Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/530

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w których bielały zęby. Jakiś brygadyer skonał z dłoniami na oczach, w nadzwyczajnym ruchu konwulsyjnym, jak gdyby nie chciał patrzeć. Sztuki złota, jakie miał na sobie porucznik, leżały rozrzucone, zmieszane z jego krwią i wnętrznościami. Jeden na drugim, konduktor Adolf i celownik Ludwik, z oczami wytrzeszczonemi, leżeli w swych objęciach, zaślubieni nawet po śmierci. Nakoniec był tam i Honoryusz, rozciągnięty na swej armacie, niby na łożu honorowem, trafiony w brzuch i w ramię, z twarzą nienaruszoną i pełną pięknego gniewu, patrzący ciągle tam, na dół, na baterye pruskie.
— O mój drogi! — łkała Sylwina — mój drogi...
Upadła na kolana, na ziemię mokrą, z rękami złożonemi, szarpana bólem szalonym. Traciła wszystko, uczucie, człowieka tak dobrego, który jej przebaczył, który pomimo wszystko, chciał ją pojąć za żonę. Teraz wszystko się skończyło, nie żyła już wcale... Nigdy innego nie kochała i kochać go zawsze będzie. Deszcz ustał, gromada kruków, krążąca nad trzema drzewami, niepokoiła ją, niby groźba. Czyżby jej mieli zabrać te drogie zwłoki, z takim trudem odszukane? Powlekła się na kolanach, drżącą ręką spędziła muchy żarłoczne, unoszące się nad dwoma oczami rozwartemi, których spojrzenia jeszcze szukała.
Wtem w rękach konwulsyjnie zgiętych Honoryusza spostrzegła jakiś papier, zbryzgany krwią. Zaniepokoiła się i chciała ten papier wydobyć.