Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/525

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przed nim pędem, obciążony workiem, z kieszeniami, w których dzwoniły zegarki i sztuki srebra, skradzione z portmonetek.
Wreszcie jakiś chłopiec, od trzynastu do czternastu lat liczący, pozwolił Prosperowi zbliżyć się do siebie, a gdy ten ostatni, poznawszy w nim francuza, począł go obrzucać obelgami, chłopak zaprotestował. Czego od niego chcą? Czyż to nie wolno już zarabiać na życie? On zbiera szaspoty; dają mu za każdą sztukę pięć su. Rano wymknął się ze swej wioski, z brzuchem pustym od wczoraj, wynajął się jakiemuś przedsiębiorcy luksemburskiemu, który zawarł kontrakt z prusakami, że będzie zbierał karabiny na polu bitwy. Ci bowiem obawiali się, by broń nie została pozbierana przez wieśniaków nadgranicznych i nie wywieziona do Belgii, by znów wrócić do Francyi. Jakoż cała gromada biedaków zajęła się zbieraniem karabinów, plądrując wśród trawy, podobni do kobiet, które zgięte na pół szukają szczawiu na łąkach.
— Wstrętne zajęcie! — mruknął Prosper.
— Ha, cóż robić! jeść trzeba — odrzekł chłopiec. — Nie okradam nikogo...
Ponieważ nie był ztąd rodem, więc nie mógł dać żadnych objaśnień; wskazał tylko ręką mały folwarczek, w którym widział ludzi.
Prosper podziękował mu i szedł już do Sylwiny, gdy spostrzegł karabin na pół zagrzebany