Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/513

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziła niby uragan wściekły. Pozbierano już trupów i na trakcie wioski nie leżały ani jedne zwłoki a deszcz spłukiwał krew, choć tu i owdzie widniały czerwone bagniska, ze szczątkami podejrzanemi, cząstkami, w których można było rozpoznać jeszcze włosy. Ale groza ściskała serce, patrząc na to Bazeilles, tak uśmiechnięte jeszcze przed trzema dniami, ze swemi wesołemi domami, wśród sadów, teraz zakurzone, zniszczone, pełne tylko gołych murów, zczerniałych od ognia. Kościół tlił się ciągle, nadto, na środku placu wznosił się ogromny stos zgliszczy dymiących, z których co chwila wznosił się wysoki słup dymu czarnego, rozszerzającego się w górze jak pióropusz żałobny. Zniknęły całe ulice, nic nie było z jednej i drugiej strony, nic, prócz kamieni, któremi był wyłożony strumień, a wśród gęstwiny z sadzy i popiołu — błoto czarne jak atrament zatapiające wszystko. Na czterech kątach placu, domy narożne były zniesione, jak gdyby uniósł je wiatr ognisty, wiejący z czterech stron świata. Inne domy mniej ucierpiały, jeden nawet stał odosobniony, podczas gdy połać prawa i lewa była podziurawiona kartaczami, wystawiając swój szkielet na pokaz. Unosił się nieznośny odór, woń pożaru, zarażona ostrością nafty, którą oblewano obficie wszystko. Wszędzie widać było nieme zniszczenie, nawet wśród tego, co starano się ocalić, biedne meble wyrzucone przez okno, potrzaskane na chodnikach, stoły kulawe o no-