Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/566

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Masz nóż!
Ale teraz Jan skoczył naprzód, chcąc zapobiedz nieszczęściu, przyczem sam stracił głowę, bo wołał że ich wszystkich zamknie na odwachu; na to Loubet roześmiał się złośliwie, nazwał go prusakiem, bo teraz nie było zwierzchników i sami tylko prusacy rozkazywali.
— Do stu piorunów! wrzeszczał Lapoulle — oddasz, czy nie?
Pomimo przestrachu, Pache, śmiertelnie blady, przyciskał coraz mocniej chleb do piersi, uparty jak chłop głodny, który nigdy nie chce oddać tego, co do niego należy.
— Nie!
Teraz wszystko szybko się skończyło, olbrzym wpakował mu nóż w gardło tak gwałtownie, że nędznik nawet nie wydał żadnego głosu. Ręce mu się rozplotły, kawałek chleba upadł na ziemię, w kałużę krwi, która trysnęła.
W obec tego morderstwa głupiego i szalonego, Maurycy, dotąd nieruchomy, sam wpadł w wściekłość. Począł grozić rękami trzem żołnierzom, nazwał ich zbójami, z taką gwałtownością, że drżał cały. Ale Lapoulle nie zwracał nań uwagi. Siedział na ziemi, skulony przy zabitym, pożerał chleb, zbryzgany krwawemi kroplami; miał postać dzikiego ogłupienia, jak gdyby zagłuszony odgłosem swych szczęk pracujących ciężko. Chouteau i Loubet, widząc go tak