Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/533

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziły im do kolan. Było to teraz miasto nieczyste, kloaka, w której od trzech dni nagromadzały się odpadki i wypróżnienia stu tysięcy ludzi. Wszelkiego rodzaju szczątki napełniły to legowisko ludzkie, słoma, siano, które gniło wraz z gnojem zwierząt. A nadewszystko szkielety koni, bitych i ćwiertowanych na placach, zarażały powietrze. Wnętrzności gniły pod słońcem, kości walały się po bruku, czarne od much. Z pewnością zaraza byłaby wybuchła, gdyby się nie pośpieszono z wymieceniem do kanałów, tych stosów wstrętnego gnoju, który na ulicach Menil, Maqua, a nawet na placu Tureniusza dosięgał dwudziestu centymetrów! Afisze białe, nalepione przez władze pruskie, wzywały mieszkańców na dzień następny, rozkazując wszystkim bez wyjątku: robotnikom, kupcom, obywatelom, urzędnikom, ażeby wzięli się do roboty, uzbrojeni w miotły i łopaty, pod groźbą kar najsurowszych, jeżeli miasto nie będzie oczyszczone do wieczora; i widziano, jak prezes trybunału przed drzwiami swego domu skrobał bruk łopatą żelazną, rzucając nieczystości do taczki.
Sylwina i Prosper przez ulicę Wielką posuwali się bardzo wolno, wśród tego cuchnącego błota. A przytem ruch w mieście był ogromny i zagradzał im drogę co chwila. W tym bowiem czasie prusacy przetrząsali domy, szukając żołnierzy ukrytych, którzy poddać się nie chcieli. Wczoraj, gdy koło godziny drugiej generał Wimpffen po-