Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/571

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzących ciągle jeszcze, nie mogących się nasycić...
Rozpacz ogarnęła Maurycego. Chciał uciec od tych jęków bólu strasznego, które dreszczem go przejmowały; ale gdy się podniósł po omacku, nadeptał na kogoś, upadł i musiał pozostać z konającym. Już nie próbował nawet uciekać. Wszystkie zwątpienia podniosły w nim teraz głowę, te, które go ścigały od Reims aż do klęski sedańskiej. I zdawało mu się, że męka armii szatańskiej dopełniała się dopiero tej nocy, wśród czarnych ciemności piwnicy, gdzie chrapali dwaj żołnierze, nie dając spać innym. Armia rozpaczy, gromada pokutująca, posłana na rzeź, zapłaciła za winy wszystkich potokami czerwonemi krwi własnej. A teraz zduszona, bez chwały, pokryta śliną, umierała jak męczennica, pod chłostą, na którą nie zasłużyła... Tego było za wiele; gniew w nim zbierał, domagał się sprawiedliwości, chciał się koniecznie pomścić na przeznaczeniu.
Gdy świt zajaśniał, jeden żołnierz już nie żył, drugi stękał ciągle.
— Chodźmy ztąd, mój chłopcze — rzekł Jan łagodnie. — Odetchniemy świeżem powietrzem.
Ale na dworze, wśród pięknego i już gorącego poranku, gdy obaj szli brzegiem i znaleźli się niedaleko miasteczka Iges, Maurycy wpadł w uniesienie, groził pięściami temu dalekiemu polu bitwy, słonecznemu teraz, płaskowzgórzom Illy i Saint-Menges, lasowi Garenny.