Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/544

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ło. Deszcz już nie padał, dzień zapowiadał się pogodnie, miano jeszcze trochę sucharów i słoniny a zresztą, jak mówił Chouteau, jest to pewna przyjemność nie podlegać nikomu, robić co się podoba. Miejsca było dosyć, choć się było zamkniętym. A przytem za dwa lub trzy dni wyruszą dalej. W ogólności ten pierwszy dzień, dzień 4 sierpnia, na który wypadła niedziela, przepędzono wesoło.
Sam nawet Maurycy od chwili, gdy połączył się z kolegami, odzyskał zwykły spokój, nie mógł tylko znieść muzyki pruskiej, która grała całe popołudnie, z drugiej strony kanału. Widać było łańcuch straży, żołnierzy przechadzających się po kilku razem, śpiewających wolno i głośno, na znak uczczenia niedzieli!
— Ach, ta muzyka! — krzyczał Maurycy. — Nie mogę jej znieść!
Jan mniej nerwowy poruszył ramionami.
— Ba! mają racyą, że są zadowoleni A może też chcą nas rozerwać... Dzień był niezły, nie skarżmy się.
Ale z zapadającym zmrokiem deszcz znów począł padać. Było to czemś nieznośnem. Kilku żołnierzy zajęło rzadkie domy opuszczone na półwyspie; inni zdołali rozbić namioty. Większość jednak bez żadnej osłony, nawet bez okrycia musiała przepędzić noc pod gołem niebem, pod tym potopem deszczu.