Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/631

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to ztąd zapewne, że się zanadto objedli, a może jaki złoczyńca wsypał czego do kotła...
Oszołomiał go takim potokiem słów, przypuszczeń tak dziwacznych, że kapitan, rozgniewany, przerwać mu musiał:
— Dość tego! Zostałeś ostrzeżony, miej się więc na baczności!... Ale jeszcze jedno. Mamy podejrzenie, że ty w tej wsi przyjmujesz i dopomagasz wolnym strzelcom z lasu Dieulet, którzy zamordowali nam nie dawniej jak przedwczoraj żołnierza na straży... Rozumiesz, miej się na baczności!...
Skoro prusacy odeszli, ojciec Fouchard ruszył ramionami z wyrazem najwyższej pogardy. Zdechła krowa! naturalnie, że im ją sprzedał, innych im przecież nie sprzedaje od samego początku!... Wszelka padlina, jaką mu wieśniacy znoszą, tak te, które padły na jaką chorobę, lub które odkopano, czyż nie jest wybornem pożywieniem dla tych durniów?
Zmrużył oko i mruknął z wyrazem szyderczego tryumfu, zwracając się do uspokojonej już Henryety:
— No i co, moja mała, są ludzie, którzy mówią, że ja nie jestem patryotą!... Hę? niechno oni to robią co ja, niech im dają ścierwo, a za to zabierają ich pieniądze!... Nie jestem patryotą! ależ do stu piorunów, ja ich więcej zabiłem mojem mięsem padłem, niż wszyscy żołnierze swojemi szaspotami!