Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/527

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To też pobiegła do Prospera, który zwolna z osłem posuwał się ku folwarkowi.
— Na miłość Boską, gdzież to jest?... Pytaj się, proś!
Na folwarku byli tylko sami prusacy i służąca z dzieckiem, która powróciła z lasu, gdzie o mało nie umarła z głodu i pragnienia. Był to kącik cnoty patryarchalnej, zacisze uczciwe, po pracy całodziennej. Żołnierze czyścili starannie swe mundury, rozwieszone na sznurach od suszenia bielizny. Jeden z nich kończył naprawianie spodni, a kucharz posterunku rozpalił na środku podwórza wielki ogień, przy którym gotowała się zupa w dużym kotle, który roznosił przyjemną woń kapusty i słoniny. Podbój organizował się już spokojnie i karnie. Sądzićby można, że są to wieśniacy, którzy wrócili do swego domu i palą sobie fajki. Na ławce, przy drzwiach, tęgi mężczyzna rudy trzymał na ręku dziecko służącej, chłopczyka od pięciu do sześciu lat; huśtał go, przemawiał doń po niemiecku pieszczotliwie, rozbawiony, że dziecię śmiało się z tego obcego mu języka, twardego, którego nie rozumiało.
Prosper natychmiast zawrócił, lękając się jakiej nowej przygody. Ale prusacy ci, byli to widocznie dzielni ludzie. Śmieli się z małego osiołka i nie pytali nawet o przepustkę.
Teraz rozpoczął się pochód szalony. Na chwilę słońce wychyliło się z po za chmur, już znacznie pochylone ku horyzontowi. Czyżby noc miała