Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/596

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Potem, gdy ranę opatrzył, zajął się Maurycym, którego znał, gdy był jeszcze dzieckiem.
— A i ty, mój chłopcze, powinieneś iść do łóżka. Będzie ci tam lepiej, niż na krześle.
Młody człowiek, jak gdyby go nie słyszał, patrzał przed siebie uparcie, wzrokiem błędnym. Prawie pijany ze zmęczenia, wpadł znów w gorączkę, w nadzwyczajne podniecenie nerwowe; budziły się w nim wszystkie cierpienia, wszystkie bunty nagromadzone w duszy od początku wojny. Widok konającego przyjaciela, poczucie własnego upadku, myśl, że jest nagi, bezbronny, niezdatny do niczego, że tyle usiłowań bohaterskich doprowadziło do takiej klęski, buntowała go przeciw przeznaczeniom losu. Nakoniec rzekł:
— Nie! nie! to nieskończyło się jeszcze, nie! trzeba żebym poszedł! Tak, ponieważ on teraz zostać tu musi przez kilka tygodni, a może miesięcy, nie mogę tu siedzieć, muszę iść zaraz... Prawda, doktorze? pomożesz mi, dasz mi środki dostania się do Paryża?
Henryeta, drżąc, objęła go swemi ramionami.
— Co ty mówisz? taki osłabiony, wycierpiawszy tyle! ależ musisz tu zostać, nie pozwolę, byś odjechał!... Czyż nie spełniłeś twej powinności? Pamiętaj też o mnie trochę, jestem sama i ciebie tylko mam jednego...
Łzy ich się zmieszały. Ściskali się mocno, we wzajemnem uwielbieniu tej czułości bliźniąt, najsilniejszej, sięgającej niejako po za urodzenie. Ale on w coraz większe wpadał uniesienie.