Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/645

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nak nic o przeszłości, ani o teraźniejszości. Rozmowa toczyła się o wielkich zimnach, które przeszkadzają robotom w polu; na szczęście śnieg wytępi robactwo. Mimochodem wspomniał o zgryzocie, o nienawiści głuchej i pogardzie, jaką mu okazywano w innych domach w Remilly. Przecież każdy ma swą ojczyznę i należy służyć jej, jak kto potrafi... Ale we Francyi dziwnie śmieszne mają pojęcia o niektórych rzeczach. Stary spoglądał na niego, słuchał go tak rozumnie, tak pobłażliwie ze swą szeroką twarzą, dobrotliwą, jakby mówił, że ten dzielny chłopak nie przyszedł tu w złych zamiarach.
— A więc, ojcze Fouchard, jesteście tu dziś sami tylko?
— O! nie, Sylwina jest także, daje krowom paszę... Czy chcesz ją zobaczyć?
Goliat zaczął się śmiać.
— Do licha, tak... Powiem wam otwarcie, że dla Sylwiny tu przyszedłem.
Nagle ojciec Fouchard się podniósł z wielką ulgą na duszy i począł krzyczeć z całych sił:
— Sylwino! Sylwino!... Jest tu ktoś, co się z tobą chce widzieć.
I odszedł sobie, spokojny teraz, bo dziewczyna ta będzie niejako puklerzem dla domu. Jeżeli ciągnie coś do niej mężczyznę tak długo, po latach niewidzenia, to rzecz skończona.
Skoro Sylwina weszła, nie zdziwiła się wcale, ujrzawszy Goliata, który siedział i patrzał na