nią ze swym poczciwym uśmiechem, niemniej przeto zakłopotany. Czekała na niego, zatrzymała się poprostu przy drzwiach, z sercem ściśniętem. A Karolek, który się z nią połączył biegnąc, schwycił się jej za spódnicę, zdziwiony widokiem mężczyzny, którego nie znał wcale.
Przez kilka chwil panowało milczenie kłopotliwe.
— A więc to ten malec? — zapytał w końcu Goliat swym głosem łagodnym.
— Tak — odrzekła surowo Sylwina.
Znowu zaległo milczenie. Odjechał on w siódmym miesiącu jej ciąży, wiedział dobrze, że spłodził dziecko, ale widział je po raz pierwszy. To też chciał się wytłomaczyć, jak chłopiec praktyczny, przekonany, że ma słuszne racye na swe usprawiedliwienie.
— Posłuchaj mnie, Sylwino, rozumiem to dobrze, że masz do mnie urazę. A jednak jest to niesłusznem... Jeżeli odjechałem, jeżelim ci narobił tyle zmartwienia, to mogłaś się sama domyślić, że inaczej nie mogłem. Kiedy kto jest pod czyją władzą, to musi jej słuchać, nieprawdaż? Wysłali mnie o sto mil, pieszo. Oczywista rzecz, mówić ci nie mogłem; serce mi pękało, że tak odchodzę, nie powiedziawszy ci nawet: do widzenia... Dziś, nie powiem, żebym był pewny powrotu. Liczyłem na to co prawda, i oto jestem....
Odwróciła głowę, patrzała na śnieg na podwórzu przez okno, jak gdyby słuchać nie chciała.
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/646
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.