Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/547

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

koni, jaką spotkał na polu bitwy. Jeżeli tu jeszcze kilka dni zostaniemy, zjemy się sami między sobą... Ach, biedne zwierzęta!
Noc z wtorku na środę zwłaszcza była najokropniejsza. Jan, który zaczynał się niepokoić stanem gorączkowym Maurycego, zmusił go, że się okrył kawałkami kołdry, którą kupił za dziesięć franków od żuawa; on zaś sam w mundurze mokrym, jak gąbka, znosił ulewny deszcz, który przez całą noc padał. Pod topolami niepodobna było wytrzymać; płynęła tam rzeka błota, ziemia przemoczona zatrzymywała w sobie wszystką wodę. Najgorszem było to, że żołądki były puste, kolacya składała się z dwóch buraków na sześciu ludzi, których nawet ugotować nie można było dla braku drzewa suchego, i których słodycz sama zmieniła się w nieznośne palenie w żołądku. Dysenterya poczęła panować z powodu znużenia, złego pokarmu i ciągłej wilgoci. Najmniej dziesięć razy, Jan, oparty o pień drzewa, z nogami w wodzie, wyciągał rękę, by zobaczyć, czy Maurycy się nie odkrył w śnie niespokojnym. Płacił teraz swój dług z lichwą od chwili, gdy na płaskowzgórzu Illy, Maurycy ocalił go od prusaków, unosząc na swych ramionach. Było to niewyrozumowane oddanie się zupełne, zapomnienie o sobie dla miłości drugiego; i tkwiło to w nim nieświadomie, w tym wieśniaku, który na określenie swych uczuć nie mógł znaleźć wyrazu. Dawniej odejmował sobie od gęby, jak mówili żołnierze sekcyi;