Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/639

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co to takiego? to przecież nie ojciec Fouchard, bo byśmy słyszeli stuk kół jego wózka.
Z głębi swej izby ukrytej, potrafił rozróżniać odgłosy życia wewnętrznego folwarku i przyczyny najmniejszego szmeru umiał odgadywać. Nadstawiając uszów, mówił:
— Aha! to są ci ludzie, wolni strzelcy z lasu Dieulet. Przychodzą po żywność.
— Prędko! — szepnęła Sylwina, wychodząc i zostawiając go znowu w ciemności, muszę się śpieszyć i dać im chleba.
W rzeczy samej dobijano się do drzwi kuchni, a Prosper, zostawiony sam, wahał się i parlamentował. Gdy gospodarza nie ma w domu, nie lubił otwierać, w obawie rabunku, za który byłby odpowiedzialnym. Na szczęście w tej chwili wózek ojca Fouchard spuszczał się po pochyłości drogi i słychać było zgłuszone przez śnieg stąpanie konia. Sam więc gospodarz przyjął gości.
— Aha, to wy trzech... Cóż mi przywozicie w tych taczkach?
Sambuc ze swą chudością bandyty, ubrany w bluzę niebieską płócienną, za szeroką na niego, nie słyszał pytania, rozsierdzony na Prospera, uczciwego braciszka, jak go nazywał, który dopiero w tej chwili zdecydował się drzwi otworzyć!
— Słuchajno, ty tam! czy nas bierzesz za żebraków, że każesz nam czekać na dworze na taki psi czas?