Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/647

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

On zaś, którego ta pogarda, to uparte milczenie niepokoiło, rzekł dalej, przerywając tłomaczenie:
— Wiesz ty, żeś wyładniała!
W rzeczy samej była bardzo ładna w swej bladości, z dwojgiem pysznych, dużych oczów rzucających blask na całą twarz. Ciężkie włosy czarne stroiły ją, niby w hełm żałoby wieczystej.
— Bądź łaskawą, proszę cię! Wiesz przecie, że ci nie życzę nic złego... Gdybym cię nie kochał, nie byłbym tu przyszedł z pewnością... Ale ponieważ przyszedłem i wszystko się ułoży, będziemy się widywali, co?
Szybkim ruchem cofnęła się i patrząc mu w twarz, rzekła:
— Nigdy!
— Dlaczego: nigdy? czyż nie jesteś moją żoną? czyż to dziecko nie jest naszem?
Nie spuściła zeń wzroku i mówiła wolno:
— Posłuchaj, skończmy to lepiej odrazu... Znałeś Honoryusza, kochałam go, nigdy nikogo innego nie kochałam. Umarł, zabiliście go, tam... Nigdy nie będę twoją, nigdy!
I podniosła rękę, jak do przysięgi, z takim wyrazem nienawiści, że na chwilę oniemiał, przestał do niej mówić ty, i szepnął:
— Tak, wiem, Honoryusz zginął. Był to dobry chłopiec. Ale cóż panna chcesz? Nie on tylko jeden zginął, to wojna... A przytem, zdawało mi się, że z chwilą jego śmierci, wszelkie przeszkody zniknęły, gdyż nakoniec, pozwól sobie, panno