Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/655

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ocali ani jednego z tych wstrętnych świniarzy, choćby się z nim załatwiano niekoniecznie uczciwie; wołał iść spać, zagrzebać głowę w poduszki, żeby nic nie słyszeć i nie mieć pokus działania, jak prawdziwy żołnierz.
Było już trzy kwadranse na siódmą, a Karolek nie chciał usnąć. Zwykle, jak tylko zjadł kolacyę, zaraz przy stole jeszcze zasypiał.
— Śpij, moje dziecko — powtarzała Sylwina, zaniosłszy go do pokoju Henryety — widzisz, jak ci tu będzie dobrze na wielkiem łóżku pani.
Ale dziecko, rozweselone tem łóżkiem, skakało, śmiało się głośno.
— Nie! nie! zostań, mamo! baw się ze mną!
Była cierpliwą, słodką i powtarzała pieszczotliwie:
— Lulu, lulu, maleńki... lulu, jeśli mnie kochasz!
I dziecko zasnęło z uśmiechem na ustach. Nie rozebrała go wcale, okryła je ciepło i odeszła, nie zamykając drzwi na klucz, gdyż malec zwykle spał bardzo mocno.
Nigdy Sylwina nie była tak spokojną, umysł miała jasny i bystry. Była szybką w postanowieniu, lekką w ruchach, jak gdyby dusza oswobodziła się od ciała, działając pod naciskiem czegoś, czego zrozumieć nie mogła. Wprowadziła już Sambuca z Cabassem i Ducatem, zalecając im największą ostrożność; wprowadziła ich do swej sypialni, ustawiła ich po obu stronach okna, któ-