Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/555

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chym i bolesnym, walczył, byłby ich potłukł jak szklanki, gdyby już nie był na pół nieżywy z wycieńczenia. Ale głowa jego ciągle się rzucała, ciosy chybiały i Lapoulle nie mógł go dobić.
— Do wszystkich dyabłów, ma twarde kości!.. Trzymajcie go, żebym mógł mu łeb roztrzaskać!
Jan i Maurycy skamienieli, nie słuchali wezwania Chouteau, i stali z rękami opuszczonemi, nie mogąc się zdecydować na wzięcie w tem morderstwie udziału. Pache nagle, w uniesieniu instyktownem litości religijnej, upadł na oba kolana, złożył ręce i począł szeptać modlitwy przy konających.
— Panie, miej nad nim miłosierdzie....
Jeszcze raz Lapoulle chybił, zmiażdżył tylko ucho biednemu koniowi, który padł z wielkim krzykiem.
— Czekaj, czekaj! zawołał Chouteau. Trzeba z nim skończyć, bo nas może zdradzić... Nie puszczaj go Loubet!
Wyjął z kieszeni nóż, mały nożyk, którego brzeszczot nie był większy od palca. Usiadłszy na ciele zwierzęcia, objąwszy mu szyję ręką, zagłębił nóż, kręcił nim w tem mięsie żywem, krajał na kawałki, dopóki nie natrafił na arteryę. Jednym skokiem rzucił się w bok, krew trysła, biła jak z fontanny, a nogi drgały i dreszcz konwulsyjny przebiegał ciało. Upłynęło przeszło pięć minut nim koń skończył. Jego wielkie oczy szeroko rozwarte, pełne smutnego zdziwienia,