Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/524

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Huragan się zbliżał i Sylwina miała zaledwie czas ukryć się z osłem i wózkiem za nizkim murem.
— Mój Boże, wszystko stratują!
Ale konie przeskoczyły przeszkodę z grzmotem piorunu i pędziły już z drugiej strony, zagłębiając się na drogę wązką, aż do lasu, za którym zniknęły.
Gdy Sylwina wyprowadziła osła na gościniec, poczęła znów wypytywać się Prospera nagląco:
— No, gdzież to jest?
Stanął i spojrzał dokoła nieboskłonu.
— Były tam trzy drzewa, trzeba żebyśmy znaleźli te drzewa... Do licha! nie patrzy się uważnie w czasie bitwy i niełatwo można znaleźć drogę, którą się przebywało!
Ale spostrzegłszy ludzi po swej lewej stronie, dwóch mężczyzn i kobietę, postanowił ich się wypytać. Gdy się jednak zbliżył, kobieta uciekła, a mężczyźni powstrzymali go groźnemi ruchami; widział i innych i wszyscy go unikali, zagłębiali się w gęstwinę, jak zwierzęta pełzające i podejrzliwe, ubrani brudno, tym brudem bez nazwy, z twarzami szkaradnemi bandytów. Zauważywszy teraz, że trupy, leżące po za tymi niegodziwymi ludźmi, nie mają wcale trzewików, leżą z gołemi i blademi nogami, zrozumiał, że byli to włóczędzy, idący za armią niemiecką, obdzieracze trupów, nikczemni lichwiarze trupów; przybyli w ślad za najazdem. Jakiś chudy łotr uciekł