeciwny. Opierały się naporowi fali, topiły w tak znacznej liczbie, że ich zwłoki wydęte i pływające po wierzchu, przepełniały kanał. Te zaś, które zdołały wylądować, dostawały pewnego rodzaju szaleństwa, latały i ginęły gdzieś wśród pól opustoszałych półwyspu.
— Kruki będą miały co jeść! — mówił z żalem Maurycy i przypomniał sobie wielką ilość