Nowelle i opowiadania/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Jan Chryzostom Zachariasiewicz
Tytuł Nowelle i opowiadania
Wydawca T. Paprocki i Sp.
Data wyd. 1884
Druk Teodora Paprockiego i S-ki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Jan Zacharjasiewicz


NOWELLE
I
OPOWIADANIA.


POJEDYNEK

Szybko toczą się wartkie fale Dunajca. Jak stado kaczek kołyszą się na falach liczne łodzie. Na brzegu, niecierpliwie czeka tłum różnobarwny. Wesoło mu, bo śmiech rozlega się dokoła, a dowcipne słówka biegają tam i napowrót jak pierzaste strzały. Jasne słońce patrzy z nieba, a tam na górach krzątają się pastuszki, aby jak najwięcéj nagromadzić suchego jałowcu i kosodrzewiny, która zapalona wieczorem, ma dla jadących w łodziach przedstawiać widoki Etny i Wezuwiusza!...
To goście Szczawnicy gotują się do wodnej jazdy w urocze Pieniny...
Sędziwy Salomon, ów znany retman Dunajca, który na pamięć może wskazać każdy niebezpieczny podwodny kamień, nadzoruje wiązania łódek.
Łódki wiążą się po dwie razem, bo krótkie, połamane Dunajca fale, niebezpieczne są dla jednéj.
Przygotowania do odjazdu idą piorunem, słychać komendę retmana i posłuszne oryli odpowiedzi... a na brzegu mięsza się niecierpliwie tłum różnobarwny, bo zdala woła już „Sokolnica”, błyszczą „Trzy korony”, i szmaragdowy Dunajec gościnnie na swoje łono zaprasza!...
Wiele marzeń wybiega z brzegu tam daleko do błękitnawych baszt Pienin — wiele płynie z modrą Dunajca falą gdzie Czorsztyn, i czerwony klasztor i Niedzica, zielona, Węgier rusałka... ale najwięcéj zostaje na brzegu i przepada w różnobarwnéj tęczy... różnych strojów kobiecych!
Prześliczneż-to i niepoślednie stroje! Tam z fantazyą kepi, lekki jak piana kapelusik słomkowy, a uczepiona u niego błękitna woalka, podobna jest do niebios podwoi, które niejednemu okazują w dalszéj perspektywie — niebo szczęścia!... Tu znowu jak piętra Tatr osiadły gęste sploty włosów, a każde piętro najeżone bateryą dział, które nigdy nie chybiają!...
I to i owo, i wszystko razem, sprawia jakiś prześliczny chaos... a w tym chaosie ruch i gwar, jakby się na wojnę gotowano!...
Jeżeli ma już być wojna z falami Dunajca, to przecież nie jest rzecz obojętna, kto z kim i przy czyim boku walczyć będzie? Dobry towarzysz w boju, to połowa zwycięztwa, — ale tu chodziło o to, aby towarzysz był piękny... a piękny towarzysz to nie zawsze zwycięztwo! Dowodem tego są dwaj dorodni kandydaci piękna: J. P. Idzi klejnotu Korczak i J. P. Juljan klejnotu Trzaska. Obaj są słusznego wzrostu, jak na bohaterów dramatycznych przystało, i obaj założyli sobie jeden i ten sam cel, czuli jedno i to samo pragnienie, aby na falach Dunajca — a w dalszém znaczeniu na falach życia — walczyć czy raczéj usiąść razem na jednéj łódce z J. Panną Euzebią, jedną z najpiękniejszych blondynek sezonu kąpielowego.
J. Panna Euzebia była piękna co się zowie. Miała profil grecki, oczy gazelli, usta jak róża z Jerycha, a warkocz jak kora cedru z Libanu. Miała suknię blado różową w wązkie krateczki, obszytą w koronki prawdziwe — figlarny z ciemnéj słomki kapelusik à la Fra Diavolo na głowie, a w głowie bardzo wiele poezyi, dosyć nauki, a nawet nieco astronomii nabytéj w jednym z zakładów wychowawczych kobiecych, oprócz trzystu sześćdziesięciu pięciu obiadów kupionych za pięć złotych. — Był to zaiste bardzo piękny idealik, który poezyę i astronomię umiał jakoś z przepisami kuchennemi połączyć, o co u nas podobno jest najtrudniéj. Z tego już samego względu, mógł i powinien ten idealik podczas całego sezonu kąpielowego, mieć stałe i niezachwiane powodzenie. Tak też było w istocie. Panna Euzebia otoczona była na wszystkich wspólnych i osobistych wycieczkach, całym orszakiem doborowéj młodzieży. Tego faktu nikt nie mógł zaprzeczyć, ale nie wszyscy widzieli w nim jedne i te same pobudki. Osobliwie rówieśnice kąpielowego idealiku okazały się w poglądach swoich społecznych pessymistkami. Panna Euzebia była u nich trochę... kokietką. Zarzucano jéj, że w uśmiechu ma coś wyzywającego, że w spojrzeniach jest więcéj ognia i blasku niż potrzeba, że ruchy są zanadto gibkie i elastyczne. Zarzucano jéj także, że nadto popisuje się tém co czytała, że o strojach jak widać za wiele myśli, ale zato za mało o nich mówi. A co najwięcéj od innych ją wyróżnia, to jakaś uporczywa a niesprawdzona dotąd fama półmilionowego posagu, który dla niéj chowa J. Pani Scholastyka, zacna matka i nader poważna matrona w sukni jedwabnéj koloru Pompadour. —
Zazdrosne i więcéj od natury i bożka złota upośledzone rówieśniczki Euzebii, utrzymywały uporczywie, że tylko aureola posagowa tak zawracała głowę kandydatom kąpielowym, i że bez téj aureoli nie byłaby Euzebia nawet tak piękną, rozumną i dowcipną, jak o tém głosi, J. Pan Kajetan, emerytowany sędzia przysięgły w takich sprawach. Utrzymywały daléj owe Eumenidy szczęśliwéj współzawodniczki, że ów półmilionowy posag nie dobiegał w początku sezonu téj cyfry poważnéj, ale rósł powoli jak każde stworzenie boże, rósł od stu tysięcy do dwóch — potém z dwóch skoczył do trzech i t. d. póki się z tego nie zrobił okrągły półmilionik. A ponieważ każdy blask, chociażby nawet był fałszywy, wszystkich oczy ku sobie zwraca, zwracała się ku temu blaskowi cała prawie młodzież sezonu kąpielowego.
Panna Euzebia była istnie szczęśliwą, dziewicą, — Uśmiechał się do niéj J. Pan Karol znany z zaszczytnych swoich kolligacyj młodzieniec, który uznał za stosowne uważać te kolligacye jako kapitał realny i na nim budował najświetniejsze zamki matrymonialne. Przyjaciel jego, zacny pan Albert z angielskiemi faworytami, a z prawdziwie polską biedą w zanadrzu, stał się gorliwym jego współzawodnikiem, i tylko nad tém przemyśliwał, jakby-to przyjacielowi swemu nogę podstawić... — Słowem, nawet wypróbowane i w boju życiowym zahartowane uczucia waśniły się z sobą na widok tak pięknych oczu i tak świetnéj aureoli!
Najpraktycznejszym z pomiędzy wszystkich gorąco kąpanych kandydatów, był J. Pan Idzi klejnotu Korczak. Jako doświadczony i niejednemi szewronami ozdobiony już kawaler, nakreślił sobie z góry plan bardzo rozsądny. Gra bowiem była dosyć znaczna, a stawki odpowiedniéj nie było pod ręką. J. Pan Idzi miał bardzo ładne wąsy, miał i wzrost piękny i oblicze wcale nieszpetne, które ozdobione lornetką wcale dobrze wyglądało, — ale nie miał, jak to mówią, pewnego realnego gruntu pod nogami. Szkół żadnych nie ukończył, bo już od dzieciństwa sposobił się do tak zwanego obywatelskiego zawodu. Umiał się bardzo przyzwoicie ubierać, mówił o wszystkiem, był zapalonym amatorem koni i ładnych faetonów, a gdy potrzeba było, umiał także grać w różne gry hazardowe. Do specyalności jego należało urządzanie zabaw i prowadzenie tańców.
A ponieważ w drugiéj połowie dziewiętnastego wieku, bożek miłości najczęściéj zjawia się na balach i świetnych rautach, pan Idzi miał więc słuszną nadzieję, że przy jego tak cennych przymiotach nie omieszka złotodajny bożek i do niego przemówić!...
Tak zazwyczaj bywa, ale tak się nie stało. J. Pan Idzi klejnotu Korczak, nie należał do szczęśliwych. — Różne złe demony życia podstawiały mu nogę, a przeciw takim mocom trudna była walka! Pan Idzi był zawsze kawalerem, chociaż już trzydziestka dawno minęła. Ocknął się jednak w samą porę. Widząc, że idealne jego przymioty żadnego dotąd nie wydały rezultatu, uczynił kompromis z pozytywizmem wieku.
Pan Idzi przywiózł z sobą do wód szczawowych jakiegoś zwiędłego staruszka, którego w stosunkach osobistych nazywał stryjaszkiem, a na zgromadzeniach publicznych J. Panem marszałkiem. I zaraz rozeszła się wieść od Pienin aż po Czerwony Klasztor, że J. Pan Jaksa Korczak jest gubernialnym marszałkiem z Litwy czy Ukrainy a bezdzietnym stryjaszkiem J. Pana Idziego, przyzwoitego kandydata do stanu matrymonialnego.
I w dziwnéj sprzeczności stanęły teraz najszlachetniejsze zazwyczaj uczucia ludzkie. Im więcéj J. Pan Jaksa kaszlał, tém wyższy był kurs J. Pana Idziego. Im więcéj pan Jaksa o śmierci mówił, tém jaśniéj błyszczały oczki szafirowe J. Pani Agaty, panny — mężatki, która po otrzymanym rozwodzie, pragnęła wejść w powtórne śluby małżeńskie. Pan Idzi podobał się jéj widocznie.
Pan Idzi był skromny i wcale na zdobywcę serc niewieścich nie wyglądał. Pielęgnował z całą starannością kaszlącego stryjaszka i marszałka gubernialnego, i często dawał się z tém słyszeć, jak mu to przykro będzie złożyć brata ojca swego w ziemi, od któréj tak daleko jest familijny Korczaków grobowiec! A gdy raz żartobliwie pan Agapit powiedział, że śmierć stryjaszka-marszałka nie sprawi mu zbyt wielkiéj boleści, bo prawdopodobnie należeć będzie do tak zwanych śmiejących się sukcesorów — pan Idzi z pogardą odparł ten żart, utrzymując, że kilkakroć sto tysięcy nie jest jeszcze tak znaczną cyfrą, któraby mogła przytłumić w sercu jego uczucia prawdziwie synowskie!
Tak zacne słowa nie mogły przepaść jak głos wołającego na puszczy. Usłyszały ją piękne panny i zacne ich matki i ciotki. Zwrócono uwagę na szlachetnego człowieka, który z takiem uczuciem kocha swego chylącego się do grobu bezdzietnego stryjaszka.
I stało się pewnego dnia, że J. Pan Jaksa, czując się bezsilnym, usiadł, na ławce, na któréj przypadkiem siedziała J. Pani Scholastyka, matka Euzebii.
J. Pani Scholastyka była kobieta rozmowna; zaczęła więc rozmowę z kaszlącym staruszkiem, radząc mu w dolegliwościach jego różne środki domowe. J. Pan Jaksa przyjął rady z wielką submisyą, przyrzekł wszystkiego próbować a przytém przyrzekł także przedstawić swego kuzyna, przyszłego swego spadkobiercę, który jest człowiekiem wyjątkowym, gdyż o jego śmierci nawet słyszeć nie chce!
Zacna matrona zachwycała się tak rzadkim okazem, i zwróciła zaraz na to uwagę swojéj jedynaczki. Jedynaczka była jakaś zamyślona i jakby tego nie słyszała. Końcem parasolki rysowała na piasku jakieś nieczytelne hieroglify.
Hieroglify te jednak dadzą się jakoś odczytać. Są one znakami, które wyrażają niezwykłą boleść serduszka. A boleść ta ztąd pochodzi: W podróży z Krakowa przyłączył się do nich jakiś podróżny, który nazwał się Juljanem klejnotu Trzaska. Nazwisko było ładne, podróżny nie był także brzydki, a że nie miał mniéj niż lat trzydzieści i niepospolite zdradzał wykształcenie, uznały matka i córka za rzecz słuszną, przyjąć jego towarzystwo.
I jak to zwykle w podróży górskiéj bywa, osobliwie w budzie górala, w któréj podróżni bardzo prędko do siebie się zbliżają — uprzejmy towarzysz zbliżył się w kilku pierwszych godzinach świeżéj znajomości do swoich towarzyszek daleko więcéj aniżeli inni w kilku tygodniach lub miesiącach to uczynić mogą. Rozmawiano bardzo wiele, opowiadano sobie różne przygody życia, a gdy pod wieczór do gościnnéj zajechano karczmy, gdzie trzeba było nocleg odbyć, zdawało się pannie Euzebii, że J. Pan Trzaska jest dawnym jéj przyjacielem, którego nagle w górach sądeckich odszukała! Pani zaś Scholastyce zdawało się, że J. Pan Juljan klejnotu Trzaska jest bardzo przyzwoity człowiek, a byłby jeszcze przyzwoitszym, gdyby wiedziała jakie ma dobra lub kapitały.
Kordyalny jednak podróżnych stosunek nie ucierpiał nic na téj niewiadomości. Osobliwie Euzebia na to wcale nie zważała. Rozmawiała z panem Juljanem z wielkiém zamiłowaniem, podziwiała jego rozległą naukę i dziwną delikatność, z jaką dotykał w rozmowie różnych rzeczy, które jéj jeszcze mogły być nieznane.
I tak chyżo i szybko rozwinęła się w dwóch sercach na raz żywa sympatya, czyli raczéj zbudziła się, jak się budzi różowa jutrzenka, gdy słońce ma wejść na niebie. O słońcu wprawdzie jeszcze nie było mowy, ale była mowa o herbacie, którą trzeba było na wieczór przygotować. Herbata w karczmie polskiéj i do tego herbata dla Warszawianek, jak mniemał uprzejmy towarzysz podróży, była istotnie zadaniem niepowszedniém.
Uprzéjmy towarzysz wszystko jednak zwyciężył. — Wynalazł samowar, zdobył węgle, sam przyniósł wody z krynicy, a nawet tak prędko ogień rozdmuchał, że ciemnooka Euzebia szczerze mu tego nieocenionego talentu zazdrościła!
A gdy już woda kipieć zaczęła, i różowa rączka Euzebii złoconą filiżankę pod kurek podstawiła, aby ją należycie wypłókać, puścił pan Juljan Trzaska gorącą strugę i tak się przytém w ciemne oczka swojéj towarzyszki zapatrzył, że wcale nie spostrzegł, iż woda zamiast do filiżanki, pędzi całym impetem na jego rękę. Czarne oczka Euzebii zaszły łzami gdy to spostrzegła, a gdy po chwili ujrzała rękę towarzysza całą ugotowaną, miała wielką ochotę zemdleć, i niezawodnie takby uczyniła, gdyby potrzeba ratunku nie zatrzymała jéj na nogach. Rozdarła na prędce batystową chustkę ze swoją cyfrą i obwinęła rękę rannemu, który zamiast krzyczeć z bólu, patrzał z zachwyceniem na nią podczas téj bolesnéj operacyi.
Rozumie się, że taka scena nie mogła przejść bez wpływu na młodociane serduszko, a gdy po tém wszystkiém trzeba było do snu oczy zamknąć, dziwne jakieś obrazy stawały przed oczami, i nie pozwalały powiekom zbrojnym w jedwabne rzęsy dobrze się przymknąć.
To samo działo się i w sąsiednim pokoiku, w którym leżał ranny towarzysz, a któremu nad ranem się przyśniło, że ręka go nie boli ale serce...
Wśród takich i podobnych przygód przyjechano wreszcie do Szczawnicy.
Tam czekało wszystkich straszne, okropne rozczarowanie! Po kilku dniach dowiedział się towarzysz J. Pan Juljan klejnotu Trzaska, że panna Euzebia ma posag półmilionowy, a J. Pani Scholastyka dowiedziała się, że pan Juljan Trzaska jest aspirantem na profesora gimnazyalnego! Po jednéj i po drugiéj stronie srogie rozczarowanie — a po trzeciéj, z powodu tych dwóch rozczarowań, wielkie zmartwienie! Towarzyszowi Juljanowi stanęły łzy w oczach, gdy się o tém dowiedział. Jakże gorąco pragnął w téj chwili, żeby tych milionów wcale na święcie nie było! Na cóż mu bowiem owe miliony, jeżeli przez nie traci wszystkie w budzie góralskiéj tak rozkosznie pieszczone marzenia? Po co ten milion wlazł do budy góralskiéj? Dla czego nie jechał czterokonną przynajmniéj karetą? Dla czego matka tego miliona tak zawzięcie targowała się z Żydem w karczmie o kilkanaście groszy, które tenże był sobie za cukier policzył?...
Dla czegóż złudzono go tak ekscentryczną oszczędnością, że wcale milionów nie przypuszczał i dla tego sercu swemu swobodnie wodze popuścił?... A przedewszystkiem wyrzucał temu milionowi, dla czego miał tak czułe serce? dla czego piękne oczy jego tak prędko łzami zaszły, gdy sobie rękę żywcem chciał ugotować, jak drugi Mucyusz Scevola?...
Gdyby tego miliona nie było, jakże szczęśliwym byłby człowiekiem! Byłby mógł marzenia swoje zrodzone w budzie góralskiéj i na noclegu wprowadzić w rzeczywistość; byłby najprzód powiedział Euzebii, że ją kocha, a potém za jéj przyzwoleniem, matce się z tém zwierzył!
Rzecz byłaby tak prosta! a teraz stanął w drodze ten przeklęty milion i odciął go na zawsze od marzeń jego! Jakże bowiem może biedny aspirant do katedry nauczycielskiéj myśleć o sercu i rączce tak bogatéj panny!
Takie były strapienia biednego Juljana Trzaski, gdy zdala stał pomiędzy drzewami nie mając odwagi ani potrzeby zbliżania się do panny Euzebii. Byłoby-to bowiem szaleństwem, a na szaleństwo miał za wiele rozsądku i nauki.
Ponieważ jednak trudno jest, aby na małéj stosunkowo przestrzeni, goście kąpielowi zawsze z dala od siebie być mogli, wydarzało się więc czasem, że J. Pan Juljan Trzaska, zagadnięty przez pannę Euzebię, jako dawny towarzysz noclegu, kilka słów do niéj przemówił z czego panna Euzebia widocznie była zadowolona, a on skrycie niemałą radość uczuwał.
Rozsądek jednak kazał mu się z tém taić i jak najprędzéj od niebezpiecznego ideału swego się oddalać.
Tak stały rzeczy, gdy kaszlący staruszek po długiéj rozmowie z panią Scholastyką, oświadczył gotowość przedstawienia jéj swego kuzyna J. Pana Idziego klejnotu Korczak.
I stało się, że gdy Euzebia właśnie o Trzasce myślała, usłyszała nagle coś o Korczaku. Trzaska i Korczak, oba równe sobie klejnoty szlacheckie, była jednak niemała między niemi różnica. Wprawdzie jeden i drugi klejnot nie miał złotéj oprawy, ale jeden miał na widoku katedrę, a drugi bogaty ożenek! Jeden z nich miał w kieszeni atestata uniwersyteckie i nadzieję przyszłéj profesorskiéj pensyjki, a drugi nie miał nic w kieszeni, tylko przy sobie miał kaszlącego, bezdzietnego stryjaszka, którego bardzo kochał!
Różnica klejnotów była zbyt jasna, aby J. Pani Scholastyka preferencyi drugiemu klejnotowi nie była dała. J. Pan Idzi Korczak został officyalnie zaprezentowany. Odtąd obaj Korczakowie uważali za święty obowiązek towarzyszyć wszędzie i zawsze jeden córce, drugi matce.
I wkrótce zaczęło całe towarzystwo kąpielowe głośno mówić o różnych rzeczach, które jeden klejnot do tém większego blasku pobudzały a drugiemu niewymowne sprawiały zmartwienie.
Ponieważ jednak Boże słonko nie tylko na róże i tulipany, ale i na skromne fiołki świeci, wydarzało się często, że panna Euzebia, mając koło siebie J. Pana Korczaka, chciała, aby po drugiéj stronie był także J. Pan Trzaska, towarzysz z budki góralskiéj i noclegu w karczmie żydowskiéj.
A gdy to nastąpiło, zdarzało się znowu, że do pana Trzaski więcéj mówiła, niżeli do pana Korczaka i widoczną dla pierwszego miała sympatyę.
Sprawiało to małe nieporozumienia między nią a zacną matką, ale sama matka winna była tym nieporozumieniom. Pani Scholastylca często nabijała młodą główkę swojéj córki J. Panem Idzim, szczęśliwym spadkobiercą bezdzietnego stryjaszka. Ponieważ jednak w rozmowie używała często języka francuzkiego, a mówiąc o panu Idzim nazywała go: monsieur Gil, powstało ztąd smutne nieporozumienie w młodocianém serduszku, które w tém wyrażeniu słyszało wyraźnie: monsieur Jules.
Dziwna pomyłka! Wyrazy jednobrzmiące, a jaka między niemi różnica!...
a drugą połową musiał wyrażać boleść i zadziwienie, na taką poniewierkę ukochanych gór swoich, które tak rzetelnie pokochał!...
W końcu stało się z szanownym delegatem to, co zazwyczaj dzieje się z każdym wielkim człowiekiem, gdy mu sprzymierzeńców i adwersarzy zabraknie — zapomniano o nim. Głos retmana wołał do wsiadania na łodzie. Goście zaczęli się grupować i pchać do łodzi — zacnego delegata popychano coraz mniéj łagodniéj, aż w końcu ulokowano go w błocie i tam zostawiono z całym zapasem pozostałych dyplomów, roczników i całą jego szlachetną miłością gór tatrzańskich.
Panna Euzebia wyglądała dzisiaj bardzo pięknie. Nadzieja przyjemnych w téj wycieczce wrażeń podrażniła jéj nerwy, a lekki, piękny rumieniec okrasił jéj twarz bladą. Oczy ciemne paliły się łagodnym płomieniem i z pewnym niepokojem oglądały się na wszystkie strony.
Przy niéj stał szczęśliwy kandydat J. Pan Idzi, a z matką rozmawiał kaszlący jego stryjaszek.
Oczy Euzebii szukały jednak jeszcze kogoś. Prócz dwóch J. Panów Korczaków, trzeba jéj było jeszcze jednego klejnotu. A ten klejnot stał opodal, smutnemi oczami patrzał na nią, jak ongi patrzał lis na tak zwane winogrona zielone, ale nie miał odwagi zbliżyć się. — W ręku trzymał dyplom na członka Towarzystwa Tatrzańskiego i rocznik illustrowany z góralem na czele. Góral ten przypominał mu budę góralską z owego czasu, kiedy to na świecie jeszcze milionów nie było, i smutno zamarzył sobie biedny aspirant katedry nauczycielskiéj, od któréj miliony tak dalego uciekają!...
— Jakże będziemy siadali? zapytała Euzebia matki, przeciągając chwilę odjazdu.
— Tak jak wszyscy siadają! — odpowiedziała pani Scholastyka, podając rękę stryjaszkowi.
— A ja z kim będę? — ozwała się znowu Euzebia, patrząc ciągle w koło siebie.
J. Pan Juljan Trzaska stał opodal, ale się wcale nie zbliżał.
— Monsieur Gril — zawołała pani Scholastyka — podaj pan rękę Zebci!
Słowa te były wymówione wyraźnie, ale nieszczęsna dwuznaczna francuzczyzna, stała się powodem wielkiego kłopotu. Euzebia patrzała właśnie w téj chwili na towarzysza budki góralskiéj, a gdy słowa matki usłyszała, była pewna, że to o panu Juljanie jest mowa. Czemprędzéj więc skinęła na niego chustką batystową.
Skromny i lękliwy towarzysz błyskawicą stanął przed nią.
— Tak pan ludzi i znajomych unikasz — rzekła do niego Euzebia z rozkosznym uśmiechem — że dopiero trzeba wołać na pana! Podaj mi pan rękę!
J. Pan Idzi spojrzał zdziwiony.
— Jeżeli się nie mylę — ozwał się — to ja otrzymałem rozkaz od mamy dobrodziejki podania pani ręki!
Pan Juljan stał już przy Euzebii i silnie trzymał ją za rękę. W oczach jego błyszczała energia niezwykła.
— Mnie się zdawało, że to o panu Juljanie mówiła mama — odpowiedziała Euzebia spuszczając ku ziemi oczy nakryte jedwabną rzęsą.
— Przecież wyraźnie słyszałem — remonstrował pan Idzi — mama powiedziała: Monsieur Gil!
— A ja słyszałam; Monsieur Jules! — jak winowajczyni odszepnęła Euzebia.
— Najlepiéj tę sprawcę rozstrzygnie mama! — mówił daléj poszkodowany.
— Mama? — powtórzyła Euzebia, i z pewną urazą wyrzuciła główką do góry; — mama ma tutaj rozstrzygać? Czyż moje zdanie i moja wola niczém jest dla pana? Panie Juljanie chodźmy na łódkę!
— Panie łaskawy — zaprotestował pan Idzi — pan przecież tego nie zechcesz zrobić, bo inaczéj...
Pan Juljan poczerwieniał cały na twarzy.
— Panie niełaskawy! — odparł, wstrzymując się od wybuchu, — pan nie zechcesz zapewne ubliżać damie; a dokończenie rozmowy ze mną, zachowasz na potém, gdy będziemy sami lub nasi pośrednicy!
Rzekłszy to wsunął mu swoją kartę wizytową do ręki, a sam zwrócił się ku łodziom, gdzie już pani Scholastyka z chorym stryjaszkiem okazale siedziała.
Euzebia nie widziała wcale matki. Była drżąca cała, a twarz jéj zbladła jak ściana. Brakowało jéj tchu w piersiach i nie mogła ani słowa wymówić.
Szli oboje przez łodzie, szli wśród tłumu, który cisnął się zewsząd, aby najlepsze miejsca zająć. I stało się, że nie doszli do matki tylko musieli ulokować się w oddaleniu o kilka łodzi.
Pani Scholastyka dawała różne znaki, dopomagał jéj także zacny stryjaszek, ale wszystko to utonęło wśród gwaru i zamięszania — i flota odpłynęła od brzegów.
Powszechny entuzjazm objawił się teraz prawdziwym wagnerowskim hałasem. Jedni krzyczeli, drudzy wołali, inni próbowali śpiewać, a niektórzy dla większego efektu strzelali z rewolwerów. Prócz tego jeszcze na poblizkich wzgórzach, podnieśli okrzyk pastuszkowie, rzucając na łodzie całe snopy górskiego ziela.
Wśród tak silnych akordów powszechnego uniesienia, trudno było pani Scholastyce objawić córce swój gniew, a należyte niezadowolenie panu Juljanowi. Usiłowania jéj przepadły wśród chaosu, a niebezpieczne dla wątłych łódek fale Dunajca, nie pozwalały dłużéj oddawać się bezcelowym gniewom i dąsom. Pani Scholastyka ograniczyła się tylko na trzykrotném machnięciu białą chustką, co znowu u córki zwykłe sprowadziło nieporozumienie. Biorąc to za oznakę macierzyńskiéj radości, odpowiedziała matce białą swoją batystową chusteczką, do czego J. Pan Juljan dołączył ukłon i uśmiech jak najweselszy.
Tak zakończyła się na teraz gorąca między matką a córką katastrofa.
J. Pan Idzi, któremu dostała się ostatnia łódka i towarzystwo jakiejś niemłodéj wdowy, zbyt daleko oddalony był od sceny dramatu naszego i w téj chwili nie mógł wpłynąć na rozwój gotującego się epizodu.



Majestatycznie płynęła ku górom flota góralska, przedstawiając obraz prawdziwie malowniczy. Z małego oddalenia wyglądała jak pomost rzucony na wodę, na którym w różnych pozach malowniczych siedzieli i klęczeli podróżni. Fantastyczne ubiory mężczyzn, siedmiobarwne stroje kobiece i malowniczy strój górali — wszystko to sprawiało widok uroczy. A ktoby zblizka tym grupom malowniczym chciał się przypatrzeć, mógłby bardzo wiele z nich wysnuć powieści, choćby nawet nie miał patentu na pisarza.
Towarzystwo kąpielowe składa się z ludzi, którzy najczęściéj w zwyczajnych stosunkach życia zbyt daleko są od siebie oddaleni, albo wcale sobie nieznani. Na krótki czas następuje między nimi zbliżenie, ale w tym krótkim czasie, zadzierżgiwają się tak szybko różne węzły towarzyskie, że w zwykłych stosunkach życia potrzebaby na to może lat całych, co tutaj w kilku tygodniach się urabia. Robią się wzajemne koncesye, na jakie w zwykłym stanie nigdyby się nie zgodzono, daruje się towarzyszom lub towarzyszkom to i owo, mało znanych ludzi przystraja się w różne akcessorya, według potrzeby i upodobania, jak się to zwykle w teatrach amatorskich dzieje i za powszechną zgodą rozbierają się, przyjmują i rozdają role... na cały czas sezonu kąpielowego.
Są tacy, którzy z ochotą te role biorą i odgrywają, chociaż dobrze o tém wiedzą, że one tylko do wyjazdu z wód mają swoje znaczenie. Są jednak i tacy, którzyby te role chcieli po za sezon kąpielowy przeciągnąć i nawet je na całe życie utrwalić.
A ci znowu rozpadają się na dwie kategorye. Jedni są zacni, poczciwi, czasem zbyt naiwni. Towarzyskie zabawy biorą na seryo, do rzuconego im w zabawie kwiatka przywięzują wielką wagę, chowając go przy sercu i z odniesionych zacnych wrażeń snują wgłębi duszy rojenia najrozkoszniejsze.
W idealniejszych warunkach życia kąpielowego nie widzą ukrytych cierni rzeczywistości i śmiało puszczają łódkę swoich marzeń na fale wzburzone!...
Inni znowu mają wszelkie pozory tych pierwszych, w gruncie jednak tém się różnią, że co u pierwszych jest wrodzoną szczerością, u tych jest — przebiegłą spekulacyą.
Spekulują na ugrupowanie się u wód stosunków życiowych na idealniejszych warunkach, aby z tego ugrupowania dla siebie co skorzystać. Pod płaszczem idealniejszych zachwytów poluje się na posażne panny, lub zasobniejszych epuzerów.
Ileż tematów do najróżnorodniejszych sytuacyj daje naprzykład taka ruchoma tratwa, płynąca zwolna po falach Dunajca!
Już samo ugrupowanie turystów i turystek kąpielowych jakże wiele mówi! Jak wymowne są te pozy na łódkach, te gęsta, te fantastyczne draperye pledów, szalów, chustek i gazy błękitnéj! A ten chóralny dźwięk mowy, wśród plusku fal, szumu wiatru i nawoływań retmana, czyż nie przypomina gwaru giełdy wielkomiastowéj, na któréj robią się dobre i złe interesa.
Szmaragdowe fale Dunajca piętrzą się coraz wyżéj, łamią się w ostrych, groźnych liniach na skałach podwodnych. Od czasu do czasu stuknie łódka wywrotna o grzbiet takiéj skały... tu znowu biała piana szalonego wiru obrzuci ją dokoła prześliczną, prawdziwde brabancką koronką... a do tego miesza się głos retmana i orylów, ostrzegający o niebezpieczeństwie niewidzialném. Wszystko to przypomina nieustannie podróżnym, że są w niebezpieczeństwie, że lada chwila mogą spienione fale zalać łodzie, podwodna skała rozerwać ich kruche więzy!
O, jakże blizko siebie są w takiéj chwili serca ludzkie! Jak łatwa jest do nich droga, gdy co chwila trzeba towarzysza z przestrachu za rękę uchwycić i mocno ją ścisnąć!
A ileż znowu nieporozumień przynosi potém każda taka żywsza scena! Ileż złudnego wątku dostarcza potém do próżnych marzeń taka jedna chwila!...
Jedyne szczęście, że te wszystkie urojone niebezpieczeństwa i rozkosze, przerwane tchnieniem zimnéj rzeczywistości, rozrywają się łatwo jak przędza pajęcza i ulatują tam, gdzie zazwyczaj każda ulatuje... pajęczyna!... Znajduje ją dopiero pastuszek mały, zawieszoną na krzakach cierni i bodiaka poszarpaną i podartą na gałęziach głogu...
Na takiém tle powyżéj odmalowaném, wybitnie rysują się dwie postaci. Siedzą na łódce uprzywilejowanéj, bo umajonéj w zielone sosnowe gałęzie i rozmawiają z sobą z wielkiém zajęciem. W oświetleniu słońca, wyglądają niemniéj malowniczo od innych.
Ona ma różową sukienkę, która z blado-błękitną woalką jest podobna do różowego obłoczka na niebie, gdy go wieczorne słońce jasnym rumieńcem okrasi. Swawolny wietrzyk, jak psotny kotek babuni, bawi się lotną woalką i różową sukienką, układając jedną i drugą w zalotne draperye... I prozaiczny słomkowy kapelusz towarzysza, przybiera przy tém oświetleniu jakieś kształty niezwykłe, a rzucony niedbale na ramię pled angielski, nadyma się na podobieństwo żagla angielskiego okrętu, którym prawdopodobnie do stałego lądu Europy przyjechał.
Mimo tych lekkich, zalotnych draperyj szat zewnętrznych, bardzo poważna prowadziła się na téj łódce rozmowa.
Dziewica w różowéj sukni miała twarz zmartwioną, chociaż oczy błyszczały jaśniéj — a towarzysz jéj objawiał w ruchach swoich taką energię, jakby był Jazonem i właśnie w kraje nieznane puszczał się po złote runo...
— Mój Boże — mówiła Euzebia — gdyby co złego z tego wynikło, jabym... umarła! Powiadam panu szczerze, że nie przeżyłabym niebezpieczeństwa, któreby panu zagrażało!
Towarzysz ścisnął serdecznie małą rączkę, którą właśnie z powodu zapowiedzianego przez retmana niebezpieczeństwa w swojéj dłoni trzymał!
— Niech się pani niczego nie lęka — odpowiedział J. Pan Juljan — i wierzaj pani, byłbym nawet szczęśliwy, gdybym dla pani mógł...
— Nie mów pan tak! Gdzie chodzi o życie...
— Dla czego ma... chodzić o życie?
— Przecież pan Idzi może pana wyzwać na pojedynek.
Zaświeciły się oczy pana Juljana.
— Byłoby to dla mnie największém szczęściem...
— Pojedynek... szczęściem? któż kiedy słyszał o tém!
— Dałbym dowód, że dla pewnych zdań i uczuć mego serca, mogę i życie na kartę postawić!
— Nech pan tak nie mówi, bo te słowa bolą mnie!
— Wierzę... bo pani masz szlachetną duszę, musisz cierpieć nad zawodem człowieka, którego nieoględne serce popadło w wielką sprzeczność z naturalnym rozsądkiem!...
— Niepotrzeba było tak stanowczo do niego przemawiać!
— Czy do serca, czy do rozsądku?
— Nie, do pana Idziego!
Pan Juljan uśmiechnął się z lekką ironią.
— Nie wiem — odpowiedział z kwaśną miną — czy pani więcéj chodzi...
— O serce, czy rozsądek... chciałeś pan powiedzieć?
— Nie... o mnie, czy o pana Idziego!
Błyszczące oczy Euzebii spoczęły na twarzy pana Juljana z pewnym wyrazem wyrzutu.
— Jak pan możesz o to pytać? — ozwała się po chwili z lekkim kaprysikiem.
Aspirant-pedagog odetchnął ciężko.
— Przyznam się pani — odpowiedział smutno — że przed trzema tygodniami dałbym inną na to odpowiedź. Być nawet może, że wtedy nie miałabyś pani powodu takiego zapytania. Wtedy dla mnie było wszystko tak jasne, tak czytelne! Dzisiaj... z żalem muszę wyznać, że wszystko jest mi ciemne, jak ciemna jest cała przyszłość moja, któréj tylko jedna gwiazda przyświecać mogła! Dzisiaj ta gwiazda stała się wspaniałém słońcem, które ma dwór swój własny, ma planety tak okazałe jak Mars, Saturn...
— Myślałam, że zamiast astronomii, mówić pan będziesz o panu Idzim...
— Jeżeli pani tak chodzi o to, to pomieszczę go między Marsem, Saturnem i Jowiszem!...
— Nie rozumiem pana!
— Przyznam się, że ja to samo o pani powiedzieć mogę, chociaż mi to wielką boleść sprawia!
— Przecież powinieneś pan tak łatwo zrozumieć...
— Mogę zrozumieć zabawę, jeżeli ta zabawa niewiele kosztuje nas...
— A gdyby kosztowała całe życie?
— Wtedy nie jest zabawą!
— Któż się znowu chce bawić?
— Jeżeli wchodzimy na drogę, z któréj po pewnym czasie zawrócić zamyślamy, nazywa się to przechadzką, zabawą, nie zaś podróżą do pewnego wytkniętego celu!
Nauczycielskie słowa pana Juljana wywołały na twarzy Euzebii kwaśny uśmiech.
— W ten sposób rozmawiać nie mogę — odparła — bo sama nie wiem, gdzie właściwie jesteśmy!
— Ja jestem tym samym towarzyszem podroży, który w budzie góralskiéj różne rzeczy pani opowiadał, a na noclegu samowar rozdmuchywał...
— I z powodu mojéj nieuwagi, żywcem sobie rękę ugotował!...
— Niech i tak będzie... jestem zawsze tym samym i takim pozostanę do końca życia... nawet wtedy, gdy pani o mnie zupełnie zapomnisz!
— Dla czegóż zaraz zapominać? Któż mówi o zapomnieniu? Któż byłby tak niewdzięczny?...
Tu ustał nagle głos Euzebii, bo dźwięk tego głosu miękł i drżał coraz więcéj, jak drży struna, gdy się ją zanadto naciągnie...
— Ja jestem tym samym — mówił daléj nieubłagany aspirant — ale pani... pani odmieniłaś się...
Umajona w gałęzie sosnowe łódź drgnęła nagle, jakby się wywrócić chciała...
— Jak pan możesz tak mówić? — zawołała Euzebia z gwałtownym ruchem, który udzielił się łodzi — jak pan możesz tak zimno te słowa wymawiać, żem się zmieniła!...
— Nie wymówiłem tego zimno — odparł przytłumionym głosem pan Juljan, bo przy tych słowach zapiekło mi w sercu jak rozpaloném żelazem.
— Któż panu podyktował te słowa, jeżeli sercu sprawiają taką boleść?
— Rozsądek!
Roześmiała się Euzebia, a śmiech jéj był podobny do dźwięku struny, gdy się urywa...
— Cha, cha, cha! Rozsądek! — zawołała — biedny ten rozsądek, który w sprawach serdecznych musi zawsze stawać jako świadek odwodowy!... Lepiéj żeby już tego rozsądku na świecie nie było!
W ostatnich słowach Euzebii było już wyraźnie czuć łzy. Usta jéj zadrżały ruchem spazmatycznym.
— Masz pani słuszność — mówił daléj nieubłagany kandydat katedry — rozsądek jest często ważną przeszkodą w naszém szczęściu. Dla tego téż powiada wielki niemiecki poeta: „Tylko ułuda jest życiem, a prawda śmiercią!”
Euzebia odwróciła twarz od towarzysza, jakby nie chciała okazać mu teraz swoich oczu. Patrzały one na szmaragdowe fale Dunajca, które groźnie łamały się o brzeg kruchéj łódki, wyobrażającéj tak obrazowo ułudne marzenie ludzkie, pod którém jest śmierć i zimny grób...
— Czy nic mi pani nie odpowiesz? — zapytał po chwili smutny towarzysz.
— Cóż panu na to odpowiedzieć? — odparła Euzebia ze smutnym uśmiechem — raz powiedziałeś pan, żem się zmieniła, drugi raz, że wszystko jest ułudą, że marzenia nasze są marne, a to co jest prawdą, jest śmiercią wszystkiego!... I jakąż jeszcze odpowiedź chcesz pan na to wszystko?
— Prawda! — rzekł po chwili nieszczęśliwy aspirant — na to niema już żadnéj odpowiedzi!
I długie zapanowało milczenie.
Pan Juljan patrzał smutno na prawo, Euzebja patrzała na lewo. Piękne, fantastycznie rysujące się Pieniny daremnie wysilały się w swoich wdziękach. Daremnie zarzuciła Sokolnica ślubny przezroczysty welon na swoją głowę, który powoli w blasku słońca przybierał kolor różowy... daremnie błysnęły ogniem prawdziwego złota „Trzy korony”, zezwalając z dumą na złożenie wiernopoddańczego afektu przez podróżnych... daremnie wyprawiał Dunajec znakomite figle swoje, niby znikając z przed oczu żeglarzy zdumionych, gdy figlarz tymczasem tylko się chował po za kamienne Pienin ściany... wszystko to było daremne dla dwojga ludzi na umajonéj sośniną łódce, którzy patrząc smutno przed siebie, nic nie widzieli i nic nie słyszeli!...
— Mój Boże! — ozwała się Euzebia po niejakim czasie — ktoby mi był powiedział, że tak piękną podróż w tak smutnem odbędę usposobieniu!
— Wszak pani ten smutek mogła była przewidzieć jeszcze na owym popasie w karczmie! — odparł pan Juljan.
— Wtedy byliśmy jakoś bliżéj siebie!
— Prawda, zato dziś jesteśmy bardzo oddaleni.
— Dla czegóż pan się oddalasz?
— Bo pani już od początku byłaś oddalona ode mnie!
— Może się panu tylko tak zdaje!
— Nic tak daleko ludzi od siebie nie oddala jak rzeczywista społeczna pozycya.
— Jaka pozycya?
— Pozycya pani jest świetna... jesteś słońcem, które może mieć znakomite planety... a ja człowiek nieznaczny, jedno małe kółko w niezmierzonéj machinie świata!...
Euzebia zwiesiła smutno główkę.
— Niech pan nie budzi we mnie próżności — odpowiedziała po chwili — bo to nie jest droga do serca!
— O, gdybym znał tę drogę! — z entuzyazmem zawołał aspirant — choćby prowadziła przez same ciernie i głogi... gdyby trzeba było krwią znaczyć ślady swoje na téj drodze...
— Panie Juljanie! łódka mocno się kołysze!...
— Wtedy nie zawahałbym się ani chwili...
— Zlituj się pan... wywrócimy się!
— I dowiódłbym pani...
— Trzymaj mnie pan!
— Dowiódłbym, że cię kocham...
— Ach!... woda w łódce...
Na łódce stało się wielkie zamięszanie. Grupa siedząca na przedzie łódki, protestowała głośno przeciw niespokojnym ruchom towarzystwa, które równowagę psuło. Kilka szmaragdowych fal Dunajca wsunęło się rzeczywiście do łódki, i jak zdradliwe żmije, rozciągnęły się wzdłuż dna. Powstał ztąd wielki krzyk i hałas, a słabszych nerwów kobiety widziały już niechybną śmierć w szmaragdowych falach Dunajca!...
Śród takich zmian dekoracyi, musiała i scena odmienić się na umajonéj łódce. Po zamięszaniu, krzyku i hałasie, nastąpiła cisza chwilowa, ale była to chwila przed nową sytuacyą.
Łódki dobiły właśnie do brzegu a pierwszym widokiem, jaki tam spotkały połączone oczy Euzebii i Juljana, była gniewna twarz pani Scholastyki, zgarbiona postać chorego stryjaszka i dumnie wyzywająca postawa J. Pana Idziego! Trzy te gromy uderzyły naraz w dwa biedne, przestraszone serca!



Nazajutrz, gdy słońce już ku zachodowi się miało, siedział pan Idzi w dużym pokoju pod opieką Bogarodzicy. Po pokoju przechadzał się zgarbiony stryjaszek.
— Djabelnie źle idą nasze sprawy! — mówił pan Idzi, dmuchając dymem na sam środek pokoju.
— Przeciwnie — odparł stryjaszek, zatrzymując się przy oknie i bębniąc palcami w szyby: — sprawy idą bardzo dobrze, tylko trzeba zręcznie z nich korzystać!
— Ciekawy jestem na co ten pojedynek jest potrzebny?
— I owszem, — niéma nic złego, coby na dobre nie wyszło. Serce kobiece jest wrażliwe na takie rzeczy. Jeżeli kobieta wie, że ktoś dla niéj życie swe narażał...
— Ta sama korzyść jest także i dla drugiéj strony. A jeżeli dla drugiéj strony była już jakaś skłonność...
— Et, co mówisz! Przecież pan Trzaska nie może stanąć obok Korczaka. On jest aspirantem na nędznego nauczyciela, a ty przecież jeszcze niczém nie powalałeś swego obywatelskiego sztandaru. Ty możesz być wszystkiém; jeżeli będą pieniądze, możesz być magnatem, możesz być hrabią, możesz mieć świetne stosunki... a pan Trzaska może, co najwięcéj, liczyć na quinquenia w służbie szkolnéj, które mogą pensyjkę jego podwyższyć o kilkaset złotych!
— Pan Trzaska, gdy dostanie pieniądze może być także panem!
— Już tam z trzaski nic nie wystrużesz!
— Klejnot równy nam!
— Pokaż!
Pan Idzi wziął ze stołu kartę wizytową pana Juljana i podał stryjaszkowi.
Stryjaszek z wielką uwagą patrzał na kartę. Był na niéj skromny napis: Juljan Trzaska; ale nad tym napisem było wyobrażenie klejnotu szlacheckiego, które wyglądało imponująco. Były tam miecze i włócznie, był i ząb jakiegoś zwierza i różne podobne ornamentacye szlacheckiego herbu. Stryjaszek zadumał się.
— I cóż? — zapytał pan Idzi.
— Co się tycze naszych zamiarów — odpowiedział stryjaszek, to jeszcze niczego nie dowodzi. Jedna tylko rzecz jest fatalna...
— Jaka?
— Że pan Juljan Trzaska, stosownie do swego starego herbu, będzie się rzeczywiście bił i strzelał!...
Słowa te sprawiły chwilowe milczenie.
— Dlaczegożby się nie bił? — zapytał po chwili pan Idzi.
— Widzisz mój drogi... ja tam w odwagę zwyczajnych ludzi, chociażby byli doktorami filozofii, nie wierzę, osobliwie tam, gdzie trzeba życie na kartę postawić. To musi być już we krwi. Gdzie krwi do tego stosownéj niéma, tam daremny trud wszelki!
— To prawda! — przeciągle odpowiedział pan Idzi.
— Jedna tylko rzecz mię pociesza. Rzeczony pan Trzaska nie poszedł drogą, jaką zwykle chodzą ludzie jemu nazwiskiem podobni. Zamiast skakać jak lew, król pustyni, chce czołgać się jak ślimak. Jakaż to nędzna egzystencya — bakalarstwo! To już nie jest cała krew — to już mięszana!
— Cóż ztąd?
— Ztąd wypływa, że tam nie siła będzie odwagi. Trzeba się tylko ostro postawić, a kto wie, czy w końcu adwersarz nie stchórzy! Rozumiesz?
— Rozumiem. Gdyby tylko była jakakolwiek pewność zwycięztwa. Nie wiem jeszcze, czy za to otrzymam rękę panny, lub co ważniejsza, czy rzeczywiście co do majątku rzecz się ma tak, jak opowiada pani Eliza i szanowny radca emeryt.
— Jest pewna zgodność w tém co mówią, — a zresztą, gdyby nawet z tego półmiliona odtrącić większą połowę na figury stylistyczne, to zawsze choć parę kroć zostanie.
— A że zawsze w takich razach coś trzeba odtrącić, wiesz o tém bardzo dobrze, bo i z moich tytułów i dóbr doczesnych, sporo da się okroić...
— Nie trzeba się z tém wydawać!
— Mówimy między sobą!
W téj chwili obaczył stryjaszek przez okno dwóch jegomości, idących poważnym krokiem ku domkowi Bogarodzicy.
— Wracają! — rzekł do pana Idziego z pewnem niemiłém uczuciem — trzeba przedewszystkiém ostro się postawić!
Pan Idzi odchrząknął głośno i na znak nieposzlakowanéj odwagi, usiadł niedbale na fotelu.
Otworzyły się drzwi, dwaj jegomościowie weszli do pokoju. Jeden z nich był wysoki i chudy, drugi nizki i lepszéj tuszy.
Weszli krokiem tragicznym na sam środek pokoju. Byli sztywni i milczący, jak przystało na ludzi pełniących obowiązki dyplomatów przed wojną.
— Cóż tam? — zapytał pan Idzi, zapalając od niechcenia cygaretto.
— Pan Trzaska przyjął wyzwanie! — odpowiedział niższy i wymowniejszy Aron, gdy tymczasem wysoki i chudy odgrywał rolę małomównego Mojżesza.
— Przyjął! — powtórzył pan Idzi i odchrząknął głośno, aby okazać siłę i energię.
Kilka chwil panowało milczenie. Aron i Mojżesz usiedli tymczasem na sofie.
— Jakże rzecz ułożona? — zapytał stryjaszek.
— Ułożyliśmy rzecz z jak najmniejszém niebezpieczeństwem; — odpowiedział Aron — będziecie się bić na pałasze do pierwszéj krwi.
Wysoki i chudy potakiwał głową z powagą Mojżesza.
Rzucił się na fotelu pan Idzi.
— Cóż to? — zawołał z energią — czy ja bursz niemiecki, żebym się siekał na szerpentyny? Cóż to za pojedynek? Do pierwszéj krwi, do zadraśnięcia skóry... cha, cha, cha!... To prawdziwy koncept bakalarski! Ja tego nie przyjmuję!... Ja lubię pojedynek, ale tak (tu machnął pan Idzi kilka razy rozpalonym papierosem w powietrzu) tak... na śmierć lub życie!...
— Jeżeli pan uważasz... możnaby zaostrzyć.
— Nam chodziło przedewszystkiém o złagodzenie...
— Przecież o to nikogo nie prosiłem! Ja tylko mogę strzelać się... i to do baryery na dziesięć kroków!
— Możemy to zaproponować!
— I owszem... bardzo proszę. Dziwna pretensya! Ja mam się bić na szable... ja, który w locie jaskółki z pistoletu strzelam!...
Dwaj mężowie powstali z należytą powagą, aby adwersarzowi zanieść zaostrzone warunki.
Po ich wyjściu wstał pan Idzi z fotelu i ciekawie wyjrzał oknem.
— Zaimponowałem im — rzekł do stryjaszka — idą zamyśleni z pospuszczanemi głowami. Zdaje mi się, że to powinno i panu Trzasce dać do myślenia!
Uśmiechnął się stryjaszek.
— Obaczymy! — odrzekł i zaczął chodzić po pokoju.
— Długi czas trwało milczenie.
— A co? — zapytał po chwili pan Idzi — wyglądałem dobrze, gdy do nich mówiłem!
— Dosyć! — mruknął stryjaszek.
— Przecież opowiedzą jakie wrażenie to na nich sprawiło.
— Tak sądzić należy!
— Ja przynajmniéj na ich miejscu powiedziałbym do pana Trzaski: Człowieku, daj pokój — on cię zastrzeli, jak wróbla!
— Jeżeli zrozumieją nasz interes!
— Przecież przeciw mnie działać nie mogą!
— Czasem są ludzie niedomyślni!
— Przecież wybrałem ludzi rozsądnych!
— Nie każdy rozsądek jest jednaki.
— Stryjaszek nasuwa mi różne nieprzyjemne myśli!
— Bo przedewszystkiém trzeba być na wszystko przygotowanym!
Pan Idzi spojrzał na stryjaszka z zadziwieniem. Stryjaszek tymczasem patrzał w okno i palcami po szybach bębnił. Trwało to czas niejaki. Wreszcie otworzyły się drzwi, a dwaj mężowie weszli znowu do pokoju.
Wejście ich sprawiło głębokie milczenie. Krok ich był krokiem tragicznego bohatera, ale już w trzecim akcie. Powaga, osobliwie na twarzy chudego, dochodziła do stopnia, który już blizki jest sfery katastrof.
— Cóż? — zapytał odchrząknąwszy pan Idzi.
— Zrobiło się podług życzenia — odpowiedział Aron.
Wysoki przyznał to tragiczném ruszeniem głowy.
I znów zapanowało milczenie. Pan Idzi nieznacznie strzelił okiem na stryjaszka, ale stryjaszek tego nie widział, bo bębnił palcami po stole i na palce z wielkiém skupieniem ducha patrzał.
Odetchnął pan Idzi jak człowiek, który nowéj energii w niewyczerpaném źródle swojéj duszy szuka.
— Ubolewam bardzo — ozwał się, po chwili — że jeszcze panów będę trudził. Namyśliłem się właśnie, że nie byłoby szlachetnie z mojéj strony, abym nad moim adwersarzem miał jakąkolwiek przewagę. Strzelam jak Kuszel, cóż mi znowu tak bardzo biedny bakałarz zawadza, abym go koniecznie ze świata miał zgładzić?... Nie; toby było brzydko i okrutnie z mojéj strony. Chcę się z nim zrównać, niech będą równe szanse!... Odbędziemy pojedynek amerykański. Jeden pistolet nabity ostrym, drugi ślepym nabojem. Na komendę oba strzelimy solne w czoła. Kto wybrał z kulą ten padnie; kto bez kuli, zostanie przy życiu!
— Czy to nie będzie?...
— Trochę po barbarzyńsku? Tak... być może... wygląda to na morderstwo... ale dalibóg więcéj jest w takim pojedynku sprawiedliwości! Sprawiedliwość jest ślepa — ma oczy zawiązane... wówczas gdy tam bierze górę zręczność i wprawa, jakiéj nabyć może człowiek najlichszy!... Czy nie mam racyi?
— Jeżeli tak pan sądzi, obowiązkiem naszym jest... być pośrednikami wymiany zdań i uczuć.
Tak wyrzekł wymowny Aron, a mniéj wymowny towarzysz jego potwierdził poruszeniem wspaniałéj głowy swojéj.
Pan Idzi i stryjaszek zostali znowu sami.
Sytuacya zaczynała być naprawdę tragiczną. W takich chwilach życia, więcéj człowiek zagląda wewnątrz siebie, niżeli na zewnątrz swoje myśli i uczucia objawia.
Pan Idzi milczał i stryjaszek milczał.
Trwało to dosyć długo.
Po niejakim czasie stawili się znowu pośrednicy.
Zajęty różném rozmyślaniem pan Idzi, zapomniał jak zwykle zapytać się o bieg sprawy. Stanął na środku pokoju i butnie jedną nogę naprzód wysunął.
— Wszystko będzie podług życzenia — odrzekli tym razem obaj mężowie.
Zdawało się panu Idziemu, że usłyszał nagle chór starożytnéj tragedyi.
— Jakto? — zapytał — pan Trzaska przyjął?
— Przyjął! — odpowiedział chór tragiczny.
Pan Idzi wtedy rzucił gniewnem okiem na stryjaszka. Stryjaszek ruszył ramionami. Sytuacya stawała się coraz tragiczniejszą a o słowa było coraz trudniéj.
Uznali to obaj pośrednicy, a umówiwszy się o czas i miejsce, uważali za stosowne dodać ze swojéj strony uwagę, że w takim razie trzeba jakiś porządek z sobą zrobić na wypadek śmierci... w czém nie chcą bynajmniéj przeszkadzać!
Pożegnali się i wyszli.
Pan Idzi stał ciągle na środku pokoju z wysuniętą naprzód nogą i nie mógł jakoś swojéj pozy zamienić na inną... Tymczasem wziął stryjaszek za kapelusz.
Ocknął się pan Idzi.
— I gdzież stryjaszek odchodzi w takiéj chwili? — zapytał niecierpliwie.
— Idę... do pani Scholastyki i Euzebii! — odpowiedział z dyplomatycznym uśmiechem stryjaszek.
Ożywiła się twarz pana Idziego.
— To będzie nieźle — zaczął i urwał nagle.
— Już ja wiem co robię!... niebezpieczeństwo życia... możliwa śmierć... testament... to sprawia wrażenie na diażliwe serca...
— Słyszałem, że Richelieu i Metternich najzawilsze sprawy załatwiali przez kobiety — dodał z uśmiechem weselszym pan Idzi.
— To prawda... może mi się uda być jednym i drugim!
— Szczęśliwéj drogi!
Stryjaszek był już za drzwiami, a pan Idzi padł całym ciężarem swoim na fotel.
Pan Idzi był o dziesięć lat starszy od pana Juljana, miał więc wszelkie prawo trochę chłodniéj zastanowić się nad swojém położeniem.
Położenie to, mimo dramatycznego kolorytu, nie było bardzo przyjemne. Wprawdzie ostatnia myśl, jaka na chwilę przed odejściem stryjaszka twarz jego ożywiła, była dosyć pocieszająca. Stryjaszek szedł do kobiet, a tam niezawodnie wspomniałby coś choćby nawiasem tylko o jego położeniu. W takim razie serce Euzebii zabiłoby żywiéj i tym sposobem mogłoby zacząć się pewne uczucie, które do planów matrymonialnych, zwłaszcza ze strony kobiety, koniecznie jest potrzebne.
On byłby bowiem bohaterem, a kobieta lubi bohaterów.
Wszystko to dotąd było bardzo dobre i przyjemne; ale do bohaterstwa była jeszcze daleka droga. Zresztą na dwoje babka wróżyła. Cóż mu z całéj aureoli bohaterstwa, jeżeli kulą w samo czoło dostanie? Przypadek jest ślepy; wszystko być może.
W takim razie przyszła mu myśl, czyby nie lepiéj było obejść się bez tego bohaterstwa?
Czyż sama Euzebia, a osobliwie pani Scholastyka, nie powinny postarać się o to, aby z ich powodu nie popełniano morderstwa? Czyż nie powinny obie stanąć między dwoma adwersarzami i wymódz na nich zaniechanie tak morderczego pojedynku? Przecież to istne morderstwo! Nigdy się nie spodziewał, że J. Pan Trzaska przyjmie tak zaostrzone warunki! Zkąd mu się wzięła taka odwaga, która wszelkie prawdopodobne obliczenia zniweczyła? Ależ to szaleniec, człowiek wyraźnie upadły, który z rozpaczy czepił się bakalarstwa! Taki człowiek wszystko zrobić gotów... nawet nie przyjąć pośrednictwa, któreby ten pojedynek udaremnić chciało!...
Tak rozmyślał pan Idzi, a myśli jego z każdym ubytkiem słonecznych promieni, stawały się coraz czarniejsze.
Słońce bowiem już skryło się na piękne poza wysokie drzewa i tylko skromny krzyż kaplicy kąpielowéj błyszczał jeszcze, jak błyszczy dla tonącego żeglarza ostatni promień nadziei, który ma wkrótce zagasnąć!...
Smutno i markotno zaczęło się robić panu Idziemu. Nie ubliżało to bynajmniéj jego stanowisku społecznemu. W takiéj chwili wolno każdemu bohaterowi być człowiekiem. Pan Idzi wyobrażał sobie, że stanął nad brzegiem jakiejś bezdennéj przepaści i ztamtąd patrzy na różne smutki i rozkosze dotychczasowego swego żywota. I jasno w wybitnych barwach widział dzieje swoje. Najprzód widział chrzest swój, który w całym powiecie był wypadkiem nadzwyczajnym. Szczęśliwy ojciec zaprosił na ten chrzest cały powiat, wypito kilkaset butelek drogiego wina, grano w karty, tańczono i śpiewano, jakby dla kraju urodził się jaki królewicz-bohater!... Potém widział jak sprowadzono ze Szwajcaryi bonę, aby gdy dorośnie, miał czystą pronuncyacyę francuzką. Po bonie nastąpił jakiś guwerner, którego obowiązkiem było codzień do obiadu we fraku przychodzić, a na kaprysy młodego panicza być nader cierpliwym... Wkrótce sprzykrzył się guwerner paniczowi, a kochający ojciec po krótkiéj naradzie z niemniéj kochającą matką, postanowili poświęcić syna zawodowi obywatelskiemu, to jest: miał się po zabawach i towarzystwach trochę ogładzić, nauczyć się strzelać na polowaniu i wtajemniczyć się w różne gry komercyjne, a potém przy pomocy Pana Boga i cioci Krystyny z posażną panną się ożenić!
Taki program życia nakreśliła dla ukochanego syna słabnąca już ręka rodzicielska, a na taki program był już czas ostateczny, bo nie tylko mógł on zostać lada chwila sierotą, ale mógł zostać sierotą bez chleba i dachu nad głową swoją! Rodzice bowiem pana Idziego żyli sobie wesoło i rozkosznie. Ojciec lubił szampana i wystawę pańską, a matka namiętnie kochała się w jedwabiach i koronkach, a że była słabych nerwów, musiała co rok jeździć do wód zagranicznych.
I stało się pewnego roku, że pan Idzi został sam jeden na świecie, bez wioski rodzinnéj, tylko z nakreślonym przez nieboszczyka ojca programem. Wioskę zabrali jacyś obrzydliwi lichwiarze, przeciw którym nie umiał sejm galicyjski skutecznéj powziąć uchwały!...
Nowe zaczynają się rozczarowania dla nieszczęśliwego człowieka. Z tradycyjnym programem w kieszeni, trudno mu jakoś było przebić się przez życie. Posażne panny zmądrzały, albo szukały jeszcze większych pieniędzy. Odbierało się kosze i koszyki, a lata płynęły jak woda. Potrzeba było wśród drogi niejeden cierń wyjąć z nogi, niejedną łzę z oka osuszyć, a przedewszystkiém potrzeba było znieść wiele, bardzo wiele upokorzenia! Wprawdzie majętniejsi krewni zasilali od czasu do czasu skąpą jałmużną, ale zato potrzeba było połknąć niejedną gorzką pigułkę!...
Takie dzieje ludzkiego żywota mogły słusznie rozżalić serce pana Idziego, gdy pomyślał, że ten żywot bez żadnéj lepszéj nadziei, trzeba będzie może wkrótce zakończyć!... Umrzeć bez żadnych lepszych wspomnień, bez żadnego lepszego uśmiechu do minionych dziejów swoich... jakże to smutno! jakże to gorzko! Czyż w takim razie nie może nawet bohater na chwilę osłabnąć?
I osłabł rzeczywiście pan Idzi i wyobraził sobie, że już wybiła ostatnia jego godzina! Wyobraził sobie, że ma głowę kulą na wskroś przedziurawioną, że leży na łożu śmiertelnem, że słyszy płacz pozostałych przyjaciół, z którymi w lepszych czasach wychylił niejedną butelkę szampana!...
I bardzo tkliwo i smutno zrobiło się panu Idziemu, a zmrok wieczorny roztaczał mu do tych smutnych myśli jakieś tło fantastyczne...
Nagle z tego tła wychyliła się do niego jakaś postać nieznana.
Nie był to jednak żaden duch, ani wytwór gorączkowéj hallucynacyi, bo pan Idzi słyszał wyraźnie skrzyp drzwi, któremi ta postać weszła do pokoju.
— Do usług pana dobrodzieja! — zawołała postać zupełnie ziemskim głosem, dodając do tego dosyć głośne chrząknięcie.
Pan Idzi patrzał na widmo okiem osłupiałém... Postać chrząknęła po raz drugi w mniemaniu, że szanowny gospodarz śpi z utrudzenia.
— Któż tam i czego? — zapytał wreszcie ponurym głosem pan Idzi.
— Jestem Kasper Melchior — odpowiedziała postać sympatycznym głosem, który wcale nie był głosem zagrobowym.
— Czegóż pan żądasz, panie Melchior? — zapytał apatycznym głosem pan Idzi.
— Jestem delegatem Towarzystwa Tatrzańskiego — odparł z uśmiechem pan Melchior, wysuwając na przód dyplomy i roczniki Towarzystwa, które trzymał pod pachą.
— I czegóż pan chcesz?
— Chciéj pan łaskawie tylko świeczkę zaświecić, a ja panu wyjaśnię rzecz całą...
Pan Idzi wstał i w dziwném jakiémś przeczuciu zapalił świecę. Kozjaśniła się sympatyczna twarz zacnego delegata.
— Przedwczoraj — zaczął uprzejmie — nie miałem tego szczęścia zbliżyć się do pana dobrodzieja, bo natłok gości przy wsiadaniu do łodzi był wielki. Z twarzy pana dobrodzieja wyczytałem, że pan chciałeś się zapisać w poczet Towarzystwa Tatrzańskiego, a do mnie nie mogłeś się docisnąć. Przeto przychodzę teraz osobiście do pana dobrodzieja, aby mu sprawić przyjemność wypełnienia obowiązku obywatelskiego i zaprosić go w odwiedziny naszych Tatr ukochanych!
Pan Idzi słuchał delegata z niemałém zadziwieniem. Zdawało mu się, że przyszedł jakiś człowiek z innego zupełnie świata i mówi do niego językiem niezrozumiałym!
On był właśnie w téj chwili w innéj zupełnie sferze. Stał na wyżynach życia i ztamtąd żegnał się z tém życiem, które zamiast róż, przyniosło mu tyle cierni... stał jedną nogą w grobie i myślał już o smutnéj wieczności, gdy nagle zagadał ktoś do niego jakimś językiem ziemskim, który mu żywcem przypomniał Galicyę!...
Pan Idzi patrzał czas niejaki na człowieka ziemskiego i rzekł po chwili:
— Daruj pan, ale ja nic nie rozumiem!
I machinalnie posunął nogą stołek. Zacny delegat Towarzystwa wziął to za znak zaproszenia i usiadł.
— Zaraz panu wytłómaczę — rzekł z uprzejmym uśmiechem, kładąc na stół dyplomy i roczniki — tylko o chwilkę cierpliwości proszę. Jak panu wiadomo, mamy tradycyjną słabość do rzeczy zagranicznych. Oprócz wyrobów paryzkich i delikatesów różnych innych narodów, podziwiamy góry szwajcarskie, Apeniny i Pireneje, co nas bardzo wiele kosztuje polskich pieniędzy. Otóż co do gór i wspaniałych z nich widoków, zwrócili cudzoziemcy naszą uwagę, że takowe posiadamy we własnym kraju! Czy widziałeś pan Tatry?
Pan Idzi machinalnie zaprzeczył ruchem głowy.
— Tatry — mówił daléj z rosnącym entuzyazmem zacny delegat — Tatry, łaskawy panie, są to góry, jakich Szwajcarya i Hiszpania pozazdrościć nam może! Mają one tę przed innemi oryginalność, najprzód, że są nasze, a powtóre, że są jeszcze tak dziewicze, jak wyszły z rąk Stwórcy. Żaden spekulant nie zagnieździł się jeszcze na ich szczytach, żadnych drogich niema tam hotelów, żadna ludzka ręka nie wyżłobiła tam wygodnych schodów dla bogatych turystów... tam wszystko dziewicze, ziemia, skały, kosodrzewy... a nawet te wiszące u wierchów mgły i chmury, także są oryginalne, jakich pan nawet w Norwegii nie zobaczysz! Mówię panu... jeżeli natura tak jak kobieta ma koniecznie mieć dla nas wdzięk i urok, to w Tatrach naszych koncentruje się ten wdzięk i ten urok, a kto chce ziemię swoją serdecznie ukochać, ten musi na nią ze szczytu Tatr spojrzeć!...
Zapał zacnego delegata rósł coraz więcéj. Nie widział, że pan Idzi oczy przymknął i nieruchomie jak statua siedział.
— A jak ta ziemia nasza z tych wierchów wygląda! — prawił daléj tatrzański entuzjasta — niczém są widoki Ruisdala albo Salwatora Rosy! Te mieniące się barwy, to stopniowanie świateł i cieni, ten dziwny kontrast dolin i wzgórzy... A co za powietrze! Człowiekowi za ciasno w piersiach... serce się rozszerza... mizantrop czuje miłość dla ludzi... nieprzyjaciel wstydzi się swojéj zemsty... a duch unosi się coraz wyżéj, w sine, bezgraniczne przestworza, gdzieś niby w gościnę do Boga, zkąd wraca lepszy i weselszy!... Albo ten widok z Morskiego Oka, o którym szanowny członek naszego Towarzystwa J. Pan El...y napisał w roczniku naszym.
Tu zacny delegat zaczął szukać w roczniku... znalazł i czytał:

„...Dziki zamęt. — Gruzami zasłane koryta
Zdają się placem boju, gdzie niegdyś walczyły
Północne groźne bogi i krew ofiar piły
Z czary, która w jezioro upadła — rozbita!
Wszystko tu do ostrego tonu się nagina.
Poszarpane wód grzbiety, wody co czernieją.
Skały, wiszące śniegi, zarosła, mgła sina...
Wszędzie surowa wielkość, przed którą maleją
Sny człowieka, co staje tutaj jak dziecina
Przed skamieniałą dawnych bogów epopeją!...”

— Coś pan powiedział, panie Melchior? — zapytał pan Idzi, jakby ze snu przebudzony.
— Otóż widzisz pan — mówił daléj zacny delegat — Towarzystwo Tatrzańskie wzięło sobie za cel rozszerzanie zamiłowania do gór naszych, opiekę nad kozicą, bobakiem i limbą, ową zagrożoną specjalnością tatrzańską i wszelką pomoc dla przybywających w góry turystów polskich!
— Tak pan powiadasz! — westchnął pan Idzi.
— Zresztą trzeba się poczuć do obowiązku kochania ziemi własnéj, a ręczę panu, że najprędzéj można ją z wierchów Tatr naszych ukochać!...
Zniecierpliwiło to długie kazanie pana Idziego. Ruszył się na fotelu i odparł:
— Dziwnie to wygląda, że pan Kasper Melchior nawołuje do obowiązków patryotycznych tych, których antenaci nieraz dawali dowody...
— Przepraszam — przerwał skromny delegat — antenaci pana dobrodzieja byli niezawodnie wielkimi ludźmi w Rzeczypospolitéj; robili wyprawy na Tatarów, bronili kraju i jego swobód... ale dzisiaj, gdy zamiast żelaznego pancerza i obosiecznego miecza, pozostała nam tylko drobna mrówcza praca... dzisiaj, pozwól pan dobrodziéj, aby nawet Kasper Melchior część téj pracy wziął na siebie i cegiełkę do gmachu dobra publicznego dorzucił... Czy masz pan co przeciw temu?
— Przedewszystkiém mam to przeciw panu, że nie w porę pan przyszedłeś.
— Przy świecy można tak samo wpisać się na członka Towarzystwa.
— Ależ ja teraz nie mam czasu!
— Kilka pociągów pióra! — nastawał daléj niestrudzony delegat.
— Ależ panie, ja mam... testament pisać! — zawołał z rozpaczą pan Idzi.
— Testament? — powtórzył z zadziwieniem delegat — czy masz pan jaką chroniczną chorobę?
— Jutro... mogę już nie żyć!
— Jutro... Proszę? Jutro już!
Delegat wymówił te słowa z widoczném zakłopotaniem. Trudno odgadnąć, czy mu chodziło o śmierć jednego z potomków zacnych Korczaków, czy o stratę jednego członka Towarzystwa Tatrzańskiego.
— Więc jutro już chcesz pan umierać — mówił daléj entuzyasta tatrzański — tak prędko i tak nagle!... Nie widziałeś pan nawet Tatr naszych?... Umrzeć i Tatr nie widzieć, to smutno, bardzo smutno! Przynajmniéj zapisz się pan na członka Towarzystwa!...
Delegat podsunął mu papier i pióro.
— Co mi po tém! — grobowym głosem odparł pan Idzi.
— Czy nie będzie ładnie, gdy na karcie pogrzebowéj wydrukują: Członek Towarzystwa Tatrzańskiego!...
Skoczył na równe nogi pan Idzi. Pogrzebowa karta zelektryzowała go.
— Niech pana djabli wezmą i z kartą pogrzebową! zawołał nad uchem delegata.
Pan Melchior przyjął djabła z uśmiechem dobrotliwym, umoczył pióro w kałamarzu i odparł:
— Przed śmiercią popełniasz pan grzech śmiertelny, przywołując szpetnego djabła. Za to, na przebłaganie Pana Boga... podpisz się pan na członka!
— Po co mnie pan dręczysz! Ja jutro odbywam... pojedynek amerykański!
— Pojedynek amerykański! — powtórzył zacny delegat, a pióro i papier wypadły mu z ręki. — Pojedynek amerykański!... To co innego!
— Prawda? — w lepszym nieco humorze ozwał się pan Idzi, widząc przed sobą człowieka, który może wejść w jego smutne położenie.
— Prawda. To rzecz straszna! Czy trucizna czy kula?
— Kula!
— Kula! To jeszcze gorsza od trucizny. Na truciznę może pomódz aptekarz, na kulę i chirurg nie pomoże!...
— A co — piękne jutro?
— Niéma co mówić — straszliwie piękne!...
Pan Idzi zaczął chodzić po pokoju, a zacny delegat mocno się zamyślił. Nie wiedział pan Idzi, że delegat nie myślał w téj chwili wcale o jego krwawém jutrze, ale o korzyści Towarzystwa i o swoich ukochanych górach. Myślał nad tém, jakimby tu sposobem można było z téj strasznéj katastrofy odnieść jaką korzyść dla gór swoich!
— Jeżeli łaska — ozwał się po chwili — czy można zapytać jaki jest powód tego pojedynku?... Uważając już pana za członka Towarzystwa, przyrzekam jako towarzysz wszelką dyskrecyę.
— Ot nic... przemówienie się trochę obcesowe... wczoraj w towarzystwie dam — odparł pan Idzi.
— Z kim? jeżeli towarzysz może towarzysza zapytać?
— Z panem Trzaską!
— Proszę! Pan Trzaska! taki zacny człowiek... członek naszego Towarzystwa!
— Członek Towarzystwa?
— Mogę zaraz stwierdzić listą... Patrz pan!... Pan Idzi spojrzał i wyczytał groźne dla siebie nazwisko.
— Niech się tu pan wpisze... zaraz koło niego... a ręczę panu, że to zbliżenie się nazwisk może i serca zbliżyć do siebie! Tu jest pióro!
Pan Idzi wziął pióro do ręki.
— Ja przeciw panu Trzasce nic nie mam! — mówił, pisząc swoje nazwisko — ale znowu nie chcę człowieka zabijać jak rzeźnik!...
— Prawda! W tych właśnie słowach, odbija się cała szlachetność zacnego rodu. Co za szkoda! takie dwa zacne nazwiska: Trzaska i Korczak.
I znowu zamyślił się delegat tatrzański. Podpis już był, obowiązki były dla towarzysza... czyby nie można co zrobić dla towarzysza i Towarzystwa? Długo myślał delegat, a pan Idzi niecierpliwie śledził bieg tych myśli, bo zdawało mu się, że towarzysz dla towarzysza coś dobrego wymyśli.
Wreszcie rozjaśniła się zacna twarz delegata.
— W położeniu naszém — ozwał się podniesionym głosem, powinniśmy wszystko naginać w kierunku dobra powszechnego. Jeżeli sprawy nasze osobiste na tę drogę weszły, że okazuje się nieodzowna potrzeba pojedynku, to trzeba z téj prostéj rzezi zrobić jakiś pojedynek szlachetniejszy. Właśnie przychodzi mi coś na myśl... Na niektórych najwyższych szczytach Tatr, albo mało, albo nikt jeszcze z naszych nie był. Jest to droga dosyć niebezpieczna i prawie równa się strzelaniu do baryery. Można bardzo wygodnie kark skręcić i przedtém niemało mieć strachu!... Otóż ja wnoszę, aby jutrzejszy pojedynek amerykański zamienić na pojedynek dostania się na jeden z najwyższych szczytów tatrzańskich, drogą zupełnie nową, którą jeszcze nikt nie szedł!... A co?
Rozjaśniła się twarz pana Idziego.
— Myśl szczęśliwa! — zawołał — tylko coby ludzie na taki pojedynek powiedzieli!
— Powiedzieliby: oto jest pojedynek ludzi szlachetnych; oto są ludzie, którzy nawet spory swoje załatwiają w widokach dobra publicznego. Załagodzili spór swój i znaleźli nową drogę na Czerwony Wierch, Wysoką lub Gerlach!... A co? czy to nie zacnie? czy nie szlachetnie?
Pan Idzi zaczął chodzić po pokoju.
— Niebezpieczeństwo... powiadam panu nie jest mniejsze niż przy zwykłym pojedynku... — mówił daléj delegat — kto wié czy nie gorsze!
— Niebezpieczeństwa się nie lękam, dałem przecież dowód proponując pojedynek amerykański... tylko nie wiem, czy pan Trzaska...
— Niech pan dobrodziéj mnie to zostawi.
— Jak najchętniéj... będę panu nawet mocno obowiązany za tak szlachetną radę...
— Zaraz idę... należy się dwadzieścia złotych za wkładkę!
— Tu są.
— Dobrze... ja rzecz przygotuję, a resztę dokończą pośrednicy. Upadam do nóg.
Pan Idzi wyprowadził ze świecą zacnego delegata aż na schody i w lepszym humorze powrócił do swego pokoju.
Gdy pan Kasper Melchior z twarzą zarumienioną, w interesie gór swoich ukochanych, po całym zakładzie kąpielowym biegał, aby się o mieszkaniu J. Pana Juljana Trzaski dowiedzieć — ten siedział tymczasem jaknajspokojniéj w domku pod opieką króla Jana III-go, nad jakiemiś papierami, które starannie odczytywał i porządkował. Po chwili oparł się o poręcz krzesła i zamyślił. I jego myśli nie były przyjemne. Rzucił okiem wstecz swego życia, a smutny uśmiech zaigrał na jego twarzy. Widział swój domek rodzinny, który pożar zniszczył. Rodzice podupadli i odumarli, a zacny opiekun przytulił go do siebie. Za jego pomocą zaczął się uczyć, i uczył się lat kilkanaście, a gdy właśnie tyle się już nauczył, że mógł drugim nauki udzielać, staje mu nagle w drodze jasne widmo szczęścia, które poczciwéj pracy ma być koroną!... I słodko zamarzył o ciepłym swoim kąciku, zamarzył o kółku rodzinném, wśród którego miał całe życie przeżyć i przepracować... przy boku zacnéj towarzyszki, razem z nim czującéj i pracującéj... gdy jasne widmo jego zamieniło się nagle w słońce wspaniałe i marzenia jego do szczytu spaliło! Z cichéj, kochającéj współpracowniczki życia, stała się bogata w szaty i perły królowa, pzed którą zmalał i znikł jak maleje i znika atom w powodzi słonecznéj!...
Nie wiedział nieszczęśliwy, że ta piękna dziewica, z którą tak poufale w karczmie żydowskiéj samowar rozdmuchywał, jest bogatą dziedziczką różnych dóbr ziemskich i kapitałów, o których on nawet nigdy w duszy swojéj nie zamarzył. Po cóż zabłąkał się w te progi pałacowe?
Dla czegóż wpuszczono go z taką uprzejmością w te bogate komnaty? Czy myślano, że on jest równy urodzeniem i majątkiem? Dla czegóż jeszcze wtedy, gdy już ujrzano przepaść dzielącą go od owych chwil przy samowarze, starano się jeszcze okazać mu tak żywe uczucia, że serca swego nie mógł utrzymać na wodzy rozsądku? Cóż mogły oznaczać owe piękne słówka i te spojrzenia wilgotnemi oczyma, jakie mu się wczoraj na łódce dostały? Cóż znaczyła ta trwoga w obec mniemanego niebezpieczeństwa?
Pan Juljan uporządkował to wszystko, jak swoje papiery szkolne z wielką starannością i krytyką, ale nie znalazł w tém żadnéj dla siebie nadziei. W najlepszym razie był to tylko mały temacik dramatyczny, chwilowa walka serca córki z wolą matki, któraby się jak wszystkie podobne walki zakończyła płaczem i uległością pierwszéj!...
Czyż na takim gruncie można co budować? czy można stawać do walki z tém, co nawet w powieści zwycięztwa nie daje?
A jednak bolesną była rezygnacya, boleśnie było rozstać się z tém, co tak mile i ciepło w sercu się paliło! Czyżby nie było już lepiéj, żeby ten ogień nigdy tam nie powstał?
W takim stanie rzeczy, obojętne mu były zaostrzane warunki pojedynku. Przyjął je bez namysłu, a nawet rad był, że mogą przeciąć pasmo smutnych myśli raz na zawsze.
Wśród tak smutnych medytacyj zjawił się przed nim zacny pan Kasper Melchior.
Zacny delegat miał wypieczone policzki i ocierał pot z czoła dużą, kraciastą chustką.
— Darujesz j>an — rzekł zaraz na progu — ale jesteśmy członkami jednego Towarzystwa, a to już wkłada na nas pewne wzajemne obowiązki.
J. Pan Juljan Trzaska podał rękę zacnemu towarzyszowi i posadził go na najlepszym swoim stołku.
— Gdybyś pan nie był członkiem naszego Towarzystwa — mówił daléj pan Melchior — nigdy nie byłbym tu przyszedł, ani się wdzierał w cudze sprawy i tajemnice. Ale Towarzystwo łączy nas pewném ogniwem i już w tém samém widzimy pewną korzyść stowarzyszeń. A co?
Pan Juljan uśmiechnął się.
— Nie przeczysz pan i bardzo słusznie — mówił daléj pan Melchior — otóż to dodaje mi odwagi przystąpić zaraz do rzeczy. Pan odbywasz jutro pojedynek amerykański!
Z zadziwieniem spojrzał na niego pan Juljan.
— Niech to pana nie zadziwia, wiem o wszystkiém. Jako towarzysz będę dyskretny. Chodzi jednak o to, aby ten morderczy pojedynek zamienić.
— To być nie może — stanowczo odparł pan Juljan.
— Dla czego nie może być? Czy pan, jako członek społeczeństwa, masz prawo do swego życia? Czy przez dwadzieścia lat nie uczyłeś się na to, aby potém tę naukę z lichwą oddać młodemu pokoleniu? Któż panu nadał prawo zabierać ten powierzony kapitał z sobą tam, gdzie niema ani katedry ani studentów? Czy to tak pojmują się obowiązki względem społeczeństwa? Jakiż przykład dasz pan młodszemu pokoleniu, uciekając jak zbieg z powierzonego posterunku?
— Ależ panie — przerwał wymownemu delegatowi pan Juljan — wszystko dobre i piękne coś pan powiedział, ale kilkowiekowy przesąd, który się w społeczeństwie zagnieździł, nie pozwała pewnych rzeczy inaczéj rozstrzygać!...
— Dla czego nie pozwala? Jeżeli strona przeciwna na to się zgadza...
— Aby warunki pojedynku zmienić?
— Aby wogóle ten pojedynek głupi zastąpić innym, szlachetniejszym pojedynkiem...
Tu zaczął szeroko i długo zacny delegat mówić o wysokich szczytach Tatr i niebezpiecznych drogach; odgrażał się Węgrom, którzy Polakom zaprzeczają pierwszeństwa wdarcia się na szczyty tatrzańskie; opowiadał o dwóch Amerykanach, którzy na górze Chimborasso takich dziwów nie widzieli, jak na Gierlachu i Wysokiéj, chociaż zdaniem jego, na ich szczytach wcale nie byli... słowem, wypowiedział cały epos o Tatrach, z czego wypływało, że wdarcie się na jeden ze szczytów tatrzańskich, jest prawdziwą chlubą i bohaterstwem, a co do niebezpieczeństwa, nie mniejsze jest ono od pojedynku amerykańskiego!...
Wreszcie zaproponował taki sam pojedynek, o jakim wspomniał panu Idziemu.
— Jeżeli się już życie naraża — zakończył delegat — trzeba to zrobić z pewną korzyścią dla Towarzystwa i ukochanych gór naszych. Gdy pan naprzykład z Kościelca do Czarnego Stawu spadniesz i głowę roztrzaskasz, Towarzystwo wzniesie tam panu krzyż wspaniały z napisem: „Członek Towarzystwa Tatrzańskiego!” Turyści z całego świata będą zwiedzali grób pański i zazdrościć będą nieboszczykowi tak wspaniałego widoku! A kozice i świstaki z pochyloną głową, będą obgryzały z mogiły chudą trawę...
Roześmiał się pan Juljan na całe gardło.
— Obraz zaiste zachwycający! — zawołał — ależ to w żaden sposób być nie może!
— A jeżeli pan Korczak panu zaproponuje?...
— Nigdy nie przyjmę!...
— Co pan mówisz!
— Toby mię ośmieszyło!
— Za wspólną zgodą!
— Nigdy!
W téj chwili zapukał ktoś do drzwi. Pan Juljan otworzył i obaczył za drzwiami służącą, która mu prędko jakiś zwitek papieru do ręki wcisnęła.
Otworzył papier i czytał:
„Za pozwoleniem mamy piszę do pana słów kilka. Niech się pan nie waży życia swego narażać na niebezpieczeństwo, o którém się dowiedziałam. Niech pan to dla mnie zrobi, a za to... będę panu wdzięczna do śmierci. Euzebia.”
Na dole był dopisek:
„P. S. Po przeczytaniu przez mamę powyższych słów, dodaję jeszcze kilka od siebie. Zkąd pan to wiesz, że ja zmieniłam się dla pana, o co posądzałeś mnie pan na łódce? Ja się nie zmieniłam i nigdy się nie zmienię. Niewdzięczny pan jesteś, że mnie o coś podobnego posądzasz. Dłużéj nie piszę, bo z żalu czuję łzy w oczach. Do widzenia.”
Pan Juljan z zarumienioną twarzą odczytał ten papier kilka razy. Delegat ciekawie wpatrywał się w niego.
— Cóż? — zapytał w końcu — jakaż będzie odpowiedź?
Pan Juljan milczał i ciągle wpatrywał się w papier różowy.
— Mamże z niczém odejść? — powtórzył zapytanie delegat.
— Zatrzymaj się pan chwilkę — odparł z głębokiém westchnieniem pan Juljan. — Zresztą... to jest rzecz naszych pośredników!
— Jeżeli tak — wesoło zawołał zacny delegat — to już odchodzę z dobrą nadzieją!
I serdecznie uścisnął swego towarzysza, który nawet nie wiedział o tém, kiedy gość jego wyszedł z pokoiku. Stał z różowym papierem w ręku, stał długo i zdawało mu się, że w oddaleniu słyszy jakąś piękną czarodziejską muzykę...
Za kilka dni jasno świeciło słońce nad wspaniałemi szczytami gór tatrzańskich. W pierwszym szeregu od północy stanął potężny Giewont, ów wiekowy zegar górali, z historyczną swoją szczerbą na grzbiecie, przez którą w samo południe zwykło słońce zaglądać... za nim osiadły Kościelec, Wysoka, Magóra, Swinnica i różnobarwne wierchy... a jeszcze daléj Polski Grzebień, Gerlach, Bystra, po lewéj zaś stronie, tam w mgle błękitnéj, rozsiadł się Marań Królewski! Wspaniała gromada olbrzymów... pobojowisko bogów północnych — jak się wyraża poeta — z gruzami ich twierdz olbrzymich, w których spijali krew ofiar swoich!...
A pod ich stopami rozsiały się, jak spadłe ze szczytów bryłki kamienia, chaty góralskie i ubrały malowniczo całą dolinę tatrzańską...
To Zakopane!
Na dachu jednego z okazalszych budynków, fruwa wesoło w powietrzu czerwono-biała chorągiew — to zbór Towarzystwa Tatrzańskiego. J. Pan Melchior, delegat Towarzystwa, krząta się raźno po małéj salce, któréj jedyną ozdobą i komfortem są — pisma i dzienniki krajowe... Ma on bardzo ważną konferencyę ze skarbnikiem Towarzystwa, któremu składa rachunek z rozprzedanych kart, dyplomów i roczników. Zacna twarz skarbnika promieniéje coraz więcéj, bo delegat sporo przywiózł z sobą monety troistego stempla trzech mocarstw ościennych...
Skarbnik porządkuje papiery, uśmiecha się do cyfr misternie wyciskanych, a widząc znacznie powiększony budżet... oświaty, proponuje pomnożenie latarni, co stojący przy drzwiach Moszko, główny liwerant nafty borysławskiéj, z wielką radością przyjmuje.
Otrzymawszy absolutoryum z rachunków swoich i przyobiecanie medalu z drzewa z napisem: „Dobrze zasłużonemu”, pobiegł pan Melchior do gościnnych Towarzystwa pokojów gdzie właśnie lokowali się goście przybyli z wód szczawnickich.
Było to kółko najbliższych znajomych, między którymi jasnemi kolorami odznaczała się J. Pani Scholastyka z dorodną swoją córą. Towarzyszył im nieunikniony stryjaszek z dostojnym swoim kuzynem J. Panem Idzim. Pana Juljana nie było przy nich. Przybył on także do Zakopanego, ale jakiś kolega zaprosił go na swoje poddasze.
Goście zakopańscy powitali z radością nowych turystów, ale wnet, mała chmurka zasępiła tę radość, gdy się dowiedziano, że nowi przybysze tylko kilka dni tutaj zabawią. Osobliwie żałowano, że panna Euzebia dłużéj nie zostanie w górach. Niepospolita jéj uroda i wdzięki, mogłyby ożywić ciche, skromne zebranie towarzyskie... Ale piękna turystka nie chciała o żadnych zabawach towarzyskich nic słyszeć; chciała tylko zwiedzić góry, przesunąć się po dolinie tatrzańskiéj, jak tęcza siedmiobarwna, i zniknąć!
Pan Melchior zatrzymał wszystko, o czém wiedział, w głębokiéj tajemnicy. O szczególnym pojedynku pomiędzy J. Panem Idzim i J. Panem Juljanem nikt nie wiedział.
W zamkniętém kółku odbyto naradę i wybrano jedną z mniéj stromych i niedostępnych gór, na którą bez wszelkiéj pomocy, mieli się wdrapać dwaj zapaśnicy, drogą dotąd niepraktykowaną.
Dla podtrzymania animuszu i okazania panu Idziemu niezwykłych sympatyj swoich, postanowiła pani Scholastyka być obecną razem z córką swoją na tym pojedynku i w tym celu razem do Zakopanego przyjechały. Miały one walczącemu o nagrodę bohaterską panu Idziemu dodawać odwagi, jak ongi z krużganków średniowieczne królewny i księżniczki zachęcały walczących na arenie rycerzów!...
Euzebia przyjęła z zachwyceniem myśl matki, chociaż i tu zaszło owo nieszczęsne nieporozumienie, które wypływało z dwuznacznéj francuzkiéj wymowy dwojga imion: Idziego i Juljana...
Tak więc myśl zacnego delegata Towarzystwa była przyjęta, a dwaj zapaśnicy gotowali się właśnie do boju, który mieli rozpocząć jak ongi gladyatorowie słowami do Euzebii: Morituri salutant te!
Wreszcie nadeszła owa chwila stanowcza. Delegat przygotował wszystko jak należy. Kilku górali wzięło na plecy różne tobołki z wiktuałami, a kobiety siadły na fury, które je zawieść miały w pewną umówioną kotlinę. Z téj kotliny miano udać się wyżéj już pieszo aż do stromego „wierchu”, na który wobec wszystkich mieli się z niebezpieczeństwem życia wdrapywać obaj zapastnicy, i tam na wieczną zgodę podać sobie rękę, przy odgłosie patrzących z dołu spektatorów.
Taki regulamin ułożył zacny delegat, a osobliwie paragraf co do zgody wydał mu się bardzo zbawiennym i potrzebnym w interesie całego społeczeństwa.
Nim jednak całe społeczeństwo w pochód ruszyło, wziął pan Idzi stryjaszka na stronę i rzekł do niego:
— Djabeł nie śpi, jak widzę! człowiek i tak może kark skręcić. Dla tego chciałbym wiedzieć, czy warto na sam wierch się drapać!
— Przecież teraz nie można nic mówić... — odpowiedział stryjaszek.
— Ale jak już będę w połowie góry... gdy właśnie drapać się będę na jaką niebezpieczną skałę...
— Wtedy rzeczywiście będzie bardzo dobra pora poruszyć ten temat... wtedy serce Euzebii...
— Przedewszystkiém, trzeba wyrozumieć rzecz co do majątku, bo bez tego niema interesu!
— Naturalnie.
— Potém trzeba jakoś do serca panny przemówić...
— Spuść się na mnie.
— A teraz, o co mi głównie chodzi: Jeżeli jedno i drugie zawiedzie, jeżeli kwestya majątku lub serca okaże się nam nieprzyjazną... to po cóż kark mam łamać po górach? W takim razie dałbym za wygraną i z drogi się wrócę!
— Dobrze — ale jakże o tém będziesz wiedział?
— Możemy się umówić. Jeżeli wszystko będzie w porządku, to machniesz mi stryjaszek trzy razy kapeluszem... a jeżeli przegrana, to trzy razy chustką!... Pierwszy sygnał doda mi sił; gdy ujrzę drugi, plunę na wszystko i wrócę w dolinę!
Stryjaszek uznał plan taki za dobry i towarzystwo cale ruszyło naprzód.
Droga pięła się coraz więcéj do góry, wózki klekotały przeraźliwie po kamieniach, a idący przy wózkach górale przyśpiewywali wesoło i ochoczo.
Euzebia po raz piérwszy widziała wysokie góry. Siedziała obok matki i na wszystkie strony wykręcała piękną główkę, aż złote loczki w powietrzu fruwały. Pojedynek dzisiejszy nie wydawał się jéj wcale groźnym. Siném i różowém światłem oblane góry, uśmiechały się do niéj jak sny dziewicze; były od nich niemniéj piękne i rozkoszne! Te małe odcienia i arabeski na ścianach tych gór, to przecież nie są, tak straszne, chociaż górale nazywają je skałami i przepaściami... Któżby o tém nawet pomyślał, któżby uwierzył, że taka jedna szczelinka może pogrzebać człowieka na wieki!
Przecież tych kilka ciemnych płatków można obejść lub przeskoczyć!
Euzebia nie miała wyobrażenia o tém, jak to wszystko zblizka może wyglądać. Z daleka takie piękne i niewinne, tak się jakoś mile do człowieka uśmiecha i mruga do niego, aby się nie bał, aby przyszedł i usiadł!... Ale swawolne chmureczki, które się tak pieszczotliwie tych szczytów kamiennych czepiają, czyż mogą one być straszne dla człowieka? czyż mogą w swojém przezroczystém łonie ukrywać grom zabójczy?... A te jak komary wyglądające orły i sępy, czyż mogą być tak drapieżne i krwi chciwe, jak o tém mówią górale?...
Czyż wszystko co zdala widzimy, wydaje się nam tak piękne i niewinne, a przestrasza nas, gdy się do niego zbliżymy? Czyż sny i marzenia także takiemu podlegają prawu?
Takie myśli i zapytania biegały po pięknéj główce Euzebii, gdy przed siebie patrzała i słuchała górali.
Matka rozmawiała ze stryjaszkiem, który różne epizody o waleczności swego kuzynka opowiadał. Mówił, jak raz żywego dzika z lasu wyprowadził, a drugi raz żywcem złapał wilka i nawet potém obłaskawił go. Mówił też o innych rzeczach, które także miały na celu zwrócić uwagę kobiet na człowieka, co dla zdobycia serca kobiecego, nie wahał się przyjąć pojedynku amerykańskiego i dopiéro po długich naleganiach na dzisiejszy go zamienił.
Starał się także dzisiejszemu pojedynkowi nadać jak najwięcéj groźnego uroku. Opowiadał, jak przed miesiącem jakiś Węgier spadł ze skały w przepaść i tak zniknął cały razem z nazwiskiem swojém, że dotąd nic o nim nie słychać! Mówił także iż raz w Szwajcaryi widział na własne oczy, jak pewien turysta spadał z góry na dół w sposób okropny. Najprzód leciała jego głowa, potém jedna ręka, po ręce noga, a w końcu sam tułów!... Przytém tryskała krew do góry jak z fontanny, a szmaty z podartéj odzieży latały w powietrzu!
Opowiadania stryjaszka sprawiały na pani Scholastyce silne wrażenie. Nerwowa kobieta widziała to już wszystko żywcem przed sobą! Zakrywała oczy i od czasu do czasu wydawała okrzyk przytłumiony!
Drożynka pięła się coraz wyżéj, konie szły bardzo wolno. Górale podtrzymywali i popychali wózek, który kołysał się to na jedną, to na drugą stronę. A po jednéj stronie była stroma, niebotyczna skała, a po drugiéj przepaść bezdenna!
Pani Scholastyka zamykała oczy, i słabo się jéj robiło na widok jednéj i drugiéj strony!... Twarz jéj bladła, usta ściskały się kurczowo.
Droga stawała się coraz węższą i coraz spadzistszą. Wreszcie zatrzymała się przed ścianą kamienną. Tu trzeba było wysiąść i daléj iść piechotą.
Stryjaszek podał rękę pani Scholastyce, ale góral-przewodnik zaprotestował przeciw takiéj galanteryi. Orzekł, że tutaj tylko przewodnik ma prawo podawać rękę, bo inaczéj zacne towarzystwo może się zmniejszyć o kilka głów, które na dnie jakiéj przepaści dopiéro się wzajem odszukają...
Pani Scholastyka uczuła dreszcz na te słowa, chwyciła z całą siłą za brudną rękę górala. Euzebię prowadził pan Melchior, któremu górale ten szczególny przywiléj odstąpili. Daléj ze swymi pośrednikami szedł smutny i już naprzód znużony pan Idzi, a na samym tyle kroczył pan Juljan ze swoim kolegą i gospodarzem.
Ścieżka wiła się pod stromą górę. Pod nogami otwierała się przepaść bezdenna, a przewodnicy prosili i zaklinali turystów, aby w tę przepaść nie patrzali, bo inaczéj ogarnie ich strach, opuszczą siły i odwaga, a co najgorsza, człowiek mający ciągłe taki straszny widok przed sobą, staje się w końcu tak obojętnym na życie, że go już wtedy nic nie cieszy.
Górale mówili to z doświadczenia, a pan Melchior potwierdzał ich słowa i do wytrwałości zachęcał.
Coraz wyżéj trzeba się było drapać, a ścieżka wiła się coraz stromiéj. Do tego grunt był miękki, zasiany kamieniami. Potrącony nogą taki kamień, staczał się z łoskotem na dół i mógł bardzo łatwo potrzaskać głowy tym którzy szli w tyle. Dla tego co chwila nawoływali górale do ostrożności, a każde takie nawoływanie ścinało krew pani Scholastyki i twarz jéj trupią oblekało bladością.
Ona nie tak wyobrażała sobie tę romantyczną wyprawę, a teraz nie mogła się już cofnąć.
Wreszcze po kilkogodzinnym marszu, dobiło towarzystwo do ściany jednego z wyższych wierchów tatrzańskich i zatrzymało się na wystającéj poziomo skale. Był to olbrzymi gzems ściany kamiennéj, na którym zazwyczaj po paszy obozują kozice. Po lewéj stronie zieleniał się mały pas kosodrzewiny.
Tu miano założyć obóz i ztąd miała się odbyć wyprawa dwóch zapaśników.
Cudowny otwierał się ztąd widok na dolinę tatrzańską. Widok taki nie da się opisać, ani odmalować. Pióru brak słów, palecie tonów. Człowieka porywa dziwne, niewysłowione uczucie i unosi go gdzieś po nad skały, góry i doliny... po nad chmury! Jest to rozkosz najwyższa, zmięszana z trwogą śmiertelną — jest to słodycz z goryczą — śmiech ze łzami!...
Pani Scholastyka odwróciła oczy, bo nie mogła znieść widoku tych rozległych przestrzeni, tych olbrzymich, sinych grup, wśród błękitnego przestworza... Dziwnie działało to wszystko na jéj nerwy!...
Górale rozwiązali tobołki i przygotowano mały posiłek. Pani Scholastyka siedziała z zamkniętemi oczyma i nic do ust nie wzięła.
Inném wcale uczuciem napełniło się serce Euzebii. Zdawało się jéj, że jest motylkiem, ptakiem szybkopiórym, że przelatuje te ogromne przestrzenie lotem błyskawicy, wiesza się tam u skał i garbów, na szczytach tych tarasów tatrzańskich, rzeźbionych to w stylu maurytańskim, to gotyckim...
Prócz tego, niedaleko niéj stał pan Juljan, z którym o tém i owém rozmawiała. Wycieczki téj na wierch nie przedstawiała sobie w barwach tak groźnych. Widziała w tém jakby zakład jaki, jakby zabawę. Z pana Idziego żartowała sobie co tego ostatniego wprawiło w humor niedobry.
Wreszcie dał pan Melchior hasło do pojedynku. Wskazał w oddaleniu dwa szlaki wydeptane przez kozice. Potém napisał dwie kartki i kazał zapaśnikom wybierać jak losy. Jeden miał iść szlakiem po prawéj stronie, drugi po lewéj. Na szczycie mieli znaki zatknąć.
Padły losy. Pani Scholastyka otworzyła oczy i rzekła do Euzebii, która górski kwiatek w ręku trzymała:
— Daj ten kwiatek panu Idziemu na drogę! Ponieważ tym razem nie było dwuznacznika francuzkiego, Euzebia musiała kwiatek oddać na rozkaz matki.
Smutno patrzał na to drugi zapaśnik.
— Dla mnie nic pani nie masz? — zapytał półgłosem.
Euzebia w rozpaczy otworzyła ramiona, jak biedny człowiek, który powiada, że nic nie ma; ale nagle przypomniała coś sobie. Spojrzała na pierś... był tam bardzo ładny mały bukiecik. Odpięła go i oddała gladyatorowi, który wilgotném okiem podziękował.
Zrównali się obaj zapaśnicy, ukłonili się pozostałym, i rozdzielili się na dwie strony.
Zrazu zdawało się pozostałym, że to zwykła zabawa.
Zabawiano się wesoło i ochoczo. Zapaśnicy zniknęli za kosodrzewiną i nie było na kogo patrzeć. Stryjaszek opowiadał różne anegdotki, pan Melchior pomagał mu jak mógł i wszystko szło bardzo dobrze. Jedna tylko pani Scholastyka była milcząca. Nie mogła patrzeć na dół, ani do góry. Dostała zawrotu głowy. Musiała siedzieć z zamkniętemi oczami.
Po niejakim czasie wyczerpały się anegdotki stryjaszka. J. Pan Melchior umilkł także. Przyszło wszystkim na myśl, że taka wycieczka nie jest zabawką. Jednemu lub drugiemu może się stać przypadek... bez drogi i bez przewodnika to trochę niebezpiecznie. Prócz tego dawniejsze opowiadania stryjaszka wywierały jeszcze teraz na pani Scholastyce wpływ niedobry. Wyobrażała sobie Węgra spadającego w przepaść, widziała latające po powietrzu szczątki amerykańskiego turysty!... Wyobraźnia jéj zapalała się coraz bardziéj, pulsa biły coraz prędzéj, serce wzdymało się w piersiach, jakby pęknąć chciało!
I dziwne jakieś uczucie ogarnęło teraz panią Scholastykę. Zdawało się jéj, że jest drobnym atomem przyczepionym do skały i że lada wietrzyk może ją w przepaść zdmuchnąć!... A przed nią roztaczała się przestrzeń bezdenna, wśród któréj strasznie malały wszystkie jéj najlepsze wspomnienia i marzenia!... Czémże naprzykład na tle tych przestrzeni była jéj żądza, która niedawno całą duszę wypełniała, aby się dostać na wieczorek do państwa Izydorów i tam Euzebię świetnie światu zaprezentować? Albo czém wobec tych bezkresnych przestworzy jest niedawne jéj marzenie, by córkę wydać za pana Kajetana, który wtedy w jéj oczach był tak wielką figurą? Gdzież się te wszystkie wielkości i świetności parafialne podziały?
W téj chwili nie widzi ich, ale zato jakoś wyraźniéj widzi prawa i przykazania Boże, które w takiéj sprzeczności stoją z myślami i pragnieniami światowemi! Pani Scholastyka czuła, że w jéj duszy odbywa się jakaś niewysłowiona przemiana. Barwy światowe coraz więcéj nikną z przed oczu, gaśnie pamięć najświetniejszych chwil życia, za jakie dawniéj miała różne świetne stosunki swoje... wszystko znika przed oczu... a natomiast rozściela się przed nią jakaś szara płachta... podobna do grobowego prześcieradła!... Na widok téj płachty ogarnęła ją apatya na wszystko co ziemskie — czuła, że serce zastyga, że pulsa bić przestają... Powiodła ręką po twarzy... usta zimne, czoło zimne, oczy nie chcą się otworzyć!... To śmierć!
— Słabo mi! — krzyknęła przeraźliwie.
— Stryjaszek poskoczył do niéj.
— Co pani jest? — zapytał z przestrachem.
— Umieram... — była grobowa odpowiedź...
I nie był to wcale żart, bo twarz pani Scholastyki była trupio-blada, a nawet sinieć zaczęła.
Euzebia rzuciła się na pierś matki z płaczem.
W pierwszéj chwili wszyscy obecni nie wiedzieli co robić.
Górale tylko pokiwali głową i poszli po wodę.
Trudno dociekać w téj chwili, co właściwie wpłynęło na taki nagły rozstrój całego organizmu.
Czy powodem tego był odmienny skład powietrza, czy brak tlenu, lub nadmiar ozonu, czy wreszcie inne elektryczności warunki, wdawać się w to tutaj nie chcemy. Również nie będziemy się nad tém zastanawiali, o ile widok z takiéj wysokości wpływa na nerwy czucia, albo o ile opowiedziane przez stryjaszka straszne turystów przygody na wyobraźnię podziałać mogły... Nie będziemy się także udawali do doświadczeń żeglarzy napowietrznych, którzy podobnych skutków doznają — opieramy się tylko wprost na fakcie, który górale po prostu odurzeniem nazywają.
Odurzenie to przybierało straszne rozmiary.
Pani Scholastyka czuła, że cały jéj organizm rozprzęga się w atomy, że te atomy odrywają się od rdzeni życia, że rozsypują się już w koło niéj i z wiatrem nikną w niedojrzanéj przestrzeni!... Czuła, że jakaś lepsza siła ulatnia się z niéj i lekkim obłokiem szybuje gdzieś wysoko do góry, do nieba, a może do Boga!... Owładnęła ją jeszcze większa apatya na wszystko co ziemskie i światowe; na pół zamarła źrenica nie widziała już nic przy sobie, tylko tam gdzieś w górze widziała jakieś olbrzymie błyszczące oko, które patrzało na nią, na ostatnie chwile jéj życia, aby ją po zgonie zaraz wezwać do obrachunku...
— Umieram! — westchnęła po raz drugi, gdy tymczasem nieszczęśliwa Euzebia całowała jéj ręce...
Ręce te były już zimne i bezwładne — biedna zapadła w stan epileptyczny.
Z trwogą śledził te wszystkie objawy stryjaszek, a pan Melchior pobiegł za góralami po wodę i gdzieś między skałami zniknął.
Poczciwy stryjaszek chciał przynajmniéj umierającéj ostatnią wyświadczyć usługę.
Pani Scholastyka prawdopodobnie umierała bez testamentu... Natarł jéj zimną ziemią skronie — umierająca odzyskała na chwilę przytomność.
— Może pani chcesz rozporządzić czém za życia? — zapytał nachylony do jéj ucha.
Pani Scholastyka otworzyła oczy.
— Rozporządzić... — wyjąkła — córkę moją polecam opiece...
Tu zabrakło jéj głosu.
— A co z majątkiem? — wołał daléj do ucha stryjaszek.
Umierająca dała jakiś znak głową, którego stryjaszek nie mógł zrozumieć.
— Jak rozporządzasz pani majątkiem? — zapytał powtórnie.
Ten sam znak głową. Euzebia zalewała się łzami i nie słyszała o co pytał stryjaszek.
Wreszcie zapytał po raz trzeci.
Pani Scholastyka otworzyła oczy i usiłowała coś wymówić, ale nie mogła. To, co wymówić chciała, sprawiało jéj pewną boleść. Ale olbrzymie oko nad nią patrzało nieubłaganie, a przed tém okiem nie można było nic ukrywać...
— Ja... nie... mam... majątku! — wyszeptała wreszcie i zamknęła oczy.
Zadziwił się stryjaszek. Czy pamięć ją opuściła? Czy mówi w gorączce?...
— Panno Euzebio! — zawołał — tu chwile drogie... Pytałem matki o ostatnie rozporządzenie majątkiem... w takim razie trzeba porządku w interesach...
— My nie mamy majątku! — załkała Euzebia — mamy tylko pewne wsparcie od krewnych!...
Stryjaszek zamilkł i o nic więcéj nie pytał.
Tymczasem nadbiegł pan Melchior z góralami. Wylano sporo wody na omdlałą, która po niejakim czasie rzeczywiście przyszła do siebie.
A gdy się już coraz lepiéj miała, gdy już Euzebia płakać przestała, pojawił się nagle na stroméj skale w oddaleniu pan Idzi. Usiadł jakby do spoczynku i spojrzał na wszystkich. Stryjaszek wstał z ziemi, dobył czerwony fular i machnął nim trzy razy w powietrzu!
— Co pan robisz? — zapytała pani Scholastyka.
— Daję mu znak aby się wrócił! — odparł stryjaszek spokojnie.
— A to na co?
— Pani jesteś osłabiona, trzeba myśleć o powrocie!
— Dajże pan znak i panu Juljanowi! — rzekła z rumieńcem na twarzy Euzebia.
— Nie widzę go! — odparł stryjaszek.
— To ja się ztąd nie ruszę! — z energią zawołała Euzebia.
Pan Melchior uśmiechnął się, a pani Scholastyce doradzał spokój jak największy i dłuższy wypoczynek, aby się atak nie powtórzył.



We dwa tygodnie potém, doliną nowotarską toczyła się olbrzymia bryka góralska. Pod szarym baldachimem drzemała poważna matrona, ruszając głową to w prawą to w lewą stronę. Przy niéj siedziała kwitnąca jak róża dziewica z greckim profilem, oczami gazeli, a ustami jak jutrzenka. Naprzeciw niéj pochylił się młody mężczyzna i szeptał jéj coś do małego uszka, co rozkoszny uśmiech na twarz dziewicy wywoływało. Czy opowiadał jéj co o widokach z Czerwonego wierchu, na który wdrapał się z niebezpieczeństwem życia przed dwoma tygodniami? A o czém-że śniła drzemiąca matrona? Czy marzyła o urojonych milionach, czy o niegodziwym człowieku, który razem ze stryjaszkiem swoim, po owéj fatalnéj spowiedzi w górach znikł gdzieś jak kamfora? I jeszcze tego samego dnia powtórzyła się scena noclegowa w żydowskiéj karczmie. Szanowna matrona spoczywała blada i zmęczona, jak żołnierz po odbytéj kampanii; córka z kupy popiołu wydobywała najokazalsze węgle i na blaszanéj pokrywie przynosiła młodemu towarzyszowi, który je wrzucał w olbrzymi komin samowaru i z wielką rozkoszą rozdmuchywał! Oboje patrzali przytém tak czule na siebie, tak dziwnie rozmawiali z sobą oczami, a tak im przytém serce rosło, a w sercu było rozkosznie!
Zresztą wszystko tak było jak na pierwszym noclegu.
Było marzeń i złotych na przyszłość snów bez liku, a nie było udręczeń i żadnych milionów!...
A jeżeli po pięciu godzinach, sen znużone zamknie im oczy, to młody towarzysz śnić będzie o katedrze języków klasycznych, a dziewica z greckim profilem zamarzy o skromnych trzech pokoikach i o sukience czystéj, bielutkiéj, ale... perkalowéj!...

Niechże śnią sobie słodko i szczęśliwie! Niech Anioł Boży strzeże tego złotego snu, niech białem skrzydłem swojém odwraca od ich serc młodych wszelkie burze światowe, które zdala widziane, wabią oko złocistemi barwami, a z bliska — ogłuszają i zabijają!...
NIEDOKOŃCZONY TELEGRAM.


W drugiéj połowie dziewiętnastego wieku, żył na wsi „Przysiółek”, trzy ćwierci mili od małego miasteczka w Galicyi, niepokaźny człowieczek, którego przed dwudziestu kilku laty w kościele parafialnym na imię św. Kryspina z wszelką w takim razie praktykowaną uroczystością, ochrzczono.
Człowieczek ten, gdy już miał wąsy i bakenbardy, zapragnął coś znaczyć na świecie.
Słowo to jednak „świat”, miało u niego bardzo skromne znaczenie. Granice tego elastycznego słowa były u niego zarazem granicami powiatu. Nie pragnął on więc ani głośnego imienia w dziedzinie literatury, ani nie marzył o tytule posła na sejm — z którym to tytułem w jego wyobraźni nierozdzielnie łączyła się koncesyjka na kolej żelazną lub jaki bank zastawniczy; nie chciał on także być prezesem tego lub owego towarzystwa bez członków, ani bohaterem tragicznego zakroju według pojęć starożytnych — ale poprostu utonąć w liczbie rówieśników swoich powiatowych i tylko tyle pragnął, aby od nich był choć o głowę wyższym.
Rozbierając to ogólne jego pragnienie na drobniejsze szczegóły, chciał on przedewszystkiém, aby książę Jerzy choć w dzień targowy raczył mu na rynku powiatowego miasteczka rękę podać; aby Marszałek powiatowy choć raz na miesiąc zaprosił go na jeden z tych obiadów, na które zbierał u siebie ludzi dystyngowanych; aby na tymże obiedzie mógł pani Marszałkowéj, która ton dawała w całym powiecie, podać rękę w przechodzie do salonu i z nią kilka minut rozmawiać; aby w końcu przy takich faworach losu zbliżyć się do jakiejś bogatéj, posażnéj panny i za protekcyą księcia, marszałka i pani marszałkowéj, wziąć na wieczyste posiadanie jéj serduszko łącznie z posagiem.
Takie były pragnienia pana Kryspina.
Do założonego przez te pragnienia celu, chciał pan Kryspin dojść zwykłemi powiatowemi drogami. Zaczął więc bohaterów powiatu bliżéj studjować.
Jednym z nich był hrabia X***, zapalony amator koni rasy angielskiéj. We dworze jego nie było ani jednego pisma, ani jednéj książki w kraju drukowanéj; w gospodarstwie nie było ani ładu ani składu, ale była za to stajnia na czerwono pomalowana, był Anglik masztalerz, było kilka drogich koni. Dalsi sąsiedzi hrabiego dowiadywali się tylko o jego istnieniu z dzienników zagranicznych, w których czytano, że: jego „Władysław Warneńczyk” łub „Bolesław Wstydliwy” taki a taki zakład na wyścigach wygrał! Więcéj o nim nic a nic nie wiedziano.
Dola ta atoli nie była dla pana Kryspina do naśladowania. Wioska pana Kryspina Przysiółek była tylko przysiółkiem a niczém więcéj. Były także na niéj długi i dłużki, które nie dozwalały na tak arystokratyczną rozrywkę, jaką bawił się hrabia.
Potrzeba było o inném bohaterstwie myśleć.
Drugim z kolei bohaterem galeryi powiatowéj był pan Zygmunt, który zawsze podwójne miał karty wizytowe. Na jednych nazywał się hrabią, na drugich był prostym śmiertelnikiem. Zawodem jego była — szulerka. Jako prosty śmiertelnik zgrywał cały powiat, za granicą robił to samo, jako hrabia. Że zaś umiał to robić z pewnym szykiem, z pewną elegancyą, kobiety lubiły go, a panny nawet kochały się w nim skrycie.
Otóż pan Kryspin zwrócił oczy na tego drugorzędnego bohatera. Kupił sobie kilka talij kart, zamknął się z niemi na kilka tygodni w Przysiółku i po całych dniach ćwiczył się w różnych potrzebnych w takim zawodzie sztuczkach.
Za miesiąc chciał zdać egzamin z téj nauki. Pojechał na jarmark do Mościsk. Tam fatalnie mu poszło. Wróciwszy do domu sprzedał żydkowi sto korcy żyta na konto przyszłego żniwa, aby dług honorowy zapłacić.
Namyśliwszy się bliżéj nad takiem bohaterstwem przyszedł do przekonania, że ono w każdym razie jest niebezpieczne i że do tego już — w czepku urodzić się trzeba. Niechcąc więc na niepewne narażać swojéj przyszłości, spalił karty i zaczął się oglądać za innemi drogami.
Drogi te leżały przed nim wydeptane i wyjeżdżone dostatecznie. Tysiące jadą niemi i zdążają do celu.
I jakież były te drogi?
Pan Kryspin pojechał do miasteczka i podpisał weksel na parę tysięcy guldenów. Potém z temi guldenami udał się na jarmark do Rzeszowa, kupił czwórkę tarantów, dla których zaraz po jarmarku zapisał z Wiednia najmodniejszy faetonik, jaki u hrabiego X*** widział.
Zdawało się, że teraz zaświtało na serjo boże słońce nad panem Kryspinem. Czwórka tarantów i faetonik robiły w mieście powiatowym furorę. Panna Zebcia, która dotąd o księciu marzyła, raczyła spojrzeć teraz na pana Kryspina i zapytać się o jego nazwisko.
Dińcia i Fińcia, siostry-bliźniaczki, rumieniły się na widok tego faetoniku, nawet wtedy, gdy pana Kryspina w nim nie było, a był tylko prosty chłopak „Grześ”, niewłaściwie przez właściciela „George” przezwany...
Była chwila, gdzie się ważyły losy pana Kryspina... Kto wie, czy nie byłby posiadł panny Zebci, lub jednéj z sióstr-bliźniaczek, gdyby tylko jaki przypadek wykrył był wzajemne ich marzenia...
Ale przypadku tego nie było.
Pan Kryspin szedł daléj na téj drodze. Bakenbardy swoje rozczesał na szeroko jak hrabia X***, nosił lewe ramię do góry jak ułomny książę Jerzy, a nawet kulał na prawą nogę, jak baron R., który był prawie codziennym gościem u pana marszałka powiatowego.
Z tém wszystkiém jednak był pan Kryspin nieszczęśliwym.
O afektach Zebci i sióstr-bliźniaczek nic jakoś nie myślał, a inne afekta, o które się starał, były dla niego wprost niedostępne.
Żadna bogatsza panna nie dała się złapać, jak to mówią: na „muchę”; książę Jerzy uśmiechał się wprawdzie złośliwie na widok tarantów i Grzesia, ale ani razu nie podał panu Kryspinowi ręki na rynku miasta powiatowego, ani słowa do niego nie przemówił, a pan Marszałek ani myślał o tém, aby go kiedy na obiad do siebie zaprosić, a przytém dać mu sposobność prowadzić panią marszałkowę od obiadu do salonu.
Wszystkie więc rachuby omyliły pana Kryspina.
Obrachowawszy się z wydatkami poznał, że nic nie zyskał, a wiele stracił. Zyskiem bowiem nie mógł nazwać, że w mieście powiatowém ściągały jego taranty tałałajstwo obdarte, albo, że żebracy prosząc o jałmużnę „hrabią” go nazywali. Również i to nie było zyskiem, że w hotelu „pod angielską królową” za wszystko drożéj płacił i prócz tego także miał wydatki, na które właściwie stać go nie było.
Zrobiwszy taki rachunek, postanowił zmienić system.
Do słowa księcia Jerzego, do obiadu u Marszałka i do ramienia pani Marszałkowéj trudno się było dostać taką drogą, jaką dotąd postępował. Przyczynę téj niemożności widział w małym swoim majątku.
Gdybyż przynajmniéj wioska jego inaczéj się nazywała! Ale Przysiółek! Przysiółek! Cóż to może być za majątek? — ot przysiółek.
Potrzeba więc było pomyśleć nad pomnożeniem tego majątku, a to dałoby się tylko uskutecznić — przez bogate ożenienie. Wtedy będzie i uścisk księcia Jerzego i obiad u Marszałka i pogadanka z panią Marszałkową! Tak sobie przynajmniéj wyobrażał pan Kryspin.
Do bogatych jednak panien dostać się trudno. Wszystko tam jakoś wyrachowano. O sercu niéma co wspominać! Kochać nie umieją! Nawet na ładne wąsy i bakenbardy nie zważają!
Tak biadał pan Kryspin w chwilach marzenia. Gdyby miał jaki taki talencik do składania wierszy, byłby niezawndnie pozował na poetę à la Byron, lub Hejne! Byłby pluł jadem na cały świat, byłby męczeńską pierś swoję rozdzierał i gorejące tam odsłaniał ideały!...
Ale pan Kryspin nie miał talentu do wierszy. Nie miał także ochoty zostać po śmierci nieśmiertelnym.
Tę nieśmiertelność byłby dzisiaj sprzedał za lada soczewicę, aby tylko nie był głodnym i aby choć raz w życiu mógł zjeść obiadek u Marszałka!
Zostawiając więc treny życia innym, zdolniejszym od siebie młodzieńcom, poczuł się do zasad czysto realistycznych, które przedewszystkiém o wygodny i smaczny „chleb powszedni” starać się każą.
Taki „chleb powszedni”, łącznie z uściskiem Księcia i obiadkiem Marszałka, mogła mu dać tylko — bogata żona. O taki materyał zaś, jak rzekliśmy, trudno mu było. Bogate panny chciały tytułów i stanowiska, czego on nie miał, a czego mimo tarantów dobić się nie mógł. Skierował więc swoją myśl praktyczną w inną stronę. W stronie téj widział panny tak zwanego niepewnego posagu. Nie były one tak oblężone przez kandydatów jak te, które miały wyraźną hypotekę. Jaki-taki lękał się „złapać” jak to w powiecie mówiono, bo o właściwym posagu nikt nic nie mówił.
Do téj kategoryi należały córki kupców, fabrykantów i przemysłowców. Trudno bowiem wiedzieć jaki naprzykład może mieć posag panna Teresa, któréj ojciec ma trzy magazyny w trzech powiatowych miastach. Albo któż zgadnie jaki majątek właściwie posiada pan Błażéj, który dwie cukrownie wybudował? Któż może oszacować pana Pawła, który tak kolosalny młyn parowy wystawił? Mówią, że się bardzo zadłużył; inni powiadają nawet że bankrut, a niektórzy kiwają głowami, jakby tym wieściom nie wierzyli!
I któż tu może być mądrym? Jakże się tu orjentować z afektem swoim? A nuż bankrut!... brrr! A może ma miljony... ach!... Takiemi praktycznemi myślami był teraz zajęty pan Kryspin.
Panna z jednéj z tych kategoryj byłaby dla niego przystępniejszą.
Zależy tylko wiele na tém, aby mieć spryt i węch. Trzeba bowiem z chaosu różnych konjunktur majątkowych wynaleźć potrzebną liczbę, śledzić ją we wszystkich przemianach i pochwycić w chwili, w któréj ona jeszcze w kole epuzerów nie objawiła się!...
Była to wprawdzie gra niebezpieczna, ale pan Kryspin uznał, że przecież coś w życiu trzeba na kartę stawiać, inaczéj nic się nigdy nie wygra! A stawka taka, według niego, była daleko mniejszą od stawki w djabełku, gdzie prosty traf rozstrzyga.
Tu można było przecież kombinować, wróżyć, porównywać; można było, czy to pracą myśli, czy prostym przypadkiem przyjść do jakiéj-takiéj wiadomości i stosownie do tego się zachować! Słowem pan Kryspin był przekonany, że na tém polu może wygrać. Ułożywszy więc sobie plan taki, zaczął się w koło siebie rozpatrywać.
W mieście powiatowém, już na przedmieściu, mieszkała pewna poważna matrona wraz z swoją siostrzenicą. Matrona była dobrego rodu, a nawet czasem widziano ją rozmawiającą z panią Marszałkową. Mimo tak cennéj znajomości, matrona żyła samotnie w małym dworku i niewiele udzielała się ludziom.
Panna Marya dwudziestoletnia jéj siostrzenica, była dosyć piękna. Miała wzrost słuszny, kibić zgrabną, oczy szafirowe, i lekko namarszczone czoło. Koło ust wił się jakiś smutek, a poza nim ulokował się uśmiech szczery i serdeczny. Jakim sposobem ci dwaj lokatorowie tutaj razem pogodzić się mogli, niełatwo było odgadnąć. Ale właśnie ten kontrast miał jakiś dziwny urok dla patrzących... a patrzących miała Marya wielu, bardzo wielu!
— Patrz jaka to twarz oryginalna! — mówili między sobą epuzerowie powiatowi, — szkoda że ją tak z bliska znamy! Gdyby gdzie za granicę wyjechała, gdzieby nie wiedziano nic o majątkowych interesach, mógłby się ktobądź „złapać” na niéj. A tak... to tylko patrzeć można i komplementa prawić!
— Zdaje mi się, że przecież coś tam się polepszyło w spekulacyach jéj ojca! Stary wczoraj telegrafował.
— Zawsze jedno i to samo. Coś się niby pokaże? niby zabłyśnie... i nic więcéj.
— Przyznam się że wolałbym przegrać w ruletę!
Przynajmniéj mam emocye.
— Masz słuszność. Czémże dzisiaj panna bez wyraźnego posagu?
— Czasy te minęły gdzie brano pannę z jakąś tam sperandą!
— Dzisiaj — nie wyrzeczono jeszcze tylko tego słowa otwarcie — sprawa ożenienia się jest tak dobrze sprawcą kupna i sprzedaży, jak każda inna sprawa.
Tak i podobnie mówiono o pannie Maryi w całym powiecie.
Sytuacya Maryi była w saméj rzeczy orginalną.
Ojciec jéj miał małą górską wioskę niedaleko Borysławia.
W tak bezpośrednim sąsiedztwie téj Kalifornii galicyjskiéj, uległ i on też téj zarażającéj atmosferze, jakiéj ulegli najdalsi całego kraju mieszkańcy. I nic dziwnego, bo zaraza to jest dziwna i prawie niewytłómaczona.
Ktokolwiek znał kiedyś Borysław i cały otaczający go pas podgórski, ktokolwiek przejeżdżając tamtędy widział tych poczciwych, twardo pracujących mieszkańców i w jaśniejszéj chwili życia z nimi kawałek chleba rozłamał — ten nie poznałby dzisiaj ani téj ziemi z czasów różnych konfederacyj klasycznéj, ani nie ujrzałby tych dawnych, spokojnych mieszkańców, którzy odcięci górami od dolin rozleglejszych, wyglądali z upragnieniem przez okna małych dworków swoich błędnego gościa, któryby nawiedziwszy ich urozmaicił im jednostajny bieg życia...
Dzisiaj wszystko się tam zmieniło. Ziemia otworzyła tam żyły — nafty, a cichy zakącik kraju stał się teatrem najazdu różnorakich spekulantów.
I liczni przybysze z najodleglejszych stron zbiegli się tutaj z trawiącą gorączką wzbogacenia się. Co tylko goniło po świecie za miłym groszem, co szukało szczęścia czy raczéj pieniędzy w hazardownych grach i przedsiębiorstwach, wszystko zeszło się tutaj jakby na komendę.
I dziwną fizyognomię przybrał ten zakątek kraju. Dawni mieszkańcy ustąpili gorączkowéj organizacyi przybyszów.
Wydziedziczono ich różnemi sposobami z ziemi ojczystéj, o któréj mniemano, że kryje w sobie jeziora nafty! Rozeszli się i... osłupieli, a ziemia opanowana przez innych ruchliwych ludzi, przybierała z każdym dniem, z każdą godziną inną fizyognomię.
Prędki sposób wzbogacenia się ma zawsze bardzo wielu wyznawców.
Czy to gra hazardowna, czy giełda, czy banki, czy koleje żelazne, wszystko nęci tłumy tych, którzy powolnéj a systematycznéj pracy nie lubią, owéj pracy, którą stoi cała przyroda, którą stoją społeczeństwa i narody.
Najcharakterystyczniejszą jest początkowa eksploatacya tych łatwych korzyści. Zanim ona z czasem w pewien system pracy przejdzie, jest tylko rozbojem i rabunkiem.
A takim rozbojem i rabunkiem była i jest prawie jeszcze do dzisiaj eksploatacya nafty w Galicyi. Nie było tam ani mowy o nagromadzeniu jakich znacznych kapitałów, któreby za pomocą zdobyczy naukowych, zorganizowały gospodarną eksploatacyę tego cennego produktu ziemi!
Pierwszy lepszy propinator, który długoletnią pracą uzbierał sobie parę tysięcy, brał je do kieszeni, biegł do Borysławia, kupował od chłopa grunt i kopał... kopał..., póki albo źródła nafty się nie dokopał, albo pieniędzy swoich nie pogrzebał.
A z jakąż nauką brał się on do tego? Jakiż talizman miał z sobą?
Oto... przed rozpoczęciem dzieła udawał się zazwyczaj do sędziwego rabina, który pięćdziesiąt mil od Borysławia mieszkał, a o nafcie tyle słyszał, co i propinator! Rabin słuchał go w milczeniu, zamyślał się poważnie, a potém dawał mu radę, która byłaby śmieszną gdyby nie miała skutków tragicznych!
— Gdy wejdziesz na ziemię Borysławską — mówił do jednego z wiernych mądry rabin, idź prosto siebie tysiąc kroków, potém wróć się trzydzieści dwa, zwróć się ku wschodowi i idź przez dziesięć minut śpiewając „majufes“ — nagle zatrzymaj się i szukaj ścieżki na prawo, tą ścieżką idź trzysta czterdzieści cztery kroków, skręć na lewo, rozmierz przed sobą pole na pięć równych części — między drugą a trzecią częścią kop studnię, a Jehowa zaleje ci ją naftą!
Wierny chasyd pacił rabinowi za radę, pospieszał wykonać ją i albo rzeczywiście natrafiał na jedno ze źródeł naftowych, albo pieniądze swoje — poświęcał nafcie!
Takiéj drogi trzymali się najczęściéj starozakonni, których nadzieja wzbogacenia się tutaj zagnała. Zaludnili oni całe podgórze swemi zastępami. Bez nauki, bez szczegółowéj znajomości zawodu, rzucono się na ukryte skarby ziemi i rabowano bez żadnego systemu, co się małym kosztem rabować dało.
Ale gorączka ta rabunku miała smutne, nader smutne skutki!
Szpitale obłąkanych przyjęły w swoje mury wiele ofiar téj bezmyślnéj gorączki. Wiele ich pomarło marnie pod cudzym płotem, a najsilniejsi organizacyą, wzięli kij żebraczy do ręki i poszli żebrać!...
Nieco z większym namysłem przystąpiła do téj gry podziemnéj tak zwana intelligencya, do któréj właściciele okolicznych majątków przyłączyli się. I tutaj jednak nie było potrzebnéj w takim razie organizacyi. Kilku szczęśliwych mieszkańców natrafiło na dostatnie żyły nafty i wzbogaciło się. Fakta te były niejako żyjącą reklamą dla innych. Jaki-taki kopał u siebie, pożyczał pieniędzy, a gdy się kredyt urwał, urwało się wszystko! Potworzyły się nawet kompanie drobne z jednym górnikiem. Złożono z wysileniem mały kapitalik i najczęściéj — utopiono go. Gorączka ta dosięgła nawet miasta stołecznego kraju, a biedni urzędnicy, ojcowie licznych rodzin, składali ostatni grosz, aby — kopać! Była to nowa gra w nową loteryę.
Otóż w takiéj to atmosferze bezpośrednio żył ojciec Maryi.
Wioska jego graniczyła prawie z Borysławiem, ową galicyjską Mekką rycerzy naftowych.
Z razu zacny szlachcic patrzał obojętnie na to co się koło niego działo. Późniéj zaczęło go coś niepokoić. Podatki zeszłoroczne nie były jeszcze zapłacone, grad wybił owies, dochodu z lasu nie było.
Kto wie, co za skarb kryje w sobie ta ziemia jałowa, jałowcem porosła? Czyżby nie można szczęścia spróbować?
I począł pan Michał szukać szczęścia tego pod ziemią, jeśli nad ziemią znaleźć go nie mógł...
Szukał rok, dwa, trzy.
Szczęście mniemane dla biednego szlachcica leżało gdzieś bardzo głęboko. Szedł więc coraz więcéj w głąb ziemi, szedł z coraz większą gorączką; jedne studnie kopał, drugie zasypywał — a im trudniéj szła mu ta praca, tém więcéj wzmagała się gorączka.
I nie jadł po całych dniach, i nie spał po nocach biedny szlachcic. We śnie i na jawie widział tylko przed sobą studnie tryskające naftą, a każda wieść o szczęśliwszym sąsiedzie, podwajała gorączkę.
Robota ta podziemna kosztowała wiele, bardzo wiele pieniędzy. Potrzeba było mieć je, mieć koniecznie, jeżeli machina nie miała ustać, jeśli wszystko nie miało być stracone! Nowym groszem trzeba było szukać wyrzuconych groszy, a za ten nowy grosz trzeba było grubą lichwę płacić!...
Pan Michał był w całym kraju znany jako człowiek zacny i poczciwy. Cała przeszłość jego, czysta i pracowita, stawiała go niejako na świeczniku. Wszyscy więc interesowali się jego przedsiębierstwem i życzyli mu z duszy powodzenia.
Od czasu do czasu obiegały po okolicy różne wieści o nim. Miał on bardzo wiele studni, które zawalił; dla tego nie można było dokładnie wiedzieć, czy mu się dobrze powodzi, czy bankrutuje. Jedni mówili tak, inni owak. Zresztą w takiéj sprawie trudno nawet było o jakiś pewniejszy wyrok. Jednéj nocy mogła pęknąć żyła z obfitą naftą i chylącego się do bankructwa szlachcica zrobić odrazu miljonerem! Coś jednak widać było po panu Michale, że interesa jego nie najlepiéj idą. Poczerniał cały, posmutniał, zsiniał na twarzy. Jedni przypisywali to gorączce, inni zmartwieniu.
W końcu pan Michał tak się cały wkopał w ziemię, że o domu swoim nic myśleć nie mógł. Wysłał więc jedynaczkę do miasta powiatowego i tam powierzył ją opiece siostry swojéj.
Marya dwa lata mieszkała już w mieście powiatowém. Oryginalna sytuacya w któréj się znajdowała, dała jéj poznać czém są ludzie, daleko lepiéj, niżeli uczynić to mogły najzbawienniejsze nauki ciotuni.
I dziwnych doświadczeń nabrała biedna dziewczyna.
Zaraz w pierwszych miesiącach pobytu swego w mieście podobała się jakiemuś aplikantowi, który w sposób dosyć zrozumiały ofiarował jéj swoją młodość i nadzieje swego awansu na radcę.
Maryi podobał się wcale aplikant, i kto wie coby daléj było nastąpiło, gdyby jakiś złośliwy wiatr od Borysławia nie był przyniósł wieści, że pan Michał natrafił na obfitą żyłę podziemnego oleju!
Wieść ta nim jeszcze do niéj się dostała, przyniosła jéj nowego konkurenta, w osobie jakiegoś cząstkowego obywatela o rumianych policzkach i do góry zakręconych wąsikach.
Trudno wiedzieć, jak Marya dla nowego gościa była usposobiona, to jednak pewna, że był gościnnie przyjmowany i aplikanta na cztery wiatry odpędził.
Jedni mówili, że aplikant był zbyt drażliwy na widok mniemanego rywala i bez rzeczywistego powodu swoją wybraną porzucił; inni twierdzili, że miał powód do tego. Faktem jednak było, że gdy cząstkowy obywatel, po spełzniętych na niczém wieściach naftowych, gdzieś w świat za oczy drapnął, aplikant nigdy się już do Maryi nie zbliżył.
Po niejakiéj pauzie przybył do domu ciotuni jakiś dzierżawca z prośbą, aby mu wolno było bliżéj pannie Maryi dać się poznać.
Ciotunia w zasadzie nic nie miała przeciw żadnemu konkurentowi, któryby się Maryi mógł podobać. Dzierżawca więc rozpoczął swoje starania.
Zaledwie kilka filiżanek herbaty wypił, wpadła wieść do miasta, że pan Michał przebił główną arteryę nafty, z któréj wytrysnął strumień grubości chudego człowieka.
Jak puszczyk poprzedzający burzę zawitał do przedmiejskiego dworku wycacany panicz ze szkiełkiem w oku, jeden z ośmiu próżnujących synów jednowioskowego szlachcica, wystraszył dzierżawcę i rozsiadł się na fotelu. Rozpoczął był właśnie pół po polsku a pół po francuzku mówić coś pannie o swoich afektach gorących, gdy młodszy brat ostrzegł go o grożącém niebezpieczeństwie. Tombakowy młodzieniec chwycił za kapelusz i umknął na niejakiś czas nawet z powiatu. Wieści bowiem o arteryi naftowéj okazały się mylne!...
I wiele podobnych losów przechodziła biedna Marya. Była podobną do papierów giełdowych, które w miarę kierunku wiatru politycznego spadały lub szły do góry. Jedni nie patrząc na kurs zbliżali się do niéj skromnie i nieśmiało; inni oszukani „pocztą tatarską” porzucali zielone stoliki, balet i bulwary paryzkie, aby to złote runo uchwycić.
Rozczarowania następowały po rozczarowaniach. Poznawała ludzi zblizka i uczyła się cenić ich według prawdziwéj miary. Doświadczenia te jednak kosztowały wiele. Opłacała je łzami i boleścią serca, ale zato szlachetniała jéj dusza i wznosiła się coraz więcéj.
Jeden osobliwie epizod był dla niéj bardzo pamiętny.
Rozeszły się wieści, że wszystkie studnie pana Michała od razu napełniły się naftą. W jednéj nawet miał utonąć robotnik, który nie zdołał prędko umknąć.
O tym wypadku doniosły nawet krajowe dzienniki.
Natychmiast zjawił się w dworku przedmiejskim jakiś nieznany hrabia z Ukrainy czy Wołynia. Mimo wątpliwéj swojéj legitymacyi był we dworku dobrze przyjęty. Utorował mu do tego drogę strzelec z pióropuszem i pewien blask zamożności, który na horyzoncie małego miasteczka nie mógł być niewidzialny.
Marya nie byłaby kobietą, gdyby takiego konkurenta choć na chwilę przy sobie nie zatrzymała. Jest to pokusa nie do zwalczenia.
Niech co chce potém nastąpi, ale mieć choć jedną chwilę w życiu, w któréj ludzie, czy raczéj ubodzy na duchu prostaczkowie, mogliby jéj zazdrościć!...
Uległa téj pokusie Marya, ale drogo za to zapłaciła. Za dwa tygodnie bowiem, gdy wiadomość o nafcie okazała się fałszywą, zniknął mniemany hrabia z miasta, zostawiwszy w hotelu strzelca i długi.
Błąd Maryi był wielki, ale expiacya za to była bardzo bolesna. Złośliwy świat szydził z niéj bez litości; na ulicach pokazywano na nią palcem, w kościele patrzano na nią z szyderstwem.
Marya zamknęła się w samotności, płakała po całych nocach, modliła się i czytała. Tak wielką, dobrowolnie nałożoną sobie pokutą, przyszła wreszcie do ukojenia i do pewnéj równowagi duszy, która jéj serce oczyściła z wszelkich mętów światowych. Wyszła z téj pokuty piękna i czysta, a przedewszystkiém umiała na świat patrzeć i prawdziwe złoto od szychu odróżniać.
W tym to czasie rzucił na nią okiem pan Kryspin.
Marya była piękną i mogła się podobać. Był nawet przy niéj pewien urok majątku, bo ojciec posiadał wioskę, a ona była jedynaczką. Wprawdzie o téj wiosce krążyły nienajlepsze wiadomości, ale jedna chwila mogła wszystko zmienić, mogła stworzyć miljony.
Do tego jeszcze w ostatnich czasach przedsiębiorstwem pana Michała zajmowała się cała okolica. Opowiadano, że pan Michał sprowadził z Londynu jakiś olbrzymi świder i za pomocą machin parowych ma go zanurzyć aż w środek ziemi. Mówiono, że ta robota już zaczyna skutek odnosić i że niewątpliwe są oznaki rychłego tryśnięcia zdroju, który miljony wyrzucić może.
I było w tych wieściach coś prawdziwego. Pan Michał przyprowadzony do rozpaczy daremną pracą swoją, postanowił wszystko postawić na kartę. Sprzedał więc potajemnie, z prawem wykupna, cały swój majątek, i uzyskany tym sposobem kapitalik włożył cały w sprowadzenie machiny i świdra, w którym skoncentrowały się wszystkie jego nadzieje. Zaczął na obszerny rozmiar kopać studnie — kopał sto kilkadziesiąt sążni, a potém na dnie téj studni miał użyć olbrzymiego świdra...
Wieści o tym świdrze i o machinach doszły do pana Kryspina.
Można więc było coś na tę kartę zręcznie postawić...
Marya była pękną; zbliżenie do niéj do niczego nie obowiązywało; tymczasem można było czekać chwili stosownéj, dowiadywać się o sukcesach machin i świdra... i cała sztuka na tém zależała, aby być pierwszym, któryby po wytryśnięciu zdroju naftowego po to złote jabłko sięgnął...
Taki planik ułożył sobie pan Kryspin i przyznać należy, że był praktyczny.
Marya nie miała teraz wcale konkurentów, bo machinom i świdrowi nikt nie ufał, a o realnym posagu już głośno powątpiewać zaczęto. Pole więc było niezajęte. Od przegranéj można się było uchronić, a wygrać można było wiele, bardzo wiele! Jedna dobra żyła nafty mogła Maryę zrobić milionerką!...
Pan Kryspin rozpoczął kroki przedwstępne. Zaczął bywać w domku przedmiejskim i mile był tam widziany.
Marya rada była nowemu gościowi z téj przyczyny, że nie poprzedzały go żadne wieści o jeziorach nafty. Była to bowiem cisza chwilowa. Nowy gość nie mógł więc żadnéj mieć podniety czysto rachunkowéj, bo téj teraz nie było. Przeciwnie, w ostatnich tygodniach nawet coś niepomyślnie o angielskim świdrze przebąkiwawano. Nietylko więc, że dla nowego gościa nie było żadnéj pokusy, ale był nawet powód, dla którego każdy inny konkurent uciekał bez pożegnania.
Zestawiwszy to wszystko razem widziała Marya w owym gościu zacnego człowieka, który daleki od wyrachowanego egoizmu, uczuł dla niéj prawdziwą sympatyę, któraby nawet z czasem zmienić się mogła w uczucie wyższe. Z tego powodu zbliżyła się do niego więcéj niżeli do jego poprzedników, i rada przysłuchiwała się nieznacznemu biciu serca, które ją powoli do krainy uczucia zaprowadzić miało.
Pan Kryspin spostrzegł to i starannie utrzymywał ją w tym stanie duszy, czekając chwili, w któréj wypadnie mu, albo się oświadczyć, albo jak tamci — umknąć!
Marya o tym dwoistym planie nic nie wiedziała, a znając tylko pierwszą część jego, czekała jéj końca.
I przy takiéj taktyce byłby może rzeczywiście pan Kryspin cały swój plan stosownie do swoich zamysłów wykonał, gdyby nie zaalarmował go niespodziewany nieprzyjaciel.
Nieprzyjacielem tym był pewien próżniak miejski, współwłaściciel małéj kamieniczki, który w teatrach amatorskich zwykł był grywać role kochanków.
Bohater ten powziął był na nieszczęście pana Kryspina taki sam plan co do dworku przedmiejskiego. A miał on jeszcze w tém nad panem Kryspinem przewagę, że będąc na miejscu, mógł swobodnie śledzić postępy angielskiego świdra i w miarę tego moderować swoje zapędy, albo je przyspieszać.
Był to nieprzyjaciel niebardzo bezpieczny. Wprawdzie Marya nie okazywała mu zbyt wielkiéj sympatyi, ale za mało idealny pan Kryspin, cenił wyżéj korzyści rzeczywiste nad urojone mrzonki serca kobiecego.
A takie korzyści właśnie posiadał jego adwersarz.
Potrzeba było te korzyści czém zrównoważyć.
Pan Michał miał zwyczaj, że co drugi lub trzeci dzień zawiadamiał telegrafem familią swoję o postępie swoich robót. Miał on jeszcze w tém i ten cel ukryty, że przez podobne biuletyny utrzymywał wierzycieli swoich w ustawiczném naprężeniu i wyczekiwaniu.
Pan Kryspin wiedział o tych telegramach i postanowił z nich korzystać. W tym celu zaprzyjaźnił się z naczelnikiem stacyi i często go odwiedzał. Siedząc w kancelaryi po całych godzinach, przysłuchiwał się pukaninie telegrafu i jako amator niby, wypytywał telegrafistę to o tę, to o owę depeszę.
Tym sposobem wiedział pan Kryspin zawsze o postępach angielskiego świdra i według tego regulował zachowanie się względem Maryi. Zdawało mu się, że rywala swego teraz o całe niebo wyprzedził.
Tymczasem wydarzyła się rzecz, o którą niewiedzieć czy telegrafistę posądzać, czy też mniemanego rywala, który grywając w teatrach amatorskich mógł łatwo zaprawić się do używania intrygi, bez któréj, jak wiadomo, nie ma żadnéj sztuki scenicznéj. Było to jakoś na początku Września. Pan Kryspin od trzech dni bawił w mieście powiatowém. Przez to trzy dni widziano go chodzącego co wieczór do dworku przedmiejskiego. Być może, że nie tylko neutralnym mieszkańcom przedmieścia to w oczy wpadło, może i sama ciotunia wraz z Maryą te trzydniowe odwiedziny za coś stanowczego poczytały i w tym duchu panu Michałowi wiadomość przesłały.
Prócz tego były te trzy dni jakieś dziwne, niepewne. Telegramów na stacyi nie było, a wieści za to aż za wiele. Jedni opowiadali, że świder dotarł już do jeziora nafty, drudzy modyfikowali tę wiadomość mniejszą komparacyą, a byli nawet i tacy, którzy prawdziwie Hiobowe wieści roznosili.
Pan Kryspin mocno się tém niepokoił i dla tego odbywał w mieście to trzydniowe nabożeństwo. Chodził trzy razy na dzień do naczelnika stacyi, ale tam zamiast spodziewanego telegramu zastawał zawsze swego mniemanego rywala, który niby o jakąś rolę w teatrze amatorskim umawiał się z telegrafistą.
Niepokój ogarnął pana Kryspina. W hotelu nie mógł wysiedzieć, u Maryi nie wypadało dwadzieścia godzin dziennie przepędzać, na ulicy było mu nudno, gorączka wzmagała się w nim.
Największą nieprzyjaciółką każdego epuzera jest rozgorączkowana jego wyobraźnia, czy mu daje rzeczy dobre, czy ujemne.
Doświadczył teraz tego na sobie pan Kryspin.
Naprzód wyobraził sobie, że jego rywal rzeczywiście może porwać mu Maryę!... Wtedy... o! jakże piękną była ta Marya! Jak on ją kochał, ubóstwiał! Ona była mu życiem, była wszystkiém na świecie! Bez niéj musiałby umrzeć lub żyć kaleką i po drodze życia czołgać się jak robak nadeptany!... Nie, to być nie może! on nie może jéj postradać... on musi ją posiąść, choćby mu przyszło walczyć z całém piekłem!... Tak, on ją mieć musi, i mieć będzie!
Ba! szeptał mu znowu za chwilę realny jego rozsądek! cóżby to było, gdybym się rzeczywiście „złapał”? Być może, że ten londyński świder nic nie wyświdruje, a ja wziąłbym sobie ciężar do domu? Żona bez posagu brr!... Sąsiedzi wyśmialiby mnie, światby cały szydził ze mnie... a uścisk księcia Jerzego poszedłby wraz z obiadkiem u Marszałka tam gdzie pieprz rośnie!... Nie głupim! Nie trzeba się zapędzać, aby się przed światem ubogą żoną nie skompromitować!... Cóż to, czy nie jestem wart choć parę kroć sto tysięcy? Julko wziął pół miliona, Bolko trzy wsie, Fendzio chapnie może kilka milionów... Pfe, jakieby to głupstwo było, gdybym się dał złapać!...
Pan Kryspin był istnym męczennikiem swojéj wyobraźni, swego serca i swego rozsądku. Jedno ciągnęło go w prawo, drugie w lewo. Szamotał się biedny, pocił się, ale na to tylko, aby zwyciężywszy z jedném, rozpocząć walkę z drugiém...
To tylko podwajało jego gorączkę.
Być może, że w téj gorączce coś Maryi albo cioci powiedział, albo przynajmniéj dał do poznania, bo twarze ich, mimo jakiegoś ukrytego smutku, były rozrzewnione i do niego uśmiechnięte...
Trzeciego dnia pobiegł pan Kryspin znowu na stacyę i znowu zastał tam swego rywala.
Tego było już za wiele. Pan Kryspin uczuł uderzenie do głowy.
Włosy zajęły mu się płomieniem. Wtém... rozpoczął telegraf pukać od Borysławia.
Pan Kryspin cały czerwony przyskoczył do telegrafisty. Z drugiéj strony wyczekujące stanowisko zajął rywal.
Telegraf pukał i pukał...
Każde uderzenie uderzało w serce pana Kryspina... uderzało coraz boleśniéj, coraz głębiéj...
Wreszcie zaczął telegrafista odczytywać hieroglify i pisać niebieskim ołówkiem...
Pan Kryspin zaparł oddech i czytał przez plecy telegrafisty... wraz z rywalem.
„Michał do Weroniki... Stokrotne dzięki niebu! Bóg wysłuchał modłów moich!... Jestem spokojny, szczęśliwy! Nie każdy w nieszczęściu tak wygrywa. Wygrałem! Trysnął obfity zdrój...”
Pan Kryspin nie czekał dłużéj. Słowa telegramu były jasne. Świder londyński dostał się do jeziora oleju...
Rozgorączkowana jego wyobraźnia trwożyła go rywalem...
Rywal mógł go ubiedz... mógł mu z przed nosa pochwycić pannę...
Marya... cóż Marya? była kobietą i niczém więcéj! Mogła zapomnieć o nim i innemu oddać swoją rękę i... naftę. A on ją w téj chwili tak kochał, kochał szczerze i serdecznie! Byłby nawet w piekło za nią skoczył, w gorejące jezioro nafty! tak ją kochał!... serce mówiło mu to wyraźnie...
I nie czekał końca telegramu, tylko chwycił kapelusz i pobiegł do dworku przedmiejskiego, aby jaknajprędzéj, jeszcze przed telegramem złożyć u nóg Maryi i ciotuni całą swoją przyszłość, która w dalszéj perspektywie obiecywała mu uścisk księcia Jerzego, obiadek u Marszałka i fotel koło pani Marszałkowéj!...
Słodkie, rozkoszne marzenia biegły za nim jak biały obłok pary za kominem lokomotywy!...
Tymczasem w przedmiejskim dworku było smutno, bardzo smutno. Marya siedziała z zapłakanemi oczyma, a ciotunia trzymała w ręku list złowrogi, który wszystkie Hiobowe wieści potwierdził. List był od pana Michała.
Pan Michał pisał ten list w przystępie rozpaczy.
Kilka lat krwią serdeczną karmiona nadzieja zawiodła go.
Świder angielski natrafił w głębokości kilkudziesięciu sążni na dnie studni na nieprzebitą opokę i złamał się.
Wszystko było stracone! Pieniądze, majątek, wszystko!...
Nieszczęśliwy kopacz zadeklarował, że nadzieje jego skończyły się.
Lichwiarz propinator wszedł w posiadanie majątku, a panu Michałowi pozostał — kij żebraczy!
Takie wiadomości zawierał list ojca Maryi. Sytuacya była jasna, wyklarowana. Marya nie miała ani szeląga posagu, tylko biednego rozpaczającego ojca.
— Z tą nadzieją urywają się wszystkie inne nasze nadzieje! — westchnęła ciotka ocierając łzy.
— Czyż oprócz nadziei ojca mogłyśmy mieć jakie inne nadzieje? — zapytała przez łzy Marya.
— Myślałam o panu Kryspinie! — dodała cicho ciotka.
Marya westchnęła.
— Ucieknie, jak każdy inny uciekł, gdy się dowie, że nafty w studniach niema! — mówiła daléj ciotka. — Tacy to są mężczyźni dzisiaj! Kobieta u nich jest tylko dodatkiem! Pieniądze, posag, to grunt!
— Sameśmy temu winne, że oni są takimi — odszepnęła Marya i spuściła głowę.
— Winne? A to jakim sposobem?
— Niech ciotunia tylko sobie przypomni, czyśmy nie rade przyjmowały u siebie takich, którzy nam się wydawali majętniejszymi od tych, co już u nas bywali?
— Prawda, moje dziecię... ale któż nie życzy sobie lepszego losu?
Milczenie głębokie panowało czas długi. Ciotka wzdychała, Marya ocierała łzy z oczu.
— Przecież co się tyczy pana Kryspina, to jeszcze rzecz nie stracona! — ozwała się ciotka.
— Mam tym razem jakieś lepsze przeczucie — odpowiedziała Marya — ale przeczucia są zwodnicze!
— Oby tylko od razu nie dowiedział się o wszystkiém!
— Przeciwnie, życzyłabym sobie tego bardzo. Mam nawet zamiar przy pierwszém widzeniu odsłonić mu całą naszą smutną sytuacyę! Lepsze jednorazowe rozczarowanie, niżeli dłuższe łudzenie się!
Ciotka zamilkła. Przy takiem usposobieniu Maryi widziała wszystko stracone.
W téj chwili zapukał ktoś do drzwi.
Wszedł pan Kryspin.
Twarz pana Kryspina była zarumieniona, oczy pałały ogniem gorączkowym.
Ucałował rękę ciotuni po raz pierwszy i zostawił na niéj łzę gorącą!
Maryę powitał tylko ukłonem i długiém, wymowném spojrzeniem...
Czémże w téj chwili była dla niego ta kobieta?
Czy ją rzeczywiście tak gorąco, tak tragicznie kochał?
Gdyby w telegramie nie było słów: „trysnął obfity zdrój”, czy nerwy jego byłyby tak gorąco zagrały, że aż łza z oka wyciśnięta stała się jak kipiątek gorąca? Pan Kryspin nie myślał w téj chwili o tych słowach telegramu, ale myślał o Maryi, aby mu kto jéj nie wziął! Wierzył w téj chwili, że Maryę kocha i strzelałby się z każdym bezczelnym kłamcą, któryby śmiał go obwiniać o jaki interes pieniężny!...
Tak dziecinne jest czasem serce!...
Po tak niezwykłém przywitaniu ciotka i Marya oczekiwały czegoś niezwykłego.
Jakoż zaraz na wstępie zaczął pan Kryspin, oglądając się z trwogą na drzwi, czy fatalny lub raczéj szczęśliwy telegram nie wyprzedzi słów jego oświadczenia!...
A o pośpiech chodziło nm bardzo. Czuł to nawet w téj chwili instynktowo, że oświadczenie się powinno przed telegramem nastąpić. Po telegramie miałoby zupełnie inne znaczenie.
Możnaby go sumiennie posądzić o czysty materyalny interes. Powiedzianoby, że dla tego oświadczył się pewnie, iż w postaci nafty wytrysnął posag miljonowy! A teraz... teraz, gdy nawet złowrogie wieści o bankructwie ojca Maryi mówią — teraz oświadczenie jego nabierze nawet pewnego uroku poetycznego, jeżeli już koniecznie do takiego aktu poezyi potrzeba!
Tak sobie myślał pan Kryspin, a patrząc trwożliwie na drzwi, zaczął:
— Wiem, że popełniam pewną niestosowność, mówiąc na raz przed panią dobrodziejką i przed panną Maryą o rzeczy, o któréj tylko naprzód z panią dobrodziejką pomówić miałem. Ale serce moje nie może dłużéj zwlekać (tu pan Kryspin naprawdę poczuł łzy w oczach), nie może dłużéj taić tych słodkich marzeń, któremi przez kilka miesięcy karmiło się!... Pannie Maryi wiadomo zapewno było, że...
Marya uczuła szybkie uderzenie serca. Twarz zafarbowała się rumieńcem. Położyła rękę na piersi aby wzruszone serce uspokoić i ozwała się:
— Przepraszam, że tutaj panu przerywam, ale prawdziwa życzliwość, jaką mam dla pana, nie pozwala mi przemilczeć...
Pan Kryspin myślał w téj chwili o rywalu. Myśl ta i obawa przed będącym już w drodze telegramem zamroziła mu krew w żyłach. Niebezpieczeństwo utraty Maryi żywo stanęło przed nim.
— Zostawiam pani wolny wyrok, chociaż ten wyrok stanowić może o całém życiu mojém... ale wprzódy dozwól mi pani łaskawego ucha, abym wypowiedział to wszystko, co mi serce wypowiedzieć każe...
— Lecz sumienie moje nie pozwala mi słuchać pana nim...
— Wiem — mówił rozpaczliwie pan Kryspin — wiem, że nieba zawsze były dla mnie chmurne i nieubłagane, kiedy tylko żądałem choć jednego promyczka ciepłego słońca!... Wiem...
— Są jednak w życiu sytuacye tak dziwnie skomplikowane... — ozwała się ciotunia.
— Wszystko może się sprzysięgnąć na mnie, wszystko może stanąć w poprzek drogi mojéj, to jednak nie uwalnia mnie od wypowiedzenia...
— Przecież nie chciałbyś pan przez nierozważne może słowo popaść w położenie, z którego odwrót byłby trudny i bolesny? — mówiła drżącym głosem Marya.
— Dla mnie odwrotu niema! Nigdy nie myślałem o tem, aby za sobą zostawiać wygodny most do cofania się. Brzydzę się tymi ludźmi, którzy tak chłodno życiem rozporządzać umieją!
— Słowa pana — mówiła ciotka — zmuszają nas do wielkiego dla pana szacunku, ale oraz tém większe obowiązki nakładają na nas, abyśmy przed panem żadnéj nie miały tajemnicy!
— Więc jest tajemnica, jakiéj najbardziéj obawiałem się! — wyjęknął pan Kryspin.
A w oczach jego zarysował się szczęśliwy rywal w jednéj z najpiękniejszych ról swoich — bohatera-kochanka!... Pan Kryspin gorzko żałował teraz, że ani razu nie występował publicznie w rolach takich! Byłby może lepiéj wytrzymał krytykę od swego antagonisty!...
— Tajemnica — mówiła smutnie Marya — która może dziś, jutro przestanie być tajemnicą.
— I pani sama mi o tém mówisz? — krzyknął pan Kryspin i porwał się za głowę.
— Bo poczytuję to za najświętszy mój obowiązek.
— Serce... miłość... uczucia... obowiązki!...
— Niech pan tylko nieco chłodniéj na tę rzecz patrzy, panie Kryspinie — przerwała ciotunia.
— Jak można z zimną krwią patrzeć — namiętnie zawołał pan Kryspin — gdy ktoś, który bynajmniéj na to nie zasłużył, zgrabném znalezieniem się wydziera mi to, co mi jest najdroższém.
Marya zarumieniła się i znowu rękę przyłożyła do serca.
Ciotunia zrozumiała trochę pana Kryspina.
— Pod tym względem — ozwała się z uśmiechem — mogę pana w mojém i mojéj siostrzenicy imieniu zapewnić, że z téj strony żadne panu niebezpieczeństwo nie grozi.
Pan Kryspin odetchnął i otarł pot z czoła. Odetchnąwszy głęboko zapytał:
— Zkądże więc może mi grozić to niebezpieczeństwo, które wyraźnie czuję przez skórę?
— Niebezpieczeństwo dla siebie przeczuwasz pan słusznie, dla tego zwracam pana uwagę na to niebezpieczeństwo. Marzenia a rzeczywistość, to są dwa kontrasty!, wyszepnęła Marya.
— I tego niebezpieczeństwa nie chcemy przed panem ukrywać — dodała ciotunia.
Pan Kryspin przybrał pozory głębokiego spokoju i czekał na dalsze słowa ciotuni.
— Zapewne panu wiadomo — zaczęła ciotunia — że ojciec Maryi wdawszy się w poszukiwanie nafty...
Uśmiech nieznaczny przebiegł po twarzy szczęśliwego Kryspina. Wiadomości ciotuni były już przedawnione; on posiadał najświeższe... a te nie tylko, że nie kazały się niczego obawiać, ale owszem obiecywały przyszłość tak różową, jaką tylko sobie wymarzyć można!...
Potrzeba jednak było aby pan Kryspin z tém się nie zdradził.
— Słowa pani dobrodziejki — rzekł z nieznacznym uśmiechem — mogą mieć grunt bardzo szlachetny, ale dla mnie, przynajmniéj w téj chwili, są one zbyteczne. Uczucia mego nigdy nie mieszam z rzeczami podrzędnemi. Gdybym był zupełnie ubogim, możebym dla samego obowiązku sumienia poruszył, przed ostateczném słowem, majątkową sprawę jednéj i drugiéj strony, bo bez takiéj trzeźwości w zapatrywaniu się na życie nie pojmuję miłości!... Ale ja dzięki Bogu mam przynajmniéj tyle, ile na konieczne potrzeby życia wystarczyć może. Przeto wolno mi pominąć milczeniem materyalne płożenie drugiéj strony, aby jakaś możliwa tam plamka nie psuła mi blasku tego pogodnego słońca, przed którem w téj chwili uklękam!...
Mimo téj tak widocznéj deklaracji, uczuła Marya gwałtowne drżenie serca, bo nie miała powodu słowom pana Kryspina nie wierzyć. Jéj sytuacja była jasna, pan Kryspin widocznie wiedział o niéj, i jakiż więc mógłby mieć powód mówienia tych słów na wiatr, jeżeli te słowa obowiązywać go musiały? Czyż tak piękne uczucie nie wymaga już samo przez się wzajemności?
Ciotunia rozczuliła się tak szlachetném sercem pana, Kryspina, zapłakała, a ucałowawszy go w głowę rzekła do niego:
— Zacny panie Kryspinie! Szlachetne twoje serce wyciska mi łzy z oczu. W nieszczęściu naszém jesteś dla nas ową gwiazdą, która śród burzy zwiastuje nam niedaleką pogodę. Niech cię Bóg za to wynagrodzi takiém szczęściem, na jakieś sobie zasłużył! Już w tych dniach domyślałam się twego postanowienia. Pisałam w tym względzie do mego brata i spodziewam się dziś jutro od niego pełnomocnictwa co do Maryi. Mogę jednak z czystém sumieniem je uprzedzić i w téj chwili imieniem ojca pobłogosławić was!
Pan Kryspin rozczulił się na prawdę. Okrył gorącą rączkę Maryi pocałunkami i wstał — bohaterem, bo zdawało mu się, że odniósł wielkie, niespodziewane nawet zwycięztwo!...
Zwycięztwo pana Kryspina było wprawdzie wielkie, bo Marya warta była zwycięztwa, ale nie było ono tego rodzaju, o jakiém marzył teraz pan Kryspin.
Podobny on był w téj chwili nieco do Donkiszota, któremu w gorącéj walce z wiatrakiem zdało się, że pokonywa zaciętego nieprzyjaciela. I panu Kryspinowi zdawało się, że odniósł walne zwycięztwo nad swoim rywalem, który jego marzeniom tak uporczywie zagrażał. Wierzył, że śmiałym atakiem wydarł mu szczęście i sobie przywłaszczył. Podziwiał swoję zręczność w szybkiém skorzystaniu z telegramu, i nadął się dumą, jak wódz po walnéj, historycznéj bitwie.
Teraz już nic nie groziło jego ostatecznym marzeniom. Z piękną rączką Maryi posiędzie miljony w płynnym stanie; z miljonami będzie miał estymę najpierwszych powiatu bohaterów, będzie miał uścisk księcia Jerzego, obiadek u Marszałka i fotel obok fotelu pani Marszałkowéj! Ileż to szczęścia, ileż słodyczy w tych marzeniach!
Czyż przez to wszystko nie stanie się znacznym w całym powiecie?
Myśli te i marzenia oszołomiły go. Nic już nie widział przed sobą i nie słyszał. Ucha jego nie dolatywały żadne słowa, któreby go z tych marzeń wyrwać mogły!...
Cały wieczór tego szczęśliwego dnia przepędził w dworku przedmiejskim. Patrzał szczęśliwy w rozjaśnione oczy Maryi i po każdéj sekundzie takiego patrzania stawał się lepszym, szlachetniejszym. Uwierzył nawet, że jest rzeczywiście bardzo szlachetnym i mógłby nawet dać tego dowody, gdyby potrzeba było.
Telegram był już w takim razie dla niego rzeczą małoważną.
Wiedział ogólną treść jego, o więcéj mu dzisiaj nie chodziło.
Nawet, gdy nadszedł, nie pytał o niego, bo wypogodzone twarze były dla niego dowodem, że telegram miał dla nich to samo szczęście, jakie on wprzódy z niego wyczytał. Wypadało mu nawet nie wdedzieć wobec kobiet o jego treści.
Rozmarzony i aż do zbytku szczęśliwy odjechał pan Kryspin późną nocą do Przysiółka. W Przysiółku dwóch ludzi jeszcze nie spało. Jednym był arendarz, drugim ekonom.
Obaj otrzymali od niego uścisk, a potém jednemu i drugiemu szepnął na ucho, że się żeni i że bierze miljony w posagu!...
Po tym uścisku położył się do łóżka i śniło mu się, że książę Jerzy za rękę go ściska. Marszałek pije jego zdrowie, a pani Marszałkowa nawet zalotnie uśmiecha się do niego!
— Mój Boże! — pomyślał sobie gdy się obudził — jak to człowieka zaraz inaczéj traktują, jeżeli się bogato ożeni! Pieniądze, pieniądze, majątek przedewszystkiém!
Bez tego niéma estymy, ani znaczenia u swoich!...
Pan Kryspin wziął sen za rzeczywistość!
Nazajutrz przed południem pojechał do miasta. I rzecz dziwna sen jego spełnił się.
Był to dzień targowy, a w tym dniu przyjeżdżała okoliczna szlachta do miasta, aby przy interesach gospodarskich także coś z sobą pogadać. W dniu tym raczył zazwyczaj marszałek powiatowy zgromadzonych u siebie obiadkiem, do którego pan Kryspin już dawno wzdychał.
Dzisiaj marzenia jego miały się stać rzeczywistością.
Zaledwie bowiem na rynku miasta się ukazał, przystąpił do niego książę Jerzy, i wobec całego miasta podał mu rękę i serdecznie uściskał.
— Przyjmij Pan najserdeczniejsze moje życzenia!, rzekł do niego z dobrotliwym uśmiechem. W naszym powiecie, jak widzicie, nic się długo nie ukryje, a przynajmniéj tak szlachetne i piękne zamiary, jakie pan powziąłeś i one już interesowanym osobom sformułowałeś. Zacny pan Michał wart był tego szczęścia, które pan jemu, a przez niego nam wszystkim zgotowałeś!... Zacni, szlachetni ludzie są dzisiaj coraz większą rzadkością!
— Czybyś pan nie raczył dzisiaj zjeść u mnie obiadku? — ozwał się z poza ramion księcia sędziwy marszałek — postaram się abyś pan nie był sam jeden, to jest, bez panny Maryi!
Pan Kryspin wydął pierś jak bohater Szekspira i pomyślał sobie w duchu:
— Co to znaczy mieć miljony! Widać już wiedzą o telegramie i czapkują przed miljonerem! Tak to, tak. Pieniądze, pieniądze wszystkiém!
I obejrzawszy się po rynku, czy wielu ludzi patrzy na niego, odpowiedział księciu i marszałkowi:
— Zaiste wielki splendor spada na mnie maluczkiego, jeźli takie persony powiatowe w ten sposób odzywają się do mnie. Nie przypisuję ja tego splendoru ani sobie, ani cichym uczynkom moim, ale Panu Bogu, który często nawet niezasłużonym wielkie łaski wyświadcza!... Na obiad pośpieszę, a tymczasem, nim na inną odpowiedź stać mnie będzie, serdecznie za okazany mi afekt dziękuję. Dzień ten będzie pamiętny w życiu mojém.
Po księciu i marszałku cisnęli się do szczęśliwego Kryspina ci wszyscy, u których te dwie wybitne postacie powiatowe wyrocznią były. Jaki taki ściskał i całował się z panem Kryspinem, chociaż dawniéj i patrzeć nie chciał na chudeusza!
— To wszystko robi moje bogate ożenienie się — mówił do siebie w duchu pan Kryspin i głaskał swoje szczęśliwe bakenbardy — to wszystko robią miljony! Miło jest przecież z niemi!...
I któż był w téj chwili szczęśliwszym od pana Kryspina?
Za kilka godzin dobrane towarzystwo siedziało u marszałka za stołem.
Pan Kryspin siedział między panią marszałkową a swoją narzeczoną.
Marya wyglądała bardzo pięknie. Twarz jéj była trochę blada, jak zwykle po każdém większém wzruszeniu, oczy zato gorzały jakimś dziwnym ogniem bengalskim.
Pani marszałkowa rozmawiała z uśmiechem z panem Kryspinem, a często powiedziała jakie słodkie słówko Maryi, która się wtedy rumieniła.
Książe Jerzy siedział naprzeciw pana Kryspina i całą swoję uwagę poświęcał nadobnéj parze. Rozmawiał, żartował i cały swój książęcy splendor na nich przelał.
Pan Kryspin był w siódmém niebie. Marzenia jego przewyższała rzeczywistość... i za szczęście takie dziękował zawsze swoim mniemanym miljonom!
Ku końcowi obiadu wzniósł marszałek za porozumieniem się z księciem toast następujący:
— „Mości panowie! Ludzie starsi oskarżają dzisiejsze czasy o nizkie dążności realistyczne. Mianowicie na ławie oskarżonych zasiada młode nasze pokolenie! Powiadają, że ono wyrzekło się dawnych naszych idealniejszych dążności, że wierzy jedynie w mamonę i za nią różnemi, często nawet niemoralnemi drogami dąży. Ztąd upadek w społeczeństwie, zgnilizna, zastój! Mości panowie! Może w tém być coś prawdy, ale tém jaśniéj przyświecać nam powinny wyjątki od tego powszechnego zepsucia cnót i obyczajów! Otóż taki wyjątek mamy właśnie przed sobą! Imci pan Kryspin, człowiek skromnéj fortuny, zamiast lekkomyślnemi środkami gonić za jaką panną posażną, jak to jest u nas chorobą — łączy się ślubem dobrowolnym z córką zacnego, powszechnie szanowanego człowieka, w chwili, gdy tenże zbiegiem nieszczęśliwych okoliczności całą swoją fortunę traci!
Mości panowie! Rzadki ten wzór godny jest rozgłosu i naszego szacunku! Niech żyje!”
Wszyscy podnieśli się i z entuzyazmem stuknęli koleją w kieliszek pana Kryspina.
Pan Kryspin nie wiedział co się z nim dzieje... nie mógł dobrze zrozumieć tego toastu; był więcéj automatem w téj chwili, niżeli żyjącym człowiekiem.
Z kolei podniósł się książę i zawołał z kieliszkiem w ręku:
— „Panowie! Praca i oszczędność rodzą miljony — próżniactwo i lekkomyślność pożera je! Kto skromny plan życia sobie nakreśla, ten daje rękojmię, że go wkrótce rozszerzy. Kto zaś odrazu bez pracy za miljonem goni — ten przetraci tysiące i zginie w nędzy!
Panowie! wznoszę zdrowie pana Kryspina, który skromną pracą ma odszukać to, co niefortunnym zbiegiem okoliczności utracił pan Michał. Cześć mu!”
Znowu stuknięto w kieliszki, pan Kryspin ciągle był automatem.
Po obiedzie pomięszało się całe grono biesiadników. Wszyscy przychodzili do pana Kryspina, ściskali mu ręce, całowali go. Pan Kryspin był jeszcze bez zmysłów.
Po niejakim czasie zaczęto z nim mówić o szczegółach nieszczęścia pana Michała. Ubolewano nad tém nieszczęściem i pocieszano go.
Pan Kryspin zaczął coś pojmować, ale zaczął także i blednąć... Za godzinę wiedział już o wszystkiém i... był blady jak trup.
Pod pozorem lekkiéj niedyspozycyi z powodu tak wielkich wrażeń, wyszedł z sali, wsiadł na wózek i prosto pojechał — do Przysiółka.
W Przysiółku choć ujrzał arendarza i ekonoma, nic do nich nie powiedział, tylko czemprędzéj wpadł do pokoju i klucz za sobą dwa razy obrócił.
Teraz, gdy go już nikt nie widział, padł jak nieżywy na krzesło, zakrył twarz rękoma i zaczął... płakać, rzewnie płakać. Żona bez posagu, brr!... „Złapał się” brr!... szeptało mu coś ustawicznie do ucha. Potém zerwał się i zaczął szybko chodzić po pokoju.
Mózg palił się pod czaszką i wyrzucał mu przed duszę same piekielne, płomienne obrazy!
— Oszukać się — tak szkaradnie oszukać się — to zbrodnia!... to więcéj jak zbrodnia — to samobójstwo! Nie, téj hańby niemożna przeżyć... Utopić się... zastrzelić... lub... w Homburgu zgrać się do koszuli... Przegrać Przysiołek! lub wygrać miljon, bimiljon.
Takie dziwne myśli biegały Kryspinowi po głowie.
Łamał ręce, aż wszystkie stawy trzeszczały i rwał włosy z głowy... Już dzień świtał na niebie, gdy rzucił się nieruchomy na łóżko. Spał długo i spokojnie.
Śnił o Maryi, o jéj pięknych oczach, widział łzy w tych oczach! Śnił o obiadku u marszałka i o toaście księcia... śnił długo i rozkosznie...
Jasne słońce zbudziło go.
Przetarł oczy i usiadł na łóżku.
Siedział tak długo, bardzo długo... Potém wstał, rozśmiał się i rzekł do siebie:
— I czegóż ja tak rozpaczam? I czegóż właściwie pragnę? Pragnąłem miljonów, bo zdawało mi się, że tylko miljony mogą mnie znaczniejszym zrobić w powiecie. Mniemałem, że tylko one mogą mnie doprowadzić do uścisku Księcia i na obiadek Marszałka! Tymczasem okazało się, że i inne drogi mogą tam także zaprowadzić — i rzeczywiście zaprowadziły mnie! Ściskałem się z księciem Jerzym, jadłem obiad u Marszałka... za co? Oto za to poprostu, że wzięto mnie za poczciwego i szlachetnego człowieka!
Jeżeli więc zacność i szlachetność także tam zaprowadzić mogą, gdzie może nie zawsze prowadzą miljony... pocóż więc porzucać te piękne przymioty, jeźli one miljony nam zastąpią? A jeżeli do tych przymiotów dodać pracę i oszczędność, to kto wie czy nie przyłączą się do nich, jeśli nie miljony, to przynajmniéj dostateczne tysiące?
Czemuż tak zbladłem wczoraj? Oto ludzie narzucili mi taką sporą porcyę szlachetności i zacności, żem się ugiął pod tym ciężarem!
Czyż miałbym naprawdę być tak słabym?
Nie... co opinia publiczna dobrego daje, to trzeba umieć przyjąć i dźwigać z godnością. Lepszy zawsze ten ciężar od błota, którém nas niekiedy obryzga!
Cóż robić? Trzeba jéj być posłusznym!”
Rzekłszy to, wstał pan Kryspin i kazał zaprzęgać.
— Gdzie pojedziemy? — zapytał niespokojnie służący.
— Cóż to? Czyś pamięć stracił? Tam gdzie zawsze. Do dworku na przedmieściu!
Za godzinę stał pan Kryspin w dworku przedmiejskim i trzymał za rękę Maryę, która łzy wzruszenia z oczu ocierała...
Przed Maryą na stoliku leżały listy i telegramy.
Pan Kryspin przypomniał sobie ów niedokończony telegram, który mu tyle wyrządził strachu i kłopotów, ale wraz z kłopotami przyniósł mu także złote runo szczęścia... Nadewszystko przyszło mu na myśl, co to był za obfity zdrój, który wytrysnął.
Sięgnął więc jakoby od niechcenia po leżący na stole telegram.
Marya podała mu go sama, oczy jéj roziskrzyły się.
— Telegram ten — ozwała się ściskając narzeczonego za rękę — zachowam jako pamiątkę, bo on mi przypomina dzień, od którego poczyna się szczęście moje.
Pan Kryspin czytał: „...trysnął obfity zdrój łez z oczu moich, a łzy te były modlitwą dziękczynną do Boga, że do saméj przepaści nieszczęścia mego przysłał mi szlachetnego człowieka, który jedyne dziecię moje chce uszczęśliwić... Naprzód daję moje błogosławieństwo!”
Marya razem z narzeczonym czytała... przy końcu napełniły się łzami jéj oczy — spojrzała przez łzy na niego.
A pan Kryspin w téj chwili podniósł pierś i napełnił ją uczuciem „człowieka szlachetnego”, jak go w telegramie nazwano... I było mu z tém uczuciem bardzo dobrze... daleko lepiéj i miléj, niżeli w angielskim karyklu zaprzężonym tarantami!...



W kilka lat potém widziałem go, jak z poważną miną przechadzał się po rynku miasta powiatowego. Szlachta ściskała się z nim serdecznie, książę Jerzy w pół go obejmował, a marszałek uprzejmie zapraszał na obiadki.
— Widzę — rzekłem do znajomego — że ten człowiek wyrósł u was na bohatera.
— Zasłużył na to — odpowiedział mi do ucha znajomy — jest pracowity, oszczędny, a nawet... czyta książki!
— Czyta książki! i to w waszym powiecie! — krzyknąłem z radości.
— Już to żona — mówiąc między nami — najwięcéj przyczyniła się do tego.
— Żona?
— Tak, żona. Przysłowie mówi: Rządna i dobra żona, to trzy węgły domu.
Znajomy mój odszedł, a ja myślałem długo, długo nad nowym bohaterem powiatu...
Sądzę, że i piękne czytelniczki, a może i młodzi czytelnicy, pomyślą trochę o nim!... Jakżeżbym chciał, by i tacy Książęta i Marszałkowie, z imaginacyi autora weszli w życie rzeczywiste!

A wtedy może, da Bóg, więcéj będzie takich Kryspinów, którzy nawet po całkowitém przeczytaniu podobnego telegramu nie postąpią inaczéj.
PREFERANS PO ŚMIERCI.


W ciepłym gabineciku, oświetlonym świecami stearynowemi, stojącemi na dwóch foremnych rogach zielonego stolika, siedziało trzech mężczyzn zajętych grą w karty.
Już same twarze grających okazywały, że to nie byli gracze z profesyi, że nie rozpalali się bynajmniéj żadną grą hazardowną.
Był to poczciwy, czysto obywatelski preferans.
Jeden z grających był nizki i łysy, miał twarz okrągłą i siwe dobrodusznie śmiejące się oczy. Grał z wielkiém zadowoleniem, a czasem pociągał z długiéj antypki, któréj koniec gubił się pod stołem, siny przezroczysty dymek i okrywał nim twarz swoją, gdy potrzeba było po kupnie kart zamaskować zbytnią radość lub przykre wrażenie. Byłto sam gospodarz i nazywał się chrzestném imieniem Jan Kapistran.
Drugi z rzędu wysoki, chudy — to sąsiad przez miedzę. Siwy szron pokrył mu głowę, a troski atmosferyczne, z jakiemi rolnik najwięcéj ma do walczenia, pochyliły mu barki i pomarszczyły twarz wzdłuż i w poprzek. Nazywał się także Jan, ale Babtysta.
Trzeci gracz był to zacny proboszcz miejscowy z naturalną tonzurą i sztucznym, własną pracą przyswojonym sobie spokojnym temperamentem. Twarz miał przyjemną i więcéj milczał aniżeli mówił, chociaż nazywał się Jan Złotousty.
Takich trzech Janów zabawiało się dzisiaj preferansem, umotywowawszy sobie grę szlachetną przejmującém zimnem jesienném i złemi cenami produktów rolniczych, wyczytanemi w dzisiejszéj gazecie.
— Mówię Wpanom — ozwał się gospodarz, czyli Jan 1-szy, którego towarzysze dla krótkości panem Kapistranem nazywali — mówię panom, że przy takich zmartwieniach naszych, jedyne remedium jest preferansik! Siedm w pik!
— Waszmosci tak dobrze mówić! — odparł pan Baptysta — karta idzie do ręki, że aż miło! I jabym lubił takie lekarstwo na dzisiejsze zimno, które rzepakowi zaszkodzi, i na te ceny przeklęte, które zamiast iść w górę, na dół spadają!... Tfu! Same siódemki i ósemki — żadnego łba! A nie wiem dlaczego karta sprzyja więcéj dziedzicom niżeli posesorom. Preferans bowiem jest to gra posesorska!
— Dlaczego Wpan tę grę tak nazywasz? — zapytał zwolna proboszcz.
— Niezawodnie wymyślił preferansa jakiś dzierżawca, bo w systemie téj gry odbija się sytuacya dzierżawcy czylim posesora.
Dzierżawca płaci najprzód ratę dzierżawną, a potém gospodaruje aby tę ratę odebrać i jeszcze coś zyskać. W preferansie płacimy naprzód raty do puli — a potém zręczną i szczęśliwą grą, czyli dobrem gospodarstwem kart staramy się włożoną ratę odebrać i także coś przytém zarobić... Jak na dłoni Mościdobrodzieju, że preferansa wynalazł dzierżawca!
— Ba — ale dlaczego ta szlachetna gra odwraca się tyłem do sławetnego dzierżawcy?
Dzierżawca Baptysta westchnął.
— Snadź dzień feralny! — rzekł po chwili.
Proboszcz podniół z uroczystością asa żołędnego do góry, którego właśnie miał dać na pastwę panu Kapistranowi i rzekł:
— W świecie odbywa się porządek niezłomny. A dzieje świata uczą nas, że wynalazcy wielkich idei padli pierwsi ofiarą swego wynalazku. Wynalazca gilotyny był gilotyną ścięty — wynalazca prochu, jak utrzymują, był prochem wysadzony w niebiosa... nic więc dziwnego, jeżeli szlachetna gra preferansa, wynalazku — jak utrzymuje pan Baptysta — czystéj krwi dzierżawcy, zwraca się przeciw rodowi dzierżawców, aby ich jeżeli nie zabić, to przynajmniéj do bankructwa przyprowadzić! Zapisz to sobie w pamięci panie Baptysto!
Dzierżawca spojrzał z ukosa na proboszcza.
Tymczasem pan Kapistran skończył grę i zamiast siedmiu zrobił dziewięć!
Pan Baptysta poczerwieniał na twarzy.
— Znowu wpadłem! — zawołał — ależbo z waszmością niepodobna grać preferansa. Kutwa jakich rzadko! Ma dziewięć a gra siedm! Czyż to się zgadza z miłością bliźniego!
Pan Kapistran śmiał się z zadowoleniem.
— Już to zbytniéj miłości bliźniego niéma — ozwał się proboszcz — ale jest zawsze pewna rozumna praktyczność, aby bogini fortuny zbyt nie tentować!
— Dziękuję za taki rozum!
— Ależ kochany sąsiedzie — podjął z uśmiechem pan Kapistran, pykając dymkiem — zważ tylko, coby się stało z moją dziewiątką, gdybyśmy obaj czarnego koloru mieli po cztery?...
— Tak! Któż znowu układa plany według najgorszéj konstrukcyi? — replikował pan Baptysta — czémże byłaby sama gra? Jakiż miałaby interes, gdyby była tylko czystym rachunkiem?...
Proboszcz uśmiechnął się i patrzał w milczeniu na dwóch zapaśników.
— Jegomość nazywasz się Złotousty — rzekł do niego pan Kapistran pykając dymkiem — a złoto swoje trzymasz za zębami, jakbyśmy byli obaj złodzieje!
— I owszem — odparł z uśmiechem proboszcz Złotousty — gdybym wiedział, że moje złoto schowacie w kieszeń duszy waszéj, to wcale nie żałowałbym go!
— Dajże dobrodzieju czemprędzéj!
— Otóż mojeém zdaniem jest, aby we wszystkich przedsiębierstwach swoich obliczać szanse jak najgorsze bo wtedy rezultat jest pewny. Pan Kapistran grał w pik siedm a zrobił dziewięć. Cóżby się jednak stało, gdyby we dwóch rękach było po cztery piki i cztery żołędzie? Człowiek nie powinien nigdy wszystkiego stawiać na kartę — lepiéj grać mniéj niżeli więcéj!
W téj chwili otworzył służący drzwi od pokoju bawialnego. Z tego pokoju dobiegł gwar w postaci śpiewu i gry fortepianowéj.
— Czy to panna Antonina śpiewa? — zapytał pan Baptysta, zapomniawszy o sprzeczce z sąsiadem — a któż gra?
— Tak... to Antosia — odparł pan Kapistran okrywając się chmurą dymu — a na fortepianie przygrywa jéj... pan... pan Alfons, jeżeli się nie mylę!
Pan Baptysta spojrzał na proboszcza. Proboszcz mięszał karty w milczeniu.
Zaczął po chwili pan Baptysta.
— Coś kochany sąsiad bardzo się jąkał, gdy mu przyszło wymówić imię pana Alfonsa... nie jest to bez kozery!
— Jak was kocham, niéma żadnéj kozery! — odparł gospodarz — ot zazwyczaj jak młodzi ludzie bawią się i kwita! Tyle ich co się zabawią!
— Dobrze — mówił daléj nieubłagany adwersarz — bawić się można zacnie i poczciwie... ale czasami z téj zabawy coś wyskoczy niespodzianie, że ludzie potém napróżno gębę rozdziawiają!
— Cóżby tam mogło stać się? Nic, jak was kocham nic!
— Mówią, że się o Antosię stara!
— Kto? Pan Alfons? A gdzieżtam mnie do panów, którzy chowają konie na wyścigi! Gdzież Antosi do kuzynowstwa z Radziwiłłami!.
— Złote słowa powiedziałeś kochany kollatorze — wtrącił proboszcz — chociaż nie nazywasz się Złotousty.
— Czy myślisz jegomość, że to prawda? — rzekł z widocznym gniewem pan Baptysta — kochany nasz sąsiad zawsze tak postępuje, jak teraz z pikiem. Myślał o dziewięciu, a powiedział siedm! I wierz mu teraz!... Nie dałbym ani tynfa za to, że układa sobie w głowie, jak to pan Alfons w angielskiéj karecie jego piękną córę do ślubu powiezie... a nam tutaj puszcza finfy pod nos. Gdzie tam! Ani o tém myśli! Kubek w kubek jak siedm pik!
Pan Kapistran okrył się gęstą chmurą dymu.
— Jak widzę — odparł z poza chmury — waszmość nie możesz mi jeszcze darować siedmiu pik i zaczepiasz mnie na inném polu! Niechże proboszcz poświadczy, czy mogłem grać więcéj.
— Prawda — zaświadczył proboszcz — pan Kapistran nie mógł grać wyżéj... a co do panny Antoniny, to wierzę, że także wyżéj nad swoje atu grać nie będzie!
Pan Kapistran jeszcze grubszą otoczył się chmurą. I właśnie za tym szańcem ruchomym gotował się do jakiéjś odpowiedzi, gdy się drzwi otworzyły i do pokoju weszła nizka, dosyć zażywna jejmość.
Pan Kapistran zapomniał o odpowiedzi.
— Grasz tutaj w karty kochany Kapciu — rzekła jejmość opierając niezbyt lekko swoją rękę na ramieniu męża — grasz w jak najlepsze, a tam jest pan Alfons, któregoś nawet nie przywitał!...
Pan Kapistran uwolnił się od słodkiego, ale niezbyt wygodnego ciężaru i odparł:
— Przecież ja mu nie jestem potrzebny! Śpiewać nie umiem!
Ręka jéjmości spoczęła drugi raz na ramieniu pana Kapistrana.
— Zaraz — zaraz idę duszko — rzekł spiesznie pan Kapistran, uchylając ramię — tylko się rozrachujemy!
— Na cóż ty tu?... Przyszlę tutaj pana Macieja, za ciebie grać będzie! Chodź Kapciu!
Nic innego nie pozostawało panu Kapistranowi jak uledz słodkiemu naciskowi energicznéj małżonki i wyjść do salonu na przywitanie pana Alfonsa.
— Nim jeszcze przyobiecany pan Maciej do gry się zjawił, rzekł pan Baptysta do proboszcza:
— Poczciwy człowiek, ale zanadto jest żonie uległy!
— Cóż robić — odparł proboszcz — jarzmo małżeńskie!
— Tak, słodkie jarzmo małżeńskie, ale czasem piekielnie bolą od niego ramiona!... Czy jegomość sądzisz, że pan Alfons byłby stosowny na zięcia dla pana Kapistrana?
— Są różne zdania i upodobania. Byłaby to zawsze gra o dziewięć... kiedy pewnych jest w ręku tylko siedm! Czasami i to się udaje!
— Ba, ale nie zawsze!...
— A waszmość, panie Baptysto, zawsze ryzykujesz i grasz wyżéj niż masz karty! Czy nie wpadłeś dopiero na ośm w karo, zrobiwszy zaledwie sześć sztychów? Widzisz źdźbło w oku przeciwnika, a belki w swojem nie widzisz!
Pan Baptysta spuścił oczy, a tymczasem wszedł przyobiecany pan Maciej i gra szlachetna weszła znowu na tor dawny.
W bawialnym pokoju, w którym się właśnie pan Kapistran dla przywitania pana Alfonsa pojawił, było dość liczne zgromadzenie, jak to zawsze w niedzielę u państwa Kapistranów bywało. Sąsiedzi i sąsiadki zjeżdżały się w tym dniu częścią z afektu, częścią z nudów, a znacznéj części dla ciekawości.
W domu bowiem była córka na wydaniu, a jako jedynaczka miała powab dosyć znacznego posagu. Ciekawą więc rzeczą było dla spektatorów, komu się ten smaczny kąsek dostanie — a wielu było nawet, ze względu na pokrewieństwo i koligacye, z tym przyszłym wypadkiem związanych własnym interesem.
To téż zebrania niedzielne były ważném widowiskiem dla ciekawych. Z różnych ugrupowań, z dyalogów i trylogów można było wiele rzeczy wnosić, można się było czegoś domyślać; to wszystko potém płynęło w świat pod postacią prawdy niezaprzeczonéj, stwierdzonéj nawet świadkami naocznymi.
Dzisiejszéj niedzieli wyjątkowo zjechało się więcéj gości niż zwykle. Ktoby to zaś był? o tém nikt nie mógł sobie zdać sprawy. Nie brakło kandydatów, a opinia publiczna była w rozpaczy, że nie wiedziała dotąd, który z kandydatów najprzód do szturmu wystąpi.
Tak wyjątkowy stan opinii publicznéj, gruntował się na równéj dla wszystkich gościnności szanownego gospodarza — był skutkiem jednych i tych samych potraw podawanych kawalerom powiatowym przez gościnną gospodynię — a może także przyczynił się do obłędu opinii ten zawsze jednostajny uśmiech panny Antoniny, jakim każdego konkurenta raczyła, i ten mazurek Chopina, jakiego dla wszystkich z równą precyzyą grywała.
Rzeczy tak stały, że właściwie żaden z kawalerów nie wiedział, gdzie stoi — czy na przodzie, czy w tyle, w szeregach rezerwy.
Ciekawą może było dla spektatorów rzeczą, kto właściwie z wszystkich będzie owym szczęśliwym Jazonem, który po to złote runo dzisiejszego wieczora sięgnie — i co się z nim po tém odważném przedsięwzięciu stanie?
A złote runo było dosyć ponętne. Panna Antonina nie była klasycznym posągiem, nie była ową drobiazgowo wykończoną statuetką — ale miała urok świeżego, choćby nawet polnego kwiatka, który z pomiędzy pszenicznych łanów wstydliwie do przechodnia wdziękami się śmieje.
Jedynaczka pana Kapistrana miała wzrost słuszny, figurkę zgrabną, oczy piwne i włosy kasztanowate. Twarz była więcéj okrągłą niż podłużną; świeżą jak różyczka polna, z noskiem trochę ciekawie do góry zadartym. Znała się dobrze na gospodarstwie, umiała w potrzebie coś uszyć, a dla gości, gdy do dworu łaskawie zawitali, miała w zapasie trzy sztuki Chopina, parę walców i mazurków, a dla wznioślejszych słuchaczy chowała: „Coś bardzo melancholicznego.” W główce także się coś znalazło. Było tam kilka tomików poezyj różnych autorów, bardzo niewiele geografii i historyi, a sporo zato powieści i romansów, pomięszanych z lichą francuzczyzną.
Sama więc postać panny Antoniny nie miała nic szczególnego, ale zato odbijała uroczo dla amatorów szkoły bizantyjskiéj — od tła złoconego.
To złote tło było rzeczywiście bardzo ponętne. Wyobrażało ono piękną wioskę z lasem wysokopiennym i dwoma młynami w perspektywie! Prócz tego podejrzywano pana Kapistrana o różne zakopane talarowe talenta.
Koło tego uroczego kwiatka uganiało się kilku różno-skrzydłnych motyli. Na przodzie z podniesionemi skrzydłami stał pyszny, złotem nakrapiany motyl amerykański. Miał na sobie zwykły, czarny frak, białą chustkę pod szyją i szapoklak pod pachą. Na rękach jaśniały lapisowe rękawiczki. Był wzrostu wysokiego i miał zarost trochę rudawy, przypominający mieszkańców Albionu. Starał się widocznie, aby ten włos swój w taki sposób ułożyć, jak to czynili pokrewni jemu... z Albionu. Miał faworyty rozstrzępione, a brodę wygoloną.
Na pierwszy rzut oka poznać w nim można rasę szlachetniejszą. Ma lornetkę na orlim nosie, prawą rękę włożył za otwór kamizelki pod pachą, a lewą nogę z fantazyą naprzód wysunął. Mówi po francuzku a jeżeli czasem do kogoś po polsku odezwać się musi, to nie idzie mu to jakoś dobrze. Stara się widocznie o to, aby tu być jak można odosobnionym i ściga tylko swoją lornetką pannę Antoninę, która w téj chwili z panem Władysławem rozmawia.
Pan Władysław jest na pozór w zupełnéj sprzeczności z panem Alfonsem. Zamiast fraka ma jakąś kurtkę szamerowaną, zamiast lapisowych rękawiczek, ma swoją własną skórę, która nie należy do najlepszych. Jest przytém nizki i dosyć zwinny, jak na roboczego człowieka przystało. Opinja publiczna stawia go co do zamysłów skrytych, w jednym szeregu z panem Alfonsem, a nawet więcéj wtajemniczeni utrzymują, że dawniéj jakiś ściślejszy afekt między panem Władysławem a panną Antoniną istniał, tylko afekt został późniéj gwałtownie umorzony przez macierzyńską miłość mamy dobrodziejki, która po długiéj dla domu tak zaszczytnéj wizycie pana Alfonsa, wręcz córce powiedziała, aby sobie bałwana Władzia z głowy wybiła.
Czy panna Antonina zaraz to uczyniła, trudno powiedzieć — nie można jednak zaprzeczyć, że odwiedziny pana Alfonsa i jego opowiadania o cioci Radziwiłłowéj sprawiały jéj wiele przyjemności. Również i tego przemilczeć nie można, że od czasu poznania pana Alfonsa nie raczyła więcéj Władysława wyższą, jak mówiła, kompozycyą melancholiczną, ale zbywała go walczykiem Strausa, podczas gdy kompozycyi wyższéj przysłuchiwał się pan Alfons z melancholijnem pochyleniem głowy. Domowi słudzy zauważyli nawet, że ulubiony piesek panny Antoniny „Buryś” nie obgryzał teraz futerka z czapki pana Władysława, ale jadł z apetytem jasne rękawiczki pana Alfonsa, jeżeli je raczył na usilną prośbę gospodarza zdjąć z rąk swoich.
Z tego wszystkiego można wnosić, że „bałwan” Władysław ustąpił rzeczywiście złotemu paniczowi, który tak zręcznie się kręcił i o swojéj cioci Radziwiłłowéj ustawicznie mówił.
Zdaje się jednak, że poczciwy „bałwan” nie dał za wygrane, i kiedy tylko mógł zbliżał się do panny, czy to na fundamencie dawnych obiecanek, czy też czynił to z godnéj uznania odwagi i męztwa kawalerskiego.
Pomiędzy témi ostatecznościami były jeszcze inne pośrednie figury. Jeden z nich miał pięciu braci na jednéj wioszczynie, którzy wszyscy poświęcili się zawodowi obywatelskiemu w nadziei ożenienia się bogato — drugi miał cztery siostry w stanie dziewictwa, z których każda oczekiwała męża z ładną wioską w nadziei, że kochany braciszek, który ma tak ładne faworyty i głowę na pół rozdzieloną, za żoną weźmie piękne dobra.
Był jeszcze trzeci i czwarty, ale zew naturze wszelkie pośrednie twory i istoty są słabszéj organizacyi i żadnéj ważnéj nie odgrywają roli, to téż i o tych wszystkich, między powyższemi ostatecznościami, konkurentach panny Antoniny „nawet mówić nie warto”, jak się wyrażała mama dobrodziéjka.
Z dwóch więc tylko stron groziło panu Kapistranowi porwanie ukochanéj jego Sabinki — ze strony złotego panicza, jak sobie tego widocznie życzyła mama — i ze strony „bałwana” Władysława, jak tego widocznie obawiał się sam ojciec.
To téż w niemałym kłopocie był pan Kapistran, gdy kochana małżonka odwołała go od jeszcze więcéj ukochanego preferansa. W salonie koło fortepianu już czekał na niego pan Alfons. Był dzisiaj również starannie jak zawsze ubrany, tylko dla rozmaitości trzymał w ręku elegancki szpicrucik z fiszbinu, który uważał za stosowne wziąść z sobą pod strzechę szlachecką. Bawił się tym szpicrucikiem wyginając go na wszystkie strony.
— A! kochany pan Alfons! — zawołał gospodarz otwierając jak na chudego szlachetkę zbyt szeroko swoje ramiona — a! kochany, drogi gość mój!...
— Więcéj, więcéj niżeli gość panie Kapistranie — odparł pan Alfons, całując w powietrzu wąsy pana Kapistrana — prawdziwy przyjaciel i...
Pan Kapistran zamknął paniczowi usta głośnym pocałunkiem.
— Siadajże! Siadaj! A jadłeś co? Hej, Szymek! Ty łotrze jakiś i cymbale... zaraz tu!
Pan Alfons podziękował gościnnemu gospodarzowi, mówiąc, że przed chwilą jadł dopiero obiad, gdyż u cioci księżnéj jadają obiad aż nad wieczorem.
— To może kieliszeczek wina? — zagadnął gospodarz pod naciskiem chmurnego wejrzenia jéjmości — a może co z bakaljij... rodzynków, migdałków, sera lub wędzonki!
Przy ostatnim przysmaku chmurne wejrzenie jéjmości przybrało groźbę gromu.
— Nie wędzonki — poprawił się biedny pan Kapistran — ale chciałem powiedzieć konfitur i śliwek z kminkiem, na rożenek wtykanych. Sama Antosia je nadziewała.
Pospieszyła w pomoc niezdarnemu gospodarzowi małżonka. Wsunęła pulchne ramię między pana Alfonsa i męża i rzekła:
— Memu Kapciowi jeszcze preferans w głowie, od którego właśnie go oderwałam. Już tak lubi tego preferansa, że nawet po śmierci grałby jeszcze, gdyby przy sobie znalazł jaką partyę dogodną.
— Nie mów nic o preferansie — odparł z dowcipnym uśmiechem pan Kapistran — bo preferans jest to gra bardzo mądra, jak o tém prawił przed chwilą ksiądz proboszcz!
— Wczémże ta mądrość spoczywa? — zapytał od niechcenia pan Alfons z pobłażliwym uśmiechem.
— Aby nigdy nie grać wyżéj nad siły! — odparł dobrodusznie pan Kapistran i uśmiechnął się do żony.
— Dlaczego tatko nie gra preferansa? — zapytała w téj chwili Antosia, która zbliżyła się do rodziców.
— W saméj rzeczy — odparł pan Kapistran — ja sam sobie to pytanie zadaję, ale widzisz moje dziecko, matka zawołała mnie do pana Alfonsa...
— Ja pana Alfonsa sama zabawię, niech tatko wraca do kart.
— Dobrze dziecko, dobrze... a gdzie jest pan Władysław?
— Jak zwykle... siedzi pod piecem.
Pan Kapistran smutnym okiem rzucił pod piec i rzeczywiście ujrzał tam Władysława, który z miną smutną patrzał jak mu jakiś tam obieżyświat wydziera to, o czém marzył od tak dawna.
Pan Kapistran podbiegł ku niemu.
— Jak się masz panie Władysławie — rzekł do niego ściskając go za rękę — nie wiedziałem nawet, że tu jesteś. Tak dużo światła, aż mi się ćmi w oczach!
— Nic dziwnego, że jestem przyćmiony tutaj, gdzie tyle światła się pali. Dawniéj, za moich lat dziecinnych, kiedy tu z ojcem przychodziłem, paliła się na stole zazwyczaj tylko jedna świeczka łojowa. Wtedy widział dobrze jeden drugiego... Dzisiaj, gdy w kandelabrach po dziesięć świec...
— Złote słowa powiedziałeś! — zawołał wzruszony pan Kapistran i serdecznie syna swego dawnego przyjaciela ucałował! — Zmieniają się czasy panie Władysławie!
— Byle się ludzie i serca nie zmieniali.
— Co to — to nie, panie Władysławie — zawołał pan Kapistran i serdecznie pana Władysława do piersi przycisnął.
Gdy przy fortepianie i pod piecem te sceny się odbywały, rozmawiały damy kanapowe, między sobą właśnie o głównych aktorach.
— Co też pani sądzi — pytała pani Marcinowa swojéj sąsiadki — który z nich zwycięży, czy główny bohater z pod fortepianu, czy tamten z pod pieca.
— Przy fortepianie jest zawsze przedniejsze stanowisko; pod piec idą odrzuceni — odpowiedziała sąsiadka.
— Zapewne... ale pan Kapistran coś serdecznie całuje pana Władysława.
— Słodzi mu jak może gorzką pigułkę.
— Pani Maciejowa, która zna wszystkie tajemnice, powiada, że jeszcze na dwoje babka wróżyła!
— Być może... a nawet tak być powinno!
— Co też pani mówi! Przecież taki pan Władysław nie może się mierzyć z panem Alfonsem.
— Przyznam się, gdybym miała córkę na wydaniu, możebym sama tak sądziła. Nie mając atoli żadnéj osobistéj pokusy do świetnych, błyszczących stosunków pana Alfonsa — wolałabym pana Władysława, który człowiekiem pracowitym, niżeli tego pędziwiatra, którego na to Pan Bóg stworzył, aby jaką szlachecką fortunkę do szczętu rozniósł.
— Przecież do chleba potrzeba człowiekowi stosunków towarzyskich.
— Prawda.
— Cóż może być ponętniejszego dla kobiety, jak wejście w ten świat wyższy, bogatszy, gdzie dla życia przybywa tyle nieznanych jéj dotąd rozkoszy!
— Wszystko jest prawdą, dla tego powiadam, że gdybym była panną, lub matką takiéj panny na wydaniu, kto wie, czy nie mówiłabym tak jak pani mówi. Zbyt wiele jest w tém ponęty dla każdéj młodéj panny i dla jéj rodziców — i dla tego to tyle ich popełnia zawsze jedne i te same błędy, mimo tak smutnych przykładów.
Sąsiadka pokiwała na to głową i na tém skończyła się rozmowa.
Było już dobrze po północy, gdy pan Kapistran nazwawszy poraz ostatni Szymka „gapą i cymbałem” wszedł ze świecą do swego sypialnego pokoju, zostawiając za progiem wszystkie troski dnia dzisiejszego. Jednéj atoli troski nie mógł przeboleć. Pan Maciej, który za niego grał w preferansa, przegrał haniebnie, a to z powodu, że zawsze grał wyżéj niż był powinien.
Mniejsza o kilkadziesiąt groszy przegranéj — myślał sobie pan Kapistran włażąc pod kołdrę — ale jeżeli ten człowiek ze wszystkiém tak postępuje, to wszystko w końcu przegrać musi.
Zaledwie to sobie pomyślał, otworzyły się drzwi sypialni, a pan Kapistran w pierwszym impecie chciał już Szymka znowu gapą i cymbałem nazwać, kiedy spostrzegł, że ów natręt tak spóźniony, nie jest rodzaju męzkiego.
Była to jejmość dobrodziejka w białéj kacabajce, ze stoczkiem w ręku.
Widok jejmości o téj porze nabawił pana Kapistrana jakimś dziwnym przestrachem. Był pewny, że w domu stało się jakieś nieszczęście, że albo w kominie się zapaliło, albo Szymek wypił resztę wina z nieschowanéj butelki.
Pokojowy jednak uśmiech jejmości, z jakim próg sypialni przekroczyła, uspokoił go.
— Przecież nic się nie stało? — zapytał dla zwyczaju tylko pan Kapistran.
— Nic się nie stało — odpowiedziała z uśmiechem jejmość siadając na nogach pana Kapistrana — ale właśnie przychodzę porozumieć się z tobą o tém, co jutro stać się może.
— Cóż takiego? — ciekawie zapytał pan Kapistran, uwalniając nogi swoje z pod słodkiego ciężaru.
— Jesteś ojcem, a nic nie widzisz — przecież pan Alfons widocznie myśli o Antosi.
Pan Kapistran poskrobał się w głowę.
— Może to ot tak się wam zdaje — odrzekł, bo mu jakoś żal się zrobiło w téj chwili Antosi i... poczciwego Władysława.
— Wcale się nie zdaje. O wróblu na dachu nikt nie mówi. Wczoraj powiedział Antosi, aby rodziców na dzisiaj przygotowała, gdyż przyjedzie i z całą formalnością oświadczy się.
Pan Kapistran siadł nagłe na łóżku.
— Co mówisz! — zawołał — to z Antosią już mówił o tém?
— Mówił... wczoraj przy fortepianie, gdy grała wyższą kompozycyę.
— Niech kaci biorą tę wyższość... To widać już się z nim porozumiała.
— Powiedziała, aby z rodzicami o tém mówił.
— Ba, cóż to znaczy? To znaczy, że chce.
— Nie myśl aby Antosia była taka niemądra. Taka odpowiedź jest bardzo dyplomatyczną. Znaczy ona: jeżeli rodzice dobrze obliczą...
— Cóż tu obliczać? Nic nie ma — żyje na łasce ciotki. Jakże łaskę ciotki obliczyć?
— Co téż ty mówisz mój Kapciu! Przecież samo nazwisko jego warte jest więcéj od naszéj wioski! A cóż dopiero kolligacye, pokrewieństwa, stosunki towarzyskie...
Pan Kapistran poskrobał się znowu w głowę.
— Zresztą — mówiła z pokojowym uśmiechem jejmość — tu niema o co się spierać, trzeba Bogu dziękować, że takie szczęście na nas zsyła. W całym powiecie zazdrościć nam będą. Taki zaszczytny związek! Staniemy od razu tak wysoko!
Pan Kapistran ciągle skrobał się w głowę. Pokojowy uśmiech jejmości zaczął zwolna przechodzić w groźbę wojenną.
— Czego się drapiesz po łysinie, jakbyś tam miał włosy! — zawołała podniesionym głosem — tu niéma nad czém się zastanawiać — mówię ci tylko, z czém jutro przyjedzie do nas pan Alfons. — Ależ serce...
— Daj wszystkim sercom pokój, bo tu chodzi o szczęście jedynaczki i nasze. Zazdrościć nam będą! Dobranoc ci.
Pan Kapistran nic na to nie odpowiedział, bo obawiał się, aby podniesiony głos nie wywołał podniesienia rączki, jak tego nieraz doświadczał.
Smutnym okiem odprowadził małżonkę aż do progu i położył się wygodnie w łóżku, aby tę sprawę tak ważną, dobrze w głowie swojéj rozebrać i na jutrzejszą rozprawę z jejmością ostro się przygotować.
I w sam czas świeczka zagasła.
Śród ciemności rozmyślał pan Kapistran nad tém, co mu małżonka powiedziała. Nocna cisza sprzyjała téj pracy, a była to praca nielada.
Nie przeczył temu bynajmniéj, że takie zamążpójście Antosi byłoby świetne w opinii parafialnéj, a nawet wielce pochlebiała mu myśl, że zbrata się z ludźmi, którzy dzisiaj tak niezrównanie wyżéj stoją od niego. Byłaby i mina lepsza, gdyby tego lub owego Radziwiłła kuzynem się nazwało; jejmość mogłaby do woli sąsiadkom paplać o zaszczytnych związkach swoich, a jemu spadłby z głowy ciężar starania się inną drogą o te związki zaszczytne, o które zawsze napastuje go dozgonna towarzyszka życia.
Wprawdzie, przyszły zięć nie miałby własnego majątku... przynajmniéj na początek, bo późniéj spadłaby niezawodnie jaka sukcesyjka, jakto zwykle u panów familjantów bywa... cóż to jednak znaczy wobec tak wielkich korzyści?... A Antosia — to jakby na panią wielką stworzona. Przecież gra trzy sztuki Chopina — kilka walczyków i mazurków, i do tego „coś bardzo melancholicznego”. Czyż to nie dosyć? Po francuzku zapewne także dobrze umie, jeżeli tyle się za to zapłaciło...
Takie dodatnie strony widział pan Kapistran w téj chwili, pod naciskiem owego pokojowego uśmiechu jejmości, o który mu tak chodziło.
Mimo to wszystko jakiś ukryty robak wiercił mu w sercu. Pan Władysław wychodził z pod pieca i stawał mu smutny przed oczami.
— Poczciwy, pracowity człowiek — pomyślał sobie pan Kapistran — znałem dobrze jego ojca, dziećmi znali się z Antosią i nieraz była między nami mowa o tém, aby te dzieci razem pobłogosławić... Ojciec nie przez własną winę stracił fortunę, ale nie opuścił uszów, wziął się do małéj dzierżawki, dobił się potém do większéj — a syn coraz więcéj pracą swoją idzie w górę. Dzisiaj ma piękną i rozległą dzierżawę... widocznie idzie, w górę! Dorobi się wioski...
Taki robak wiercił sumienie pana Kapistrana i nie pozwalał mu poić się rozkoszą, któréj tak pełną podała mu czarę jejmość. Tam były także rzeczy piękne i ponętne, tu znowu było coś... coś, czego nawet nazwać nie umiał... co mu ustawicznie w drodze stawało...
I cóż tu zrobić, jeżeli jutro jejmość odecyzyą zapyta, a pan Alfons po odpowiedź przyjedzie?
Pan Kapistran myślał i myślał, a pot kroplisty występował mu na łysinę i palił go tam jak ukropem.
Był podobny do człowieka, który nagle stanął na chwiejącéj się desce. Gdy chciał iść na jeden koniec, deska pochylała się i groziła czarną przepaścią — gdy uciekał na drugi, powtarzało się to samo.
Biegał więc biedny pan Kapistran z jednego końca na drugi, szukał jakiego ratunku, ale napróżno.
Wreszcie tak się tém balansowaniem zmęczył, że siły żywotne opuściły go i mózg nad miarę zturbowany wymówił mu służbę...
Pan Kapistran zasnął.
I stała się rzecz dziwna. Kłopoty jego, które miał na jawie, przeniosły się za nim do tajemniczéj krainy snu.
Śniło mu się, że stoi na desce zawieszonéj w połowie nad straszną przepaścią. Deska ważyła się zrazu ku przepaści na którąbadź stronę uciekał.
Straszna to była męka! Pan Kapistran wołał o pomoc, ale pomocy z nikąd nie było...
Deska ważyła się coraz więcéj do przepaści bezdennéj, czarnéj jak czeluście piekła, dolatywały go jakieś dzikie głosy, jakieś jęki i westchnienia!...
Włosy stanęły mu na głowie, pot lał się po skroniach... Wołał Doga na ratunek... deska chyliła się coraz więcéj... chwycił się paznokciami... nic nie pomogło... usunął się i spadł w otchłań bezdenną...
Wreszcie stracił zmysły i — umarł.
Dusza ś. p. Kapistrana zatrzymała się w ciele aż do pogrzebu, aby być świadkiem tego, na co człowiek za życia sobie zarobił.
Ś. p. Kapistran słyszał więc jak jejmość głośno płakała, czuł na zimnych rękach swoich pocałunek Antosi, tylko gniewał się na Szymka, że korzystając z téj powszechnéj boleści, pozostałe po proboszczu wino ukradkiem wypijał...
Widział daléj, jak mu sprawiono sosnową trumnę, bardzo lichym manszestrem obitą, jak przy trumnie postawiono dwa rzędy świec, ale dla oszczędności zaledwie parę zaświecono...
Rozczulił go sam pogrzeb, bo sąsiedzi licznie zjechali się, aby poczciwemu człowiekowi rzucić garstkę ziemi na trumnę... co gdy już nastąpiło, wymknęła się dusza ś. p. Kapistrana przez szparę wieka i zostawiając ziemi co było ziemskiego — frunęła prosto na drugi świat.
Zaledwie ś. p. Kapistran za furtkę nowego świata się dostał, zawołał go zaraz ktoś po imieniu:
— Hej! Kapistranie! Spiesz się prędko, bo brak nam czwartego do preferansa!
— Do preferansa? — krzyknął z radości Kapistran, toż tu grywacie preferansa?
I z wielkiéj radości zapomniał w téj chwili o tém wszystkiém co zostawił na ziemi.
Nieboszczyk, który go do preferansa zapraszał, zbliżył się teraz do niego. Kapistran nie mógł go poznać.
— Jeżeli się nie mylę — rzekł do niego — waszmość jesteś z Lubelskiego... widzieliśmy się na jarmarku...
— Jestem Aleksander Macedoński — odpowiedział z uśmiechem nieboszczyk, zawinięty w jedwabne prześcieradło — nie mogłeś mnie widzieć w Lubelskiem, wtedy bowiem gdy umarłem, Lublina jeszcze nie było.
Kapistran skamieniał...
— Aleksander Macedoński! — zawołał.
— Tak jest — odparł spokojnie nieboszczyk — jestem Aleksander, którego nazywają Wielkim.
— Taki wielki człowiek i ze mną za pan brat rozmawia!
— Jesteśmy tu wszyscy równi.
— Otóż to mi szczęście! Wszyscy równi! Hrabiowie, książęta, Kapistran i Aleksander Macedoński, wszyscy równi! Niech będzie za to Bóg pochwalony!...
Zaledwie Kapistran te słowa wymówił, trącił go ktoś łokciem pod żebro, aż omało nie upadł. Spojrzał na śmiałka i poznał Jędrka swego stajennego, który przed rokiem na cholerę umarł.
— Chamie! — krzyknął Kapistran ze złością — czy nie widzisz kto stoi! Nie poznałeś błaźnie swego dziedzica i pana?
— My tu wszyscy równi! — odparł dumnie Jędrek, pykając dymkiem z krótkiéj fajeczki w sam nos Kapistranowi.
Uśmiechnął się Aleksander Wielki i rzekł:
— Nie gniewaj się Kapistranie — kiedy równość to równość...
— Rozumiem równość... ale cham, psia dusza...
— Jesteś niepoprawny i dla tego ty i bracia twoi tak długo pokutować będziecie na ziemi, dopóki o równych prawach lepszego nie nabierzecie wyobrażenia; ale „nie traćmy czasu”. Ot, tam nas już czekają!
Kapistran spojrzał za palcem Aleksandra i obaczył stolik zielony, przy którym niecierpliwie siedzieli trzej mężowie, bawiąc się kartami.
Wszyscy trzej mieli laurowe wieńce na głowie.
Jeden miał twarz wyrazistą i czoło zmarszczone, a odziany był szerokiém purpurowém suknem. Drugi był we fraku wojskowym a na głowie miał kapelusz trójgraniasty, trzeci był w ubiorze cywilnym.
— Któż są ci, z którymi mam grać w preferansa; zapytał ze strachem Kapistran bo trójka coś mu się nie podobała.
— Znasz ich dobrze — odparł Aleksander. — Jeden jest Cezar, drugi Napoleon I, a trzeci Napoleon III.
— Mater Del — krzyknął Kapistran — toż ja mam grać w preferansa z takimi wielkimi ludźmi?
— Tu są wszyscy równi; zresztą oni ciągle czekali na ciebie.
— Czekali na mnie? Cóż za interes?
— Bo widzisz... ty grasz preferansa rozsądnie, zwykle niżéj, nigdy wyżéj... a to wszyscy zapaleńcy, którzy miary nie znają i zawsze wyżéj grają nad karty swoje, które się im udziałem losu dostały. Trzeba więc kogoś, coby ich hamował!
— Proszę, proszę — odparł Kapistran — jak to się dziwnie plecie.
Tymczasem Aleksander przedstawiał go gościom.
— Kapistran — rzekł do śmiałych graczy — który często grywał preferansa, ale zawsze niżéj o jedno oczko. Wycierpiał zato wiele od Babtysty i proboszcza, ale w końcu dobrze mu z tém było, bo nigdy się nie zgrał, ani fortuny nie zaprzepaścił.
— Szczęśliwy mężu! — rzekł Cezar podając mu rękę, który umiałeś się zawsze zatrzymać na granicy tego, na co cię stać było. My wszyscy tutaj nie byliśmy tak szczęśliwi. Nie mówiąc o sobie — wspomnę ci tylko o swoim sąsiedzie, który tak marnie musiał umrzeć na wyspie św. Heleny za to, że grał o jedno oczko wyżéj niż mu należało.
Nieboszczyk w mundurze spuścił wstydliwie głowę.
— Nietrudno gadać morały — ozwał się — gdy karty moje teraz znacie.
— Ale obowiązkiem naszym było znać własne karty — odparł Cezar i mrugnął na Kapistrana poufale.
Kapistran zatrzymał się wzrokiem parzy trzecim.
— A to wasz dobry znajomy — mówił daléj Cezar — to bohater drugiego grudnia i Sedanu. Człowiek sprytny, niegłupi — sam powiedział raz, że najwyższą mądrością jest „wiedza granicy”, a nawet pisał mój żywot, myśląc że pisze swój własny... ale cóż ztąd? Zachciało mu się gry — grał o jedno oczko wyżéj niż był powinien i cóż się stało? Zdawało się, że to gracz nie lada — o którym ziomkowie jego zwykli mówić, że: „ciągle milczy a zawsze kłamie”, dlatego z twarzy jego nikt nie mógł odgadnąć, jakie w rękach ma karty... Spostrzegli w końcu inni gracze, że gra o jedno oczko wyżéj... i pobili go!
Kapistran patrzał ze smutkiem na wielkiego człowieka, który był sprytny i wszystkich za nos wodził, dopóki się na nim nie poznali, że gra jak nieprzymierzając pan Baptysta, o jedno oczko wyżéj...
— Ale powiedzcie mi moi kochani — ozwał się Kapistran po niejakim czasie — jakim sposobem to się dzieje, że tu na drugim świecie wszyscy mówią po polsku? Nie byłoby zresztą nic tak dziwnego, bo jeden z naszych uczonych dowodził mospanie, że Adam i Ewa po polsku w raju rozmawiali... ale mając na względzie uroszczenia różnych innych narodów...
Rozśmiał się Cezar i odparł:
— Nie tylko ty jeden w ten błąd popadasz, ale prawie wszyscy twoi ziomkowie tak sądzą, a jeden z nich, to nawet nie dał sobie tego wytłomaczyć... My tutaj po polsku nie rozmawiamy, ale mamy jeden język powszechny, język duchów, który w uchu każdego nieboszczyka urabia się tak, jakby był jego własnym językiem. Są to tylko zasadnicze dźwięki mowy ludzkiéj i nic więcéj — a każdy naród słyszy w nich dźwięki swojéj własnéj, ojczystéj mowy. Nad takim jeneralnym językiem pracowali już na ziemi ludzie uczeni, a nawet Kan suszył sobie nad tém głowę — nie doprowadził jednak nikt do tego.
— Aha! — zawołał Kapistran i zamyślił się nad uczonemi słowami Cezara.
— A teraz rozdam karty — ozwał się znowu Cezar, i zaczniemy.
Cezar rozdał karty, a Napoleon I, III i Kapistran zaczęli grać.
— Siedm pik! — zawołał Kapistran.
— Pomagam! — odrzekł Napoleon I.
— Contra! — krzyknął Napoleon III.
I rozpoczęła się gra ciekawa.
Cezar spojrzał w karty Kapistrana i uśmiechnął się.
— Zawsze ten sam! — rzekł z cicha do siebie.
Gra szła daléj. Obaj adwersarze Kapistrana, zapalali się coraz więcéj. Karty padały jak trupy podczas walki, a Cezar usuwał je na bok, jakby należał do stowarzyszenia genewskiego.
Wreszcie skończyła się gra.
Obaj Napoleonowie przegrali.
Kapistran zrobił dziewięć!
Podczas, gdy obaj Napoleonowie zwadę podnieśli, wołając że to gra nieuczciwa, a szlachcic lubelski już o pojedynku myślał, położył Cezar swoją rękę na środku stołu i rzekł:
— Mości Kapistranie! Powiedz mi łaskawie, jeżeli preferansa grasz tak rozsądnie, że zawsze oczkiem niżéj bierzesz, dlaczego w stosunkach swoich byłeś tak nierozsądny? Gdy na kilka godzin przed śmiercią jejmość twoja powiedziała ci, że pan Alfons z Antosią chce się żenić i że to dla was wszystkich wielkie szczęście będzie, dlaczego wtedy — pytam — nie odpowiedziałeś magnifice, że nigdy nie grasz nad to, co masz w ręku, że zawsze lubisz grać niżéj, i że z tego powodu na małżeństwo Antoniny z Alfonsem nie zezwolisz! Przecież wiedziałeś, że taki konkurent jak pan Alfons to gra nad twoje siły. Mając takiego konkurenta a następnie zięcia, powinieneś był wiedzieć, że to gra wysoko wyciągnięta i że czyhający djabeł zaraz „contra” powié...
— Złote słowa mości dobrodzieju — odparł z ferworem Kapistran — to samo prawie mówił mi raz ksiądz proboszcz... ale jakoś wtedy nie czepiło mi się to głowy.
— Przecież powinieneś był wiedzieć — mówił Cezar, że dostawszy takiego zięcia z taką skalą życia a bez majątku, potrzeba będzie własnym kosztem dotychczasową waszą skalę podwyższyć, na co zazwyczaj idzie cała fortuna szlachecka! Czyż nie była to gra o jedno oczko lub dwa nawet wyższa nad karty, które miałeś w ręku?
— Złote słowa mości dobrodzieju — załkał Kapistran — ale cóż z tego, kiedy tak jakoś nagle umarłem...
— Umarłeś i stało się wielkie nieszczęście!
— Co mówisz Cezarze?
— Patrz, jeżeli nie wierzysz — odparł rzymski imperator i z czerwonéj swojéj purpury zrobił rurkę nakształt lornety — patrz!
Kapistran przyłożył oko do otworu i cały skamieniał z podziwu.
Obaczył najprzód swój dworek ojczysty, otoczony bujnemi kłosami pszenicy i żyta. Był to jeszcze jego posiew. Z dworku tego nagle wyroił się wielki orszak kobiet i mężczyzn świątecznie ubranych i zaczął powoli wsiadać do karet i powozów z furmanami w drogich liberyach. Między niemi poznał Antosię, bladą jak mara, ubraną w białą jedwabną suknię z welonem na głowie... Późniéj pojawił się pan Alfons we fraku granatowym z białemi guzikami i w popielatych pantalonach... Inni byli czarno ubrani... Władysława między nimi nie widział.
Cezar przyłożył rękę do otworu a obraz znikł.
Po chwili cofnął rękę, a Kapistran widział znowu:
Okolica była inna. Pola były lepiéj aniżeli w Polsce obrobione, domy piękniejsze, winnice i pałace... wreszcie utworzyło się wielkie miasto... a na balkonie wspaniałego hotelu poznał Antosię i Alfonsa... Była to poślubna podróż za granicą.
Cezar przymknął znowu widok i za chwilę otworzył nowy:
Kapistran widzał teraz znowu ojczystą okolicę... poznał krzyż na wzgórzu, który sam ongi wystawił... poznał kapliczkę św. Jana... ale nie poznał dworku swego. Gdzieś znikł bez wieści ten dworek pradziadowski, a na jego miejscu pysznił się jakiś pałacyk pretensyonalny z wieżyczką gotycką i chorągiewką na dachu... Dawny sad w pień wycięto — również i ogród warzywny znikł nad potokiem — a natomiast założono jakąś karykaturę angielskiego ogrodu z cieplarniami, ananasarnią i figarnią... Jacyś goście znakomici zajeżdżali karetami, a służba w liberyi uwijała się przed pałacem... Pani Kapistranowa patrzyła na to wszystko przez przepalone okno oficynki, bo towarzystwo zięcia jakoś nie było dla niéj. Czuła się obcą wśród tych ludzi, po francuzku nie umiała — zresztą nie miano tam dla niéj należytych względów. Płakała biedna staruszka i narzekała, że zamiast miłości odbiera tylko lekceważenie...
Cezar zmienił znowu obraz.
Kapistran widział teraz stajnie, w któréj wnętrzu błyszczały zwierciadła, jakby w jakim salonie. Przy malowanych żłobach stały jakieś chude szkapska z żebrami na wierzchu. Były to konie wyścigowe. Anglik z rudemi faworytami w ciasnych spodenkach a małéj krymce na głowie, przechadzał się po stajni, paląc cygaro. Wkrótce wszedł sam pan Alfons w stroju podobnym i zaczął koleją wymawiać jakieś angielskie słowa, a chude szkapska oglądały się i rżały, jakby głodne były. W kącie stała waga, i na téj wadze zważył pan Alfons małego chłopca stajennego. Gniewał się na niego i uderzył go nawet dwa razy szpicrutą, że pół funta więcéj ważył nad miarę.
Kapistran zapłakał nad takiem gospodarstwem swego zięcia — a tymczasem zmienił się obraz.
W głębi widać było wielkie miasto. Na pierwszym planie stała wielka trybuna a na niéj poznał Kapistran Antosię.
Siedziała w pysznéj jedwabnéj sukni, z złotym wachlarzem w ręku.
Mówiła po francuzku, bo miała towarzystwo z kuzynek męża. Matki jéj nie było... Rozpoczęły się gonitwy koni. Kapistran poznał chłopca stajennego na chudym koniu, który pierwszy do mety przybiegł. Posypały się rzęsiste oklaski, a nazwisko zięcia zabrzmiało od wschodu do zachodu. Antosia pokraśniała z radości.
— A toż to głupstwo mospanie! — zawołał Kapistran, aż się Napoleon I z chwilowéj drzemki przebudził — toż to głupstwo kapitalne, aby z tego mieć sławę, że wychudzony stajenny chłopak na chudéj chabecie do mety pierwszy przyjechał! Dawniéj bywały inne turnieje... gdzie mości panie sami rycerze uderzali na siebie z morderczą bronią... bywali mężowie, którzy pierś swoją nastawiali za kraj... to mi była sława! A dzisiaj pożal się Boże!... Czyż oni poszaleli? czy tak nizko upadli?
Cezar uśmiechał się na te słowa lubelskiego szlachcica, ale nic nie powiedział.
Zmienił znowu obraz.
Krew zastygła w żyłach Kapistrana.
Widział znowu nowy pałacyk zięcia — ale jakże inaczéj teraz wyglądał! Przed gankiem pod kolumnadą stała ćma żydów i innych obszarpańców, a z sieni wołał jakiś urzędnik w mundurze donośnym głosem: Kto da więcéj? Pomiędzy żydowskie ręce przechodziły jakieś manatki, świecące drobiazgi... ze stajni wyprowadzali inni chude kulawe chabety... a na środku dziedzińca jak pająk-krzyżak w pośród swojéj sieci, stał jakiś pyzaty kolonista i dumném okiem mierzył pałac i pola rozległe, które dzisiaj stały się jego własnością...
Pan Kapistran głośno zapłakał.
— Jam tak ciężko pracował! — zawołał wśród płaczu — jam zbierał grosz do grosza, a ten niecnota Alfons wszystko rozniósł na cztery wiatry! Moje drzewa rodzinne, które sadziłem własnemi rękami... wszystko w pień wytnie kolonista — zawłoka!...
I rzewnie zaczął płakać.
— A teraz popatrz na utrapienie własne! — rzekł Cezar ukazując mu inny obraz.
Była to cicha szlachecka zagroda. Wśród lip starych bielił się dworek schludny. Za dworkiem widać było drzewa owocowe, a daléj na czarnych zagonach pyszniła się kapusta pośród czerwonych buraków. Z dworku wyszedł młody mężczyzna z twarzą uśmiechniętą i zmierzał prosto w pole do żniwa...
— Panie Władysławie! — krzyknął Kapistran, aż się obaj Napoleonowie wzdrygnęli — hej Władziu! Obejrzyj się!
Cezar uśmiechnął się, zwinął napowrót swoje purpurę i rzekł:
— Daremnie teraz wołasz. Władysław jest miljony mil oddalony od ciebie. Czemuż nie wołałeś go wtedy, gdy był przy tobie?... Czemuż wtedy, gdy stał pod piecem nie powiedziałeś do niego: Chodź i usiądź wyżéj. A teraz żałuj. Władysław dorobił się fortunki — to jego własna wioska, którą niedawno kupił...
— Ach mój Boże!
— Narzekanie nic nie pomoże. Miéj to sobie za naukę, że lepsi są ludzie, którzy poczciwą pracą idą w górę niźli ci, którzy własną winą na dół upadają... Dziad pana Alfonsa miał wielką fortunę i marnotrawstwem wiele z niéj utracił — w jego ślady poszedł ojciec — a za ojcem syn. Już trzy generacye upadały na dół coraz więcéj. I ty czepiłeś się takiego upadającego człowieka? Tymczasem ojciec Władysława nic nie miał — zaczął się dorabiać — rósł dobytek coraz więcéj — syn dorobił się jeszcze więcéj — słowem, ci ludzie szli w górę. Czyś tego nie widział?
— Rozdzierasz mi serce Cezarze! — płakał Kapistran.
— A czegóż wtedy nie płakałeś przed żoną, gdy ci kazała grać wyżéj nad to, co miałeś w kartach? To w preferansie byłeś takim wytrawnym graczem, a w stosunkach swoich domowych nie umiałeś téj saméj co w grze mądrości naśladować?
Nieboszczyk Kapistran zaczął jeszcze rzewniéj płakać i wyrzekać, że tak prostéj rzeczy nie wiedział dawniéj... gdy nagle z poza najbliższéj góry wytoczyło się wspaniałe słońce... Różowa zorza przy któréj w karty grali, zaczęła blednąć, a coraz więcéj bladły z nią cienie graczów, jakby były mgłą poranną...
Wreszcie zbladło wszystko w około i znikło...
Kapistran przetarł oczy, aby lepiéj widzieć, i — o dziwo!... ujrzał ścianę swego pokoiku — łóżko orzechowe, na którém leżał — a przez okno świeciło słońce prosto na poduszkę...
Równemi nogami wyskoczył z łóżka na ziemię...
Miał jeszcze zimny pot na czole z tamtego świata.
— Mój Boże! Toż to sen był tak dziwny? — zawołał i padł na kolana, aby Panu Bogu podziękować za przebudzenie się do życia. Potém wstał, ubrał się szybko i wyszedł do komnat kobiecych.
Pani Kapistranowa zajęta właśnie była naradą z córką, w jaką suknię na dzisiejszą wizytę pana Alfonsa ubrać się mają...
— Nic z tego nie będzie! — krzyknął pan Kapistran z takim ferworem, jakiego nigdy u niego nie widziano. — Antosia nie pójdzie za Alfonsa tylko za Władysława!
— Cóż to jest? Któż ci tak doradził? — zapytała jejmość.
— Kto? Cezar, Napoleon jeden i drugi i Aleksander Macedoński!
Kobiety spójrzały po sobie, bo myślały, że pan Kapistran zwarjował.


Jeszcze tego samego wieczora przekonały się matka i córka, że to nie była żadna warjacya lecz silna, nieprzełamana wola ojca.

Po krótkim preferansie z takiemi jak Cezar, Napoleon i Aleksander Macedoński znakomitościami przybyło panu Kapistranowi tyle energii, że w końcu mimo łez i spazmów, z pomocą pana Baptysty i proboszcza, przecież na swojém postawił.
Pan Alfons dostał czarną polewkę — wkrótce zdrowy instynkt serca wziął górę nad rozmarzoną główką panny Antoniny, która wracając do dawnych wspomnień, podała rękę panu Władysławowi.

Tego dokonał pośmiertny pana Kapistrana preferans, o którym nieraz swoim sąsiadom opowiadał.
FAŁSZYWY KRÓL.
Zdarzenie sekretne IMPana Marcina Wilgi.

I.

W jednym z owych zakątków ziemi poleskiéj, błogosławionych w lasy i moczary, dokąd to, o czém w Warszawie mówią, dopiero za lat pięćdziesiąt dochodzi, żył za panowania Stanisława Augusta szlachcic na małym futorze, którego więcéj znano z imienia niżeli z osoby. IMPan Marcin Wilga znany był ongi w całéj okolicy; dzisiaj, pożal się Boże, wieść tylko po nim została. Od lat czterdziestu nikt go na oko nie widział, bo pan Marcin coś zdziwaczał i z przed oczu żyjących znikł, jak kamfora.
A słuszne téż miał powody pan Marcin do takiego dziwactwa. Przed czterdziestu bowiem laty, gdy jedni szli do lasa a drudzy do Sasa, poszedł on był za Adamem Ponińskim, a kilkakrotne „Vivat Augustus” wygłoszone potężnym, gromowym głosem i poparte szeroką szablicą, kosztowało go pół prawéj ręki, któréj resztki na temblaku zawiesić musiał. Przyszedłszy do siebie po tak bolesnéj przygodzie, rzekł do przytomnych:
— Mości panowie! Czémże jest szlachcic bez ręki i bez szabli?
A gdy mu na to nikt nie odpowiadał i tylko wyraz kompasyi na twarzach się malował, pan Marcin wziął to milczenie za smutną dla siebie odpowiedź, że już Rzeczypospolitéj na nic przydać się nie może. Ze łzami w oczach pokłonił się braci, siadł na wózek i nie obejrzał się aż na kopcach swego futorka, do którego jechało się z Warszawy prostym traktem ku Litwie dni siedmnaście.
Miał więc dość czasu pan Marcin do smutnych kontemplacyj. Dziwaczne myśli latały mu pogłowie. Chciał zostać mnichem, a gdy mu przyszło wybierać między Kamedułą i Kapucynem, pokłócił się sam z sobą i przestał myśleć o klasztorze. Bolało go, że tak wcześnie rzemiosło rycerskie musi na bok odłożyć, a wzywając od czasu do czasu natchnienia Ducha św. aby rozum jego oświecił, począł się nad tém zastanawiać, coby to w życiu ludzkiém rycerskiemu rzemiosłu najbliższém było. I gdy tak sobie to i owo w głowie rozbierał, naszła go dnia szóstego, o szóstéj godzinie już przy zachodzie słońca myśl wcale nowa. Pan Marcin w tym dniu otworzył sobie nowy świat dla przyszłych dni swoich. Postanowił osiąść na małym futorku, zgromadzić koło siebie kilkunastu swoich poddanych, żyć z nimi i pracować jako brat starszy bez splamienia herbowego klejnotu, opowiadać im czasem, jak to za jego dobrych czasów w Rzeczypospolitéj bywało, co to tam prawe, nieposzlakowane szlachectwo znaczy, i jak dobry król dobrym poddanym za przysługę Rzeczypospolitéj nawet i herb nadać może. Jak pomyślał, tak też i uczynił.
Futorek jego otaczały z jednéj strony odwieczne lasy, z drugiéj błota nieprzebyte. Opłociska zagrody były wysokie, nawet jadący na koniu nie mógł okiem na podwórze zaglądnąć. Wszystko to odpowiadało przedsięwzięciu pana Marcina, a gdy na jego przywitanie stara, ojczysta bramka zaskrzypiała, gdy zapłakaném okiem po samotnych rzucił budynkach, tak się mu jakoś błogo w duszy zrobiło, jakoby wszedł w święcone mury klasztoru. Spojrzał na rękę wiszącą na temblaku i pomyślał sobie:
— Szablę zawieszę nad łóżkiem pod obrazem N. Panny z Jasnéj Góry, może się mi kiedy coś o niéj przyśni, Senatorem ani posłem nie będę, bo mówiąc prawdę, nie mam po temu ani głowy, ani nauki. Niech tam inni radzą, czego Rzeczypospolitéj potrzeba, a co uradzą, to będzie pewnie dobrem. Ja tylko ręką mógłbym się do czegoś przyczynić, a gdy téj mi dzisiaj nie staje, już mnie tam nie potrzeba.
I zawiesił w saméj rzeczy nad łóżkiem starą szablicę, zwołał dziesięciu swoich poddanych, opowiedział im swoją przygodę prosząc ich, aby oni byli mu teraz prawą ręką, aby mu w pracy na zagonie dopomagali, a on za to będzie im wdzięczen dobrém słowem i uczynkiem, i razem z nimi o deszcz i pogodę modlić się będzie. Poddani żałowali swego dziedzica, że go takie nieszczęście spotkało, przyrzekli pracować jak Bóg przykazał i rozeszli się rozmawiając między sobą o skrytych drogach Opatrzności, która i na poczciwych zsyła smutne przygody.
Odtąd zaginęła wieść o panu Marcinie. Żył sam jeden jak palec w domu. Rano śpiewał godzinki, wychodził w pole lub krzątał się w koło gospodarstwa, w południe jadł obiadek z nienajgorszym apetytem, a odmówiwszy przy zachodzie słońca Ave Maria, kładł się spać na łóżku, nad którém obok N. Panny z Jasnéj Góry wisiała jego szablica. Toż słodko śnił poczciwy szlachcic, a śnił na przemiany to o Jasnéj Górze to o zardzewiałéj szablicy i tak jakoś w końcu pomięszały się mu te dwie jedyne relikwie, które z swego życia wyniósł i nad sobą zawiesił, że trudno było odgadnąć, do któréj z nich większe miał nabożeństwo, a nawet możnaby wnosić, że się do herezyi nakłaniał.
A dziwny był to szlachcic ten pan Marcin. Nie pił, nie robił żadnych burd, nie miał nawet ogromnego brzucha, ani łokciowych wąsów, ani też łba nie golił. Wąsy i włosy podstrzygał, nosił szaraczkowy żupan, a gdy chłopa zdybał, zdejmował czapkę odpowiadając mu: na wieki wieków. Zawsze był trzeźwy, każdemu zawadyakowi z drogi ustąpił, a gdy który z poddanych do niego po radę lub pomoc się udał, rozmawiał z nim jak Bóg przykazał, mając to na uwadze, że bliźniego trzeba kochać jako siebie samego. A że często sam obok pługa iść lubił, rozmawiając z chłopem o tém lub o owém, toż go i chłopi polubili i radzi z nim rozmawiali. Bo o jakichże niesłychanych rzeczach prawił im pan Marcin! A prawił im szczerze i od serca, bo nie mogąc służyć Rzeczypospolitéj, służył swojéj ubogiéj gromadce, mając w niéj głos pryncypalny.
I dobrze było w téj nowéj służbie panu Marcinowi, a jeszcze lepiéj było gromadce.
Wiele burz przemknęło ponad gmach Rzeczypospolitéj, wiele się tam popsuło i złamało, ale pan Marcin nic o tém nie wiedział. A jeśli kiedy co przypadkiem do niego doszło, zatykał sobie uszy, mówiąc:
— Senatorem nie jestem, a ręki nie mam!
I tak minęło lat czterdzieści. O wyniesieniu na tron polski Stolnika litewskiego dowiedział się gdzieś przypadkiem od przejeżdżającego kwestarza i tylko lewą ręką na to machnął. Późniejsze zaburzenia także go nie wiele obchodziły, a gdy kiedy coś mocniéj go drasnęło, powtarzał na to znaną swoją rekuzę.
I tak czystym był pan Marcin w obec Boga i ludzi, a Bóg i ludzie kochali poczciwego szlachcica, mimo, że zarywał na dziwaka. Był bowiem bezżenny, i zdawało się straciwszy rękę, stracił był i afekt do kobiet. Po prostu jednak rozumował sobie pan Marcin:
— Jestem kaleką, a chociaż do kalectwa przyszedłem w służbie Rzeczypospolitéj, cóż ztąd? Któraż kobieta powie, że mi do twarzy bez ręki?
I może słusznie rozumował pan Marcin. Lecz mniejsza o to, dosyć, że był bezżennym aż do przyjęcia świętego oleju.
Mimoto jakoś po ukoronowaniu Stolnika litewskiego ukazała się na dziedzińcu futerka jakaś młoda, czarnowłosa dziewczynka. Dzisiejszy zepsuty świat mówiłby o tém różnie, ale wtenczas nikomu nawet do głowy nie przyszło, powątpiewać o tém, że panna Dorota jest najprawdziwszą siostrzenicą JMPana Wilgi, a córką ś. p. pani Grzymałowéj, która będąc wdową i na respekcie u JMPana Bukowskiego, przeniosła się dość wcześnie do wieczności. Tym sposobem weszła Dorotka do małego futorku i jaśniała w nim białością twarzy jak biała gołębica, kiedy zabłąkana w puszczy litewskiéj osiędzie na czarnéj dębu gałęzi.
Dorotka była wprawdzie sierotą, ale tego wcale na jéj twarzyczce nie było widać. Z jéj czarnych oczek strzelały tak gorące promienie, że możnaby hubkę od nich zapalić. Twarz miała rumianą, usta zawsze do uśmiechu złożone, a serce tak szczere i otwarte, jakoby je rąbek sukienki osłaniał. Zdawało się, że co chwila z pod rąbka wyskoczy. Biedny wujaszek! On nie wié, że serduszko, to jak pisklę przepiórcze! Zaledwie z łupki się wykole, już ucieka!
Otóż jakie kłopoty przybyły panu Marcinowi do dawnych jego smutków, a im więcéj siebie i swój futerek od świata odcinał, tém większy niepokój spostrzegał w czarnych oczkach Dorotki, tém dziwniejsze były jéj sny i słowa. Raz opowiadała mu, że się jéj przyśnił jakiś piękny, dorodny młodzieniec, który ją wziął za rękę i chciał być jéj bratem; drugi raz znowu stała przed ołtarzem a organista śpiewał na chórze jakąś dziwną melodyę, a gdy tę melodyę Panu Marcinowi powtórzyła, przestraszył się stary szlachcic, bo to melodya była: Veni creator, który zwykł organista przy ślubie śpiewać. Nie było w tém wprawdzie nic dziwnego, bo jużciż Dorotce kiedyś te myśli musiały przyjść do głowy, ale jużciż zgorszeniem było dla partyzanta Augusta, ażeby podobne rzeczy mogły się zrodzić w głowie ośmnastoletniéj dziewczynki!
— Mój Boże — mawiał skrycie do siebie pan Marcin — musi to tam bardzo źłe dziać się na świecie, jeźli tak młodym dziewczętom takie myśli i sny do głowy przychodzą.
A otworzywszy księgę św. pisma, do któréj dołączone było na końcu zburzenie Jerozolimy opisane przez Józefa Żydowina, czytał głośno ku zbudowaniu zasmuconéj duszy swojéj:
„...I były znaki na niebie i na ziemi...”
Doczytawszy jednak do końca i przekonawszy się, że we wszystkiém, co się tu dzieje, widny jest palec boży, uspokoił się pan Marcin i wszystkie swoje smutki ofiarował św. Antoniemu, opiekunowi dobrego sumienia i dobréj opinii u ludzi.
Tym sposobem odzyskał znowu dawny swój pokój, zdając wszystko na wolę bożą.
Ale niedługo trwał ten pokój. Czterdzieści lat mijało właśnie, jak pan Marcin bez prawéj ręki samotny żywot prowadził. Dorotka miała już lat dwadzieścia. Było to jakoś w Styczniu a pan Marcin uczuł nagle dreszcz w prawém ramieniu. Natarł je wódką z kamforą, ale to nie pomogło. Pierwsza jaskółka zaświegotała pod strzechą futorka, ale zamiast wiosny, przyniosła mu nowy ból, który począwszy od wielkiego palca prawéj nogi poszedł przez krzyże aż do głowy i tam się zagnieździł. Pan Marcin począł się niepokoić i dąsać, wszystko to gniewało, gderał, łajał, a po kościach jak chodziło, tak chodziło.
Wreszcie zawitała wiosna. Pola okryły się trawą, drzewa zakwitły jak mleko. Zdawało się panu Marcinowi, że i w nim coś się odrodzić chciało. Rozpierało mu serce i głowę, żyły nabrzmiewały, a gdy w nocy oczy zmrużył, stawały przed nim jakieś dziwne straszydła, które mu spać nie dawały. Śpiewał godzinki, ludziom w dwójnasób dobrze czynił, ale obiadek mu nie smakował jak dawniéj. I pomyślał sobie stary szlachcic:
— Cóż się ze mną dzieje, na co mój rozum głupi. Pojadę do Brześcia, gwardyan Ojców Kapucynów to mądry człowiek, służyliśmy niegdyś w jednéj chorągwi. On przeczyta mi nad głową, a zły duch opuści mnie.
Ale w Brześciu dowiedział się p. Marcin w klasztorze OO. Kapucynów o ważnych rzeczach. Mówiono mu o sejmie, który na początku tego roku się zebrał, i o dziwnéj jego herezyi przebąkiwano.
— Otóż macie! — krzyknął pan Marcin — dziwiłem się, co mi po kościach chodziło! Wszak winienem był wiedzieć, że Rzeczpospolita u każdego szlachcica jest in succo et sanguine!
I zamarzył sobie szlachcic o młodych latach i spojrzał na rękę wiszącą na temblaku. Uśmiechnął się i rzekł:
— Wszystkie te wasze historye nie wiele mnie obchodzą. Bo cóż to, że Stolnik litewski porwany przez Konfederatów miał jeden trzewik na nodze a drugi w błocie wraz z szubą zostawił. Ja przy Auguście III prawą rękę zostawił i cóż ztąd?... Panie! odpuść im... muszę do Warszawy, a choć nie mam swady jak ksiądz gwardyan, trzy słowa znajdą się jeszcze w głowie starego szlachcica!
W takim razie nie można było siedzieć na małym futorku między lasami i bagnami. Namyśliwszy się dostatecznie postanowił pan Marcin udać się do Warszawy i z blizka temu wszystkiemu się przypatrzyć, a w razie potrzeby rzucić na szale losów Rzeczypospolitéj swoje trzy słowa.
Słońce już się miało ku zachodowi, gdy wyjeżdżając na dziedziniec swego futerku, ujrzał w ganku czarnooką Dorotkę. Nowy kłopot przybył do jego smutków.
— Gdzież to biedne dziecię zostawię — pomyślał sobie, w domu nie będzie nikogo, a wziąć ją do Warszawy jeszcze gorzéj. Ksiądz gwardyan opowiadał mi, co za zepsucie panuje w Warszawie, a dziewczynka nieszpetna...
I tak kłopotał się biedny pan Marcin przez półtrzecia dnia, nie jadł i nie spał, aż wreszcie zawoławszy Dorotkę, tak do niéj przemówił:
— Dziecko moje! Ważną mam dla ciebie nowinę. Nazajutrz, w wilją św. Stanisława wybierzemy się w drogę. Pojedziemy do Warszawy. Ważne sprawy mnie tam czekają. Ale mówię ci, Warszawa to nie futor, gdzie kilkoro poczciwych ludzi mieszka. Tam górą zepsucie, zgorszenie, obraza majestatu bożego. Trzeba się modlić, a szatana odpędzać, aby ci coś do ucha nie naszeptał. Przedewszystkiém radzę ci udać się pod opiekę św. Antoniego patrona poczciwéj opinii.
Dorotka podskoczyła z radości, ucałowała wujaszka w rękę, a odmawiając litanię do św. Antoniego, zamarzyła o Warszawie, którą tylko znała z opowiadania.
W samą wigilię św. Stanisława, razem ze wschodem słońca siadł pan Marcin na wózek położywszy obok siebie z jednéj strony starą szablicę, z drugiéj strony pradziadowską maczugę, które na wszelki wypadek, jako niezawodne antidotum na podszepty szatana lub też inne feralności, zawsze miał mieć pod ręką.
I tak jechał sobie JMPan Marcin Wilga z siostrzenicą swoją do Warszawy, dając jéj przez drogę mnóstwo recept, jakich potrzebować miała w zepsutéj Warszawie.

II.

Na ulicy Mostowéj przed gospodą Rożynka stało kilku szlachty.
— Patrzaj wasze — zawołał szlachcic w ceglastym kontuszu — daję gardło, że to wózek litewski.
— Ta-bo u was, mości Michale, wszystko litewskie, co dziwaczne. Prędzéj rzekłbym, że z Pokucia...
— Bądź co bądź — ozwał się stary Toporczyk — czy z Litwy czy z Pokucia to nie do rzeczy, ale że jedzie szlachcic, za to ręczę.
— Za późno się wybrał, tarde venientibus ossa, ani jednego starostwa nie ma do rozdania.
Wózek zatrzymał się przed gospodą Rożynka, a na nim siedział JMPan Marcin Wilga, wraz z swoją szablicą, maczugą i siostrzenicą, która właśnie domawiała litanii do św. Antoniego tak głośno, że pan Marcin każde słowo mógł wygodnie kontrolować
— Otóż i zepsuta Warszawa! — pomyślała — sobie czarnooka Dorota oglądając się po ulicy — a jak pięknie, jak miło jest w téj zepsutéj Warszawie! Gdyby mnie wujaszek nie był przestrzegł, mogłabym uwierzyć, że tu najpoczciwsi ludzie mieszkają. Tak grzecznie nas pozdrawiają!
I w saméj rzeczy kilku młodzików przechodziło właśnie przez ulicę. Jeden trącił drugiego, szepnął mu coś do ucha, spojrzeli na wózek, zmierzyli szlachcica, szablicę, maczugę i Dorotkę, roześmieli się i ukłonili. Pan Marcin spojrzał z ukosa, a Dorotka tak serdecznie ich pozdrowiła, jak gdyby byli jéj rodzeni bracia.
Inaczéj wydała się Warszawa panu Marcinowi.
— Mój Boże, dumał stary, co się to stało z téj poczciwéj Warszawy. Francuzczyzna, fircyki, przebrzydłe landary, małpy w galonach... wszystko to świadczy, że się dają widzieć „znaki na niebie i ziemi!”
I jeszcze chciał daléj sobie podumać szlachcic litewski, gdy nagle usłyszał tuż obok siebie:
— Wilga! Wilga!
Obejrzawszy się, obaczył kupę szlachty, a przecierając oczy wypatrzył się na wołającego, jakby sobie coś chciał przypomnieć. Nim jednak myśli swoje do porządku mógł przyprowadzić, już go ktoś szarpnął za lewą rękę, z bryczki ściągnął i w oba policzki serdecznie ucałował. Pan Marcin zachwiał się na chwilę, co w takim razie czynić wypada, bo szlachcica na żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, ale czas do namysłu był krótki, a wierząc więcéj sercu niżeli staréj głowie, uściskał go wzajemnie, zostawiając wyjaśnienie na czas dogodniejszy. Jakoż nie zawiodło go serce. Z piersi poszło coś do głowy i rozświeciło tam jak świeczką.
— Michna! — krzyknął po chwili — któżby się spodziewał! Jam myślał, że cię Tarłowscy wtenczas zabili!
— Oj krucho było ze mną, to prawda — odparł szlachcic, ale się człowiek wylizał! Chleb z pajęczyną, a reszty pan Bóg dokazał.
— Łaska przedwiecznego z nami!
In saecula saeculorum.
Pan Wilga spojrzał na szlachcica w ceglastym kontuszu, który te słowa z wielką emfazą był wymówił. Szlachcic miał pełne policzki, dobrze zaokrąglone i niezgorszéj był fantazyi.
— Jak się waść pieczętujesz? — zapytał Wilga szlachcica, na którego twarzy szczególne malowało się zadowolenie.
— Toporczyk — odparł tenże.
— Toporczyk? — pochwycił Wilga, uderzając się po czole — pamiętam... Toporczyk służył ze mną w Chorągwi...
— To mój stryj... Wincenty...
— Był chudy jak szczypa a rąbał się djablo! A waść spasłeś się, jakoby dzisiaj Wisłą samo mleko płynęło! he, dawnoś wasze na koniu harcował? Z kopią, z szablą...
— Pan Piotr lubi żywot spokojny — przerwał Michna gładząc wąsy i mrużąc oczyma.
— Chapnął teraz dwie wiosek ze starostwa bełzkiego, rzekł Wildze z za piec do ucha.
— A cóż się tu dzieje w dzisiejszéj Warszawie, mater Dei! — krzyknął Wilga — toż senator ubogi, a szlachcic się panoszy!
Michna pociągnął Wilgę za rękaw i rzekł:
— Inne czasy! inne czasy! szlachta górą, liberum veto!... Ale Wasze z dalekiéj drogi, słońce przypieka a biedna chudoba i młode dziewczę, co tam siedzi na wózku, radeby się skryć gdzie. Jestem tu na gospodzie, pójdźmy a pogadamy sobie przy szklance miódku.
Rzekłszy to, uchylił czapki przed stojącą koło niego szlachtą, na znak pożegnania, a sam przysiadł do wózka, wziął w jedną rękę szablę i maczugę, w drugą Dorotkę i wszystko troje zaniósł do sieni gospody i tamże na ziemi postawił. Dorotka uśmiechnęła się do szlachcica i nie mogąc na prędce znaleźć słów na podziękowanie, okazała mu tymczasem dwa rzędy białych jak kreda ząbków, co szlachcica w taką przyjemną wprawiło alteracyą, że po wąsie musnął i łysinę pogładził.
— Do stu katów! — pomyślał sobie — jak wiewióreczka! I byłby niezawodnie jeszcze raz wąsa podkręcił, a nawet już prawą ręką do łysiny się zbliżał, gdy go pan Wilga zatrzymał i o drzwi jego izdebki zapytał. Roztasowawszy się w izdebce i opatrzywszy konie w siano i owies, usiedli obaj towarzysze przy flaszy z miodem a Michna tak zaczął:
— Zapewne wiadomo waszeci, co się u nas dzieje.
Wilga machnął ręką i mruknął coś pod nosem.
— Ale najprzód powiédz mi wasze, czy jesteś adherentem króla?
— Jestem adherentem Rzeczypospolitéj — odpowiedział Wilga — a gdy król i naród jest jedno, toż i króla jestem adherentem.
— Nie o to mi idzie, panie Marcinie, ale ja tak po prostu sobie myślę: Przyjechałeś wasze tutaj, jak tysiąc innych przyjechało, aby zastawić więcierz i łapać rybki. Przedarto groblę wielkiego stawu, a mnóstwo rybek uchodzi. Ale już wszystkie wyłapane.
— Jakto?
— Oto krótko mówiąc, sejm odebrał królowi prawo rozdawania starostw. Więc jaki taki sięga dzisiaj po starostwo, a najwięcéj dostaje się tym, co się czepiają panów sejmowych, którzy chcą mieć obok siebie liczną klientelę i sporo głosów za sobą. Intrygą, mości Marcinie, wszystko się dzisiaj dzieje. Mnóstwo szlachty na kilka lub kilkanaście lat porozbierało krajowe dobra, i radzi siedzą cicho tam, gdzie na całe gardło krzyczeć potrzeba, a krzyczą veto, gdzieby ani pisnąć wypadało.
Mater Dei — zawołał Wilga — toż myślicie, że ja po to tu przyjechał, aby Rzeczpospolitę obdzierać i paść się na chlebie publicznym?...
— Otoż kubek w kubek i ja tak myślę i cieszę się z opinii waszeci.
I ucałowali się obaj towarzysze i uderzyli o szklanki.
Tymczasem na ulicy zrobił się rozruch. Ludzie poczęli się skupiać i coś głośno do siebie gwarzyć. Rożynek wszedł do izdebki z wiadomością, że król Jegomość tędy popod same okna za chwilę przejeżdżać będzie. Już robią szpaler dla niego. Przyczém nie zapomniał wychwalać położenia swojéj gospody, która każdego dnia daje gościom sposobność oglądania Jego królewskiéj Mości.
I w saméj rzeczy położenie gospody było wyborne. Ulica była prosta i czysta, a król wyjeżdżając na Pragę, jechał popod same okna gospody. Goście potrzebowali tylko nos do szyby przyłożyć, już widzieli króla. A niepospolitém widowiskiem była wówczas osoba królewska. Jakkolwiek skutki tegorocznego sejmu nie wszystkim do smaku przypadły, świeża jednak pamięć tragicznego zdarzenia, porwanie króla i wyrok świeżo na królobójców zapadły, dodały jego osobie wiele uroku, daleko więcéj, niżeli miał przed owém zdarzeniem jako rex fictus et pictus. Stanisław August umiał z swego położenia korzystać. Jechał w otwartéj kolasie, z wyrazem słodkiéj jakiejś boleści, przekonany, że poświęca się dla narodu, czy to w niewoli u konfederatów, czy w pałacu traktując hojnie dostojnych gości swoich, czy to jadąc w kolasie i uśmiechając się do tłumu szlachty i gawiedzi. Przekonanie to wewnętrzne uspokoiło i zaokrągliło rysy jego twarzy, wypełniło policzki, a nawet coraz więcéj przydawało mu tuszy, podczas gdy Rzeczypospolitéj ubywało ziem i zdrowia. Jeźli to prawda, że Napoleon pod Austerlitz, jako po dokonaném arcydziele tyć począł, to noc porwania Stanisława Augusta przez konfederatów można zaiste uważać za zenit jego wielkości nietylko w własném przekonaniu, ale i w opinii narodu, a mianowicie Warszawy. Zamach ten nieszczęsny nachylił wszystkich serca ku niemu, a gdy się okazał na ulicy, zbiegały się zewsząd tłumy i z okrzykami biegły z końmi na wyścigi.
Ale dzisiaj jakoś posępniéj było na ulicy. Wprawdzie zebrały się tłumy, ale więcéj z ciekawości widzenia króla. I Wilga stanął w sieni gospody a Michna okazywał mu powozy i kolasy, tłumaczęc mu kto i z kim jedzie.
Jakiekolwiekbądź były uczucia mężczyzn, kobiety jednak pozostaną takiemi, jakiemi są zawsze. Okazały dwór i osoba królewska czynią na nich większe wyrażenie niżeli jakibądź, bodajby najszlachetniejszy bohater ludzkości, który cicho i bez hałasu pomiędzy tłumy się wałęsa. Kobiety są zawsze rojalistkami; kobiety odznaczyły się najszaleńszym entuzyazmem przy restauracyi we Francyi. One lubią wprawdzie królować, ale jeszcze więcéj lubią patrzeć się na królów i okazały ich dwór admirować. A że i czarnooka Dorotka była nieodrodną córką grzesznéj Ewy, nie dziw więc, że wypadłszy z izdebki przedarła się przez tłumy ciekawych i w pierwszych stanęła szeregach.
I niedługo czekała upragnionego widoku. Na ulicy rozległ się tentent koni, dwóch szaserów przemknęło poprzed frontem stojących spektatorów, za nimi wytoczyła się jedna i druga kolasa, wreszcie ukazała się żółta, suto ozdobiona kolebka, a siwa czwórka zwolna pomykała naprzód.
— Król! król! — zawołano zewsząd, a czapki poczęły się ruszać na głowach.
Stanisław August z słodkim uśmiechem na twarzy, a królewską godnością w postawie witał wszystkich lekkiém skinieniem głowy, szepcąc przytém pobieżnie swoje uwagi towarzyszowi, który obok niego siedział. Jakiéj istoty były owe uwagi, o tém nikt z publiki nie wiedział, wnosićby jednak można po jego usposobieniu, że musiały mieć cel estetyczny.
Przejeżdżając koło gospody Rożynka zatrzymał się wzrokiem przy stojących tamże spektatorach. Na czele ciekawych stała młoda Litwinka o czarnych oczach. Piękne, różowe usta otworzyła w zachwyceniu, odsłoniła dwa rzędy najpiękniejszych pereł, a przenikliwe jéj oczy z takim ogniem uderzyły na dostojną osobę monarchy, że gdyby naówczas wiedziano o czarownéj sile magnetyzmu, siostrzenica JPana Wilgi miałaby sławę pierwszéj magnetyzerki. I w saméj rzeczy Jegomość król raczył dłużéj spocząć okiem na wylęknionéj twarzy ładnéj Litwinki, a nawet się uśmiechnął i coś krotochwilnego swemu towarzyszowi do ucha powiedział. Wtém szarpnęła czwórka, a żółta kolebka zniknęła z przed okien gospody, okrywając patrzących chmurą kurzu.
Wilga i Michna wrócili do swoich szklanek, wróciła i panna Dorota do swego węzełka, z którego poczęła dobywać świąteczny kaftanik z czarnéj materyi z różową lamówką. Ale wszystkim nie szło już w ład przerwane zatrudnienie. Wilga począł się skarżyć na ból w prawem ramieniu, Michna dowodził po swojemu, że Warszawa to drugi Babilon, i przepowiadał z kalendarzową skrupulatnością dzień i godzinę, w któréj z nieba spadnie ogień i siarka, a panna Dorota myślała sobie przy tém wszystkiém:
— Mój Boże! Cóż ci starzy chcą od téj biednéj Warszawy! Ludzie tutaj tak grzecznie się kłaniają, takie ładne mają ubiory! a ładnych mężczyzn co nie miara! Nie wiedzieć nawet, na kogo się patrzeć, i ten ładny i ten ładny... jak mi Bóg miły, gdyby kilku z nich przyszło i o moją rękę wujaszka prosić chciało, byłabym w wielkim kłopocie, z którym pójść do ołtarza!
Tak marzyła sobie panna Dorota muskając po czarnéj barwie kaftaniczka, a obaj starzy popijali miodek i złorzeczyli złym czasom, jakich niby za grzechy swoje doczekali się na tym świecie, nie wiedząc wcale, że prostą drogą od zamku dążył do nich gość wcale niespodziany.

III.

Telegrafy są wynalazkiem naszych czasów. Sądzić jednak wypada, że i dawniéj po dworach praktykowany był jakiś sposób porozumienia się, niemniéj zagadkowy, jak dzisiejsza iskra elektryczna. W kilka minut bowiem po przejażdżce króla Jegomości, szedł Mostową ulicą dworzanin królewski Korticzelli szukając gospody Rożynka. Dowiedział się już od szambelana Komorowskiego, że król przejeżdżając przez ulicę Mostową, ujrzał tamże jakąś młodą Litwinkę, i o jéj ładnéj twarzyczce kilka pochlebnych słów księciu C*** do ucha powiedział. Sprawny Włoch pomyślał chwilę, roześmiał się i wybiegł na ulicę.
Wilga i Michna kończyli trzecią flaszę i właśnie na zepsute czasy najgłośniéj narzekali, gdy się drzwi otworzyły, a do izdebki wszedł dworzanin królewski. Dorota wzięła właśnie na siebie czarny kaftaniczek z czerwoną lamówką i przeglądała się do kawałka stłuczonego zwierciadła, które na ścianie wisiało. Uśmiechając się wdzięcznie mówiła do siebie w duchu: „Jak mi do twarzy, aż miło!”
Usłyszawszy że drzwi skrzypnęły, obróciła się nagle i zapłonęła cała, jakby ją kto na złym uczynku był schwycił. I czemprędzéj przypomniawszy sobie receptę wujaszka, poddała się w opiekę św. Antoniego, patrona dobréj opinii.
Korticzelli stał chwilę przy progu i ani słowa nie wyrzekł. Widok Doroty prawie go oczarował. Doświadczony Włoch, który wszystkie piękności Warszawy znał na palcach, szepnął w duchu, że w tym rodzaju pięknéj dziewicy jeszcze mu się nie zdarzyło obaczyć. I kto wie, jakby długo był stał przy progu, gdyby go pan Wilga nie był zaraz z góry nabrał:
— He! Czego waszmość chcesz? Może waszmość zbłądziłeś, to podle, podle proszę — drugie drzwi...
— Wcale nie zbłądziłem — odparł dworzanin z słodkim ukłonem — chciałem tylko poznać JMPana Wilgę, niegdyś towarzysza...
— A, to co innego! to siadaj waszmość, powiedz mi najprzód, czém się pieczętujesz... albo i tego nie trzeba, bo dzisiaj szlachectwo u was tandente! Ale wypijesz waść szklankę miodku?
— Jestem szlachcic włoskiego pochodzenia...
— Daj waszmość temu pokój! wszystko śmiecie z Włoch do nas się garnie, ot siadaj przy nas i gadaj co chcesz.
— Jestem dworzaninem najmiłościwiéj nam panującego króla...
— I to nie rekomendacya, panie Włochu — zawołał Wilga miodkiem podochocony, — lepiéj powiedz mi: Jestem poczciwy człowiek i przychodzę z Marcinem Wilgą wypić szklankę miodku i trochę pogwarzyć. Ot siadaj!
Włoch spojrzał po kątach izdebki, ale prócz czarnych oczek Dorotki i grubéj na stole leżącéj maczugi nic więcéj nie ujrzał, coby mu jego zamiary ułatwić mogło. Ale ani oczka Dorotki, ani gruba maczuga nie stosowały się jakoś do jego zamiarów. Zebrawszy się jednak na odwagę, siadł na stołku koło pana Marcina i począł mówić w tym sensie, jakoby król jegomość, łaskaw zawsze na zasłużoną Rzeczypospolitéj szlachtę, dowiadywał się o tych, którzyby najbliższe mieli prawo do jego łaskawego serca. Zmierzył przytém prawe ramię pana Marcina i rzekł:
— Przecież Wasze nie byłeś u konfederatów?
— Nie — odpowiedział Wilga — mea culpa, nie mogłem im służyć. Tarłowczyk odjął mi rękę tak sprawnie, jak cerulik. Zresztą nie wiem, na co to waści się przyda wiedzieć z kim lub za kim ja trzymam. Trzymam z Bogiem i Rzecząpospolitą, a kto przeciw nim, ten nieprzyjaciel. Starostw nie potrzebuję, mam kawałek chleba. Nie mnie kaptować, panie Włochu, i kwita. In vino veritas. Chciałeś prawdy, to ją masz.
Rzekłszy to rzucił pan Wilga do koła bystrém okiem, a Włochowi zdawało się, że z jakąś dziwną rozkoszą spoczął na maczudze, co na stole leżała. Nieprzyjemny dreszcz przeszedł mu po ciele, począwszy od grzbietu aż do wielkiego palca prawéj nogi. Wstał i pożegnał szlachcica, wynurzając największą dla niego estymę i ukłoniwszy się grzecznie czarnookiéj Litwince.
— Tfu mospanie! — krzyknął Michna, gdy się drzwi za Włochem zamknęły — do djabła się to Włoszysko tutaj przywałęsało.
— To jakaś intryga być musi — zakonkludował po niejakimś czasie Wilga.
— Tak się mi przykro zrobiło, gdy wszedł — dodała Dorota — a takie świdrujące ma oczy!...
Tymczasem Korticzelli wybiegł na ulicę, a zastanowiwszy się chwilę, zawrócił boczną uliczką na odległe przedmieście Warszawy.
Tuż ponad samym brzegiem Wisły ciągnie się szereg ładnych domków, z poza których wyglądają wierzchołki drzew ogrodowych. Do jednego z tych domków wszedł Korticzelli, a zostawiwszy wchód do pokoi na boku, zbiegł po kamiennych schodkach do ogrodu, po którym rozlegała się woń kwiatów, jaśniejących barwą majową. Ciemny lipowy szpaler prowadził do milutkiego pawilonu, którego okna wychodziły na Wisłę.
Z lekka otworzył drzwi. Pokój do którego wszedł, wyglądał jak świątynia sztuki. Na ścianach wisiały rozpoczęte i na pół wykonane obrazy, tu kilka śmiałych pociągów pędzla tworzyły coś niewyraźnego, tam patrzała twarz przezroczystéj Najady z pośród nałożonego tła, jak cudne na pół przerwane marzenia młodéj dziewicy. Widać, że duch artysty przeleciał po nad jakiś cudny, rajski ogród, wykradł z niego kilka ócz, kilka ramion wypieszczonych i złożył tutaj na płótnie jako pamiątkę tego, co było najpiękniejsze.
Przed sztalugą z paletą w ręku siedział młody mężczyzna. Obok niego stał drugi w stroju francuzkim i patrzał w rozpoczęty portret Wojewodziny S***, którą artysta ubierał właśnie w jakieś fantastyczne szaty Rusałki.
Czy znaliście Bacciarellego? Zapewne widzieliście go, gdy był dziekanem szkoły rysunkowéj. Wtedy był on stary, zgarbiony, nosił siwą perukę, długi granatowy surdut o jasnych guzikach, białe pończochy i złote knafliki u trzewików. Gderał wiele, mruczał pod nosem i nie rad o dziełach swoich rozmawiał. Ale w owym czasie, gdy do niego wszedł Korticzelli, był on w sile wieku, z błyszczącém okiem, twarz miał pełną ruchu i ognia. Zapalał się, gdy mówił, a gdy siedział z paletą w ręku przed płótnem, mógłbyś i strzelać, to cię nie słyszał.
Stojący obok niego mężczyzna był młodzieńcem prawie i zaledwie mógł liczyć lat dwadzieścia. Bladéj, smagławéj twarzy, zarywał coś na temperament gorący, i tylko wykwintną francuzką ogładą okrywał szalone namiętności, które w jego duszy wrzały.
Pawilon ten nad brzegiem Wisły była to jedna z ustronnych pracowni Bacciarellego, które tyle mieściły w sobie tajemnic dworskich. Wiadoma bowiem była skłonność Stanisława Augusta do uwielbiania wdzięków kobiecych. Artysta umiał téj skłonności zadosyć uczynić. Wszystkie najpiękniejsze twarze kobiet warszawskich przechodziły tutaj na płótno, zkąd późniéj w odmiennych, fantastycznych szatach szły jako Najady i Rusałki na pułapy sal pałacowych. Sale Łazienek zostaną pod tym względem historyczną pamiątką owych czasów, a niejeden późniejszy powieściopisarz, wprowadzając do powieści żyjące za owych czasów kobiety, może je snadno odszukać na pułapach w fantastycznem przebraniu nimf i rusałek. Najznakomitsze damy dostarczały modelów, a rozmiłowany w pięknych sztukach Stanisław August, patrząc na ściany pałacu, słodził sobie przykre chwile nie jedném wspomnieniem upłynionego szczęścia. Złośliwi ludzie, na których i wtedy nie zbywało, widzieli nawet w tém przenoszeniu ideałów z serca na ścianę pewne znaczenie, a „przejść na mur” znaczyło to samo, co popaść w niełaskę. Ale nie wszystko prawda, co ludzie mówią, a dowodem tego właśnie obraz pięknéj Litwinki, która z pierwszéj ręki na ścianę przejść miała.
— A cóż cię tu sprowadza, czarny duchu Dantego? — zapytał dwudziestoletni młodzieniec z poufałością.
— Będzie nas trzech — odparł Korticzelli — tres faciunt collegium. A właśnie idzie mi o naradę.
— Ciekaw jestem, jakiéj to rady może potrzebować Korticzelli?
— Nie mamy sobie nic do zarzucenia. Artysta, poeta i... i...
— I... i... — pochwycił Węgierski — i ten, co stojąc po za kulisami dworu może wraz z nami powiedzieć kiedyś: finita comedia vitae.
— Jakto? — zapytał malarz.
— Ach! rzecz prosta — odparł młody poeta bogaty już, jak się zdaje, w doświadczenie — rzecz prosta: malarz, poeta i dworzanin królewski przypatrują się z blizka temu, co dla gminu tyle ma uroku! Malarz wie, że te piękne, cudze kształty można do złudzenia oddać na płótnie blejwasem i różem — poeta zaglądając do serc, prawi o skarbach, których tam wcale nie widzi, a ty... ty Korticzelli patrząc na to, gdy królowi brodę golą, nie pomyślisz sobie kiedy: cette comédie quand finira-t-elle?...
Złośliwy uśmiech przebiegł po twarzy poety. Ale wnet rozweseliło się jego oko, rozśmiał się głośno, a uderzając Włocha po ramieniu, rzekł do niego:
— No mówże, z czém przychodzisz?
Korticzelli odmalował im żywemi farbami wdzięki prześlicznéj Litwinki. Mówił wiele o czarnych oczach, jakichby każda Rzymianka pozazdrościć mogła, o giętkiéj, kształtnéj kibici, któréj ruchy najwyraźniéj rysowały się przez miękką, fantastyczną odzież, i prześlicznych ustach, stulonych jak dwa różowe obłoczki, ukrywające przed rankiem jasność wschodzącego słońca. Przysięgał per Dio i per Baccho, że jeźli kiedykolwiek ognista wyobraźnia artysty mogła schwycić czarujące rysy leśnéj rusałki, to rusałka z borów litewskich, mieszkająca w gospodzie Rożynka, prześcignie najśmielsze marzenia. Mówił, że król jegomość sam czuł się ugodzony strzałą Kupidyna i zapewne gniewał się w duchu, że nie jest pasterzem w borach litewskich, chociażby przyszło mu zginąć śmiercią Akteona. W końcu wspomniał o rozkosznéj siurpryzie króla, jakąby miał z powodu widoku pięknéj Litwinki, oddanéj z wszystkiemi swemi wdziękami na płótnie.
Gdy się entuzyazm Włocha wyczerpał, odłożył Bacciarelli pędzle i paletę, a namyśliwszy się chwilę, rzekł:
— Gdzieżby ją można widzieć?
— Nie, nie — odpowiedział Korticzelli — to nie, widzieć ją raz lub dwa i malować z pamięci. To nie jest twarz z marmuru, jak twoja Wojewodzina, ale tam gra życie, bije krew i w jednéj chwili przemykają tysiące świateł, tysiące odcieni, a wszystko to trzeba schwycić, inaczéj namalujesz maskę. W jéj oku masz siedm barw tęczowych, a na ustach widać drobny pyłek liści różowych.
Zapał Korticzellego rozciekawił obu. Nigdy jeszcze nie był w takiém zachwyceniu. Zajęli się wszyscy tém szczególném zdarzeniem i różne czynili plany, aby piękną Litwinkę do pracowni Bacciarellego sprowadzić. Lecz wszystkie ich plany rozbijały się o rubaszność litewskiego szlachcica, obok którego widział Włoch leżącą maczugę, a o któréj w sprawozdaniu swojém wcale nie zapomniał. Wreszcie ozwał się Węgierski:
— Szczególna myśl przychodzi mi do głowy. Szlachcic przyjechał gdzieś od białego morza i musi to być antyk niepospolity. Nie zna Warszawy, nie zna króla, a gdy zje swój bigos, odjedzie sobie, zkąd przybył. Nie zawadzi odegrać z szlachcicem jaką komedyę i napędzić go potém w bory litewskie.
Obaj Włosi spójrzeli ciekawie na mówiącego.
— Gdy się król do tego wmięsza, szlachcic na wszystko przystanie, zauważył po chwili Węgierski.
— Ba! to być nie może! — zawołał dworzanin.
— Znam pewnego szlachcica, poczciwy chłopiec — mówił daléj Węgierski — wisi przy dworze Wojewody Inflanckiego. Kubek w kubek do Stanisława Augusta podobny. Ubrać go w perukę, spoić, a szlachcic litewski pokłoni mu się nizko i sam swoją Rusałkę na krześle posadzi. A co?
— Ruścinowski? — zawołał Korticzelli.
— Ten sam.
Niejaki czas milczeli wszyscy. Każdy rozbierał w głowie hazardowność takiego kroku. Ale Węgierski tak pocieszne ztąd wyprowadzał sytuacye, tak umiał dworzanina i malarza przekonać, że o téj komedyi nikt się nie dowie, że wreszcie przyjęto jego projekt i postanowiono wykonać go dnia jutrzejszego, podczas gdy Stanisław August u księcia C**, głowy „familii” obiadować będzie.
Jak się to stało, trudno wiedzieć, ale to pewna, że projekt udał się wybornie. Cóż się bowiem Korticzellemu kiedykolwiek nie udało? Dosyć, że dnia następnego, w tym samym pawilonie siedziała Dorota na aksamitnym fotelu w czarnym kaftaniku z fijołkiem we włosach, cala czerwona jakby wiśnia, a pan Wilga w skromnéj postawie stał przy progu, opowiadając królowi różne swoje przygody. Mniemany król był w dobrym humorze, miał policzki równie czerwone i jakąś bekieszę jedwabną w duże, liljowe pasy. Często zerkał na siedzącą jakby na węglach Dorotę, a przechadzając się po pokoju zatrzymywał się czasem przy niéj i w łaskawości swojéj dwoma palcami w policzek ją szczypał. Pan Wilga jakoś nie zawsze dostrzegał téj szczególnéj manipulacyi, bo właśnie coś o saskich rajtarach opowiadał, widział jednak, że po każdéj takiéj przechadzce króla, Dorotka raki piekła. Przypisując to bojaźliwości, szepnął jéj półgębkiem, gdy się Stanisław August obrócił:
— Śmiało Dorotko, nic się nie bój — trzymaj się prosto! Nie mrugaj oczyma!

IV.

Przez trzy dni chodził pan Wilga z Dorotą do pawilonu nad brzegiem Wisły, a każdą razą był król obecny, a zawsze łaskaw na szlachcica, który niby potulnie stał przy progu a w duchu, mospanie, wąsa sobie pokręcał. Ale czwartego dnia padło coś szlachcicowi w oko. Król był jakoś w niezwykłym humorze, śmiał się na całe gardło, mówił ni w pięć ni w dziewięć, a gdy wstał z krzesła, aby Dorotkę po twarzy pogładzić, takie niepewne stawiał kroki, jak gdyby podłoga pod nim się chwiała.
— Podpił sobie miodku na rozweselenie serca — myślał w duchu pan Wilga — biedny człowieczysko, nie najlepiéj mu na tronie! Ot i on taki człowiek jak drugi, i jemu miło, gdy po starym lipcu świat w koło niego zatańcuje.
I w saméj rzeczy zdawał się cały świat w koło mniemanego króla tańcować, bo taka radość patrzyła mu z oczu, jak gdyby nie na tronie, ale na stu koniach siedział. W końcu poczęła się jakoś i miarka przebierać, co widząc Bacciarelli odłożył pędzle i paletę, i króla za przerwanie pracy uniżenie przeprosił.
— Dziwny to człowiek, ten Stolnik litewski — dumał w duchu pan Wilga prowadząc Dorotkę do gospody Rożynka, przecieżby więcéj należało dbać o decorum persony królewskiéj. A on jak widzę...
Tu pochwycił go ktoś za połę. Obejrzał się i poznał Michnę.
— Ot dobrze, że Wasze widzę. Pójdźmy do Rożynka, pomówimy coś z sobą.
Przyszedłszy do gospody kazał Dorotce odejść do izdebki, a sam wziąwszy Michnę pod ramię, wprowadził do szynkowni, zasadził za stołem i tak się do niego odezwał:
— Widzisz Waszmość, już trzy dni jestem jakby nie swój.
— Zapewnie wędzonka... kieliszek piołónówki nie zawadzi.
— Gdzie tam! Wcale co innego!
— Może kto Waszeć kaptuje.
— I to nie, widać że o nas już dzisiaj nikt nie stoi!
— A cóż takiego?
— Ot, tylko się nie śmiejcie ze mnie, a wszystko opowiem. Przed trzema dniami przyszło do nas to przeklęte Włoszysko, a przyszło nie bez kozyry. Jak zaczął mi prawić coś o sztukach łamanych, których wielkim miłośnikiem ma być król Jegomość, jak sztuki potrzebne są dzisiaj, mospanie, dla narodu, jakby to dzisiaj wszystko sztukować chciano; — jak jął mi przekładać, że Dorota ma takie same oczy, jakich właśnie potrzeba malarzowi do jakiegoś świętego obrazu, że król Jegomość sam przy téj operacyi in propria persona jest obecny i wielce za to wdzięczen mi będzie: cóż było robić Mościpanie? A, pomyślałem sobie: król tam będzie, zgada się zapewne jakie słówko, a intra parenthesim wtrąci się i jakaś recepta dla Rzeczypospolitéj, któréj mimo uszu przecież nie puści. Ale cóż ztąd? Oto, obchodząc rzeczy z daleka, mówiłem mu o walecznéj obronie Jasnéj Góry, jak mi to mój rodzic zawsze opowiadał, a mówiłem z takim ferworem, że aż się mnie samemu gorąco robiło, i cóż myślisz, że wziął to do serca? Gdzie tam! Groch na ścianę! Do dziewki się uśmiechał i patrzał w nią jak w tęczę!
Michna pokiwał głową, potarł łysinę i splunął.
— A! za katy! — ozwał się po chwili — cóż waści do głowy przyszło, prowadzić tam dziewczę?
— No, pod mojém okiem, z oka nie spuściłem...
— Ta dobrze, dobrze, ale przecież...
— Jakto? Sam król...
— A gdyby i sam Lucyper z piekła — krzyknął Michna i uderzył o stół, aż rzeźnik z Iłży na drugim końcu się zbudził — gdyby sam Lucyper przyszedł do mnie po moje dziecko, tobym go skropił, żeby ruski miesiąc popamiętał.
— No, przecież w tém nie ma herezyi, panie Michale...
— Ale zawsze rzecz brzydka mospanie, kazać dziecku siedzieć, aby bohomaz z niego oczy zdejmował. A wiecie do czego to wszystko zmierza? Oto Dorotę przylepią gdzieś nad piecem w pokojach jego królewskiéj Mości, a ludzie będą o niéj mówić rzeczy niesłychane.
— Ho, ho, na to nie pozwolę! — krzyknął Wilga i tupnął nogą, aż szklanki zabrzęczały.
— Nie wiecie, co za zepsucie tu w Warszawie!
Wilga spuścił głowę i zadumał się. Porachowawszy się z sumieniem, przekonał się, że źle sobie postąpił, a gdy do tego wszystkie sprawy Rzeczypospolitéj, które jego uszu doszły, należycie rozważył, uznał w duchu, że nadarmo do Warszawy przybył. Zatęsknił za małym futorkiem, za ciszą puszcz litewskich i złorzeczył Ojcu Gwardyanowi z Brześcia, że mu do stolicy jechać poradził.
Tymczasem zaszło boże słoneczko za kamienicę kowala Jezierskiego, a Wilga przypomniał sobie, że Dorotka sama w izdebce.
— Czy będziesz co jadła? — zapytał siedzącą przy oknie.
— Nie, kochany wujaszku, nie jestem głodna, — odpowiedziała Dorota dziwnym głosem.
— Cóż ci to jest kochanie, żeś tak osowiała?
— Nic mi nie jest, jakoś mi smutno.
— Otóż masz! — pomyślał sobie pan Wilga — nie darmo tak w nią oczy wlepiał. Musiał ją urzeknąć. O dzisiaj praktykują się różne sztuczki!
I przeszedł kilka razy po izdebce, spoglądając zawsze z pod oka na Dorotę, która przez okno na ulicę patrzała.
— No, kogóż tam wyglądasz? Król pewnie do ciebie nie przyjdzie!
Dorota zakryła sobie oczy rękoma i poczęła płakać. Zląkł się wujaszek téj sceny i naklął sobie w duchu za nieszczęsny koncept, że do Warszawy przyjechał. I począł sobie wyrzucać:
— Tfu, mospanie! Czterdzieści lat miałem rozum, a na starość zbłaźniłem. Po co mi było do téj zepsutéj Warszawy przyjeżdżać! Cóż biedny szlachcic bez ręki dzisiaj pomoże? Zapewne, gangrena to prawda, ale przecież nie w całém ciele choroba. A im daléj od raka, tém zdrowsze członki. Na futorku trzeba dziś siedzieć, a nie w sejmie. Bo tam zdrowie, a tu gangrena. Tam trzeba to zdrowie konserwować, mospanie, a z tamtąd wejdzie i do głowy.
Tak dumał sobie stary szlachcic, a dumał bardzo rozumnie. Spojrzawszy na płaczącą Dorotę zbudził się jakby ze snu, przetarł oczy, a patrząc ostro na nią, tak się ozwał.
— Dorotko, kukułeczko moja, ciebie ktoś oczarował!
— Odmawiam trzy razy na dzień litanię do św. Antoniego.
— Widać, że mimo tego...
— A modlę się tak szczerze, prawie zawsze z płaczem!
— To wszystko ten król...
— Jegomość król nic nie winien...
— Oho, mrugał do ciebie — widziałem...
Dorotka spiekła raka i jeszcze rzewniéj płakać zaczęła. Po chwili rzekła:
— Wujaszku, ja pójdę do klasztoru.
— Masz babo reduty! — krzyknął pan Wilga — nie mówiłem, że ją ci Włoszyska oczarowali... Odmów Antyfonę i litanię do św. Antoniego, połóż się na prawym boku spać, uczyniwszy przód na poduszce krzyż święty, a zły duch-kusiciel odstąpi od ciebie. Jutro pójdziemy do fary.
Dorota przeżegnała się kilka razy, położyła się na prawym boku, zamrużyła oczy, ale wszystko to jakoś nie skutkowało. Przed jéj oczyma stał król Jegomość i mrugał do niéj. Przeżegnała się jeszcze raz, nic nie pomogło. Wreszcie zaciągnęła kilimek na głowę, ale i tam widziała pełne, rumiane policzki mniemanego króla.
I panu Wildze nie lepiéj się powodziło. Wlazł pod pierzynę, nakrył się z głową, ale sen uciekał od niego. Widział Włocha, jak zęby wyszczerzał i śmiał się z litewskiego szlachcica. Nie było rady z przeklętym Włoszyskiem, zakwaterował się do niego pod pierzynę i ani go wypędzić. Spocił się stary szlachcic, przewracał się z jednego boku na drugi, a z nim razem przewracał się i Włoszysko i ciągle mu w oczy zaglądał. Wielką miał ochotę dać mu odlewany policzek, ale gdy sobie przypomniał, że to mara tylko, zreflektował się i rzekł do siebie: Sen mara, a Bóg wiara.
Jeszcze nie był domówił ostatniego słowa, gdy tuż pod drzwiami zasłyszał jakiś szelest. Odkrył jedno ucho, otworzył gębę, i zdawało mu się, że ktoś po sieni chodzi. Wkrótce zasłyszał coś niby muzykę, niby szepty jakieś. Odkrył drugie ucho i podniósł się na łóżku, aby lepiéj słyszeć.

I w saméj rzeczy zasłyszał teraz wyraźnie tony bandurki. Przy bandurce począł ktoś śpiewać. Pan Wilga słuchał:

...Usłysz niebianko lutni mojéj dźwięki,
U drzwi twych stoję — w noc ciemną;
Serce me drażnią ach! rozkoszne męki,
O wyznaj, żeś mi wzajemną!...

Pan Wilga uczuł, że mu włosy na głowie stanęły. Zatrzymał oddech i słuchał, czy Dorotka się nie zbudzi. Ale Dorotka, jak widać, zasnęła. Nie wiedział biedny, co począć. Tymczasem śpiewał tamten daléj:

A że cię kocham masz dowód niezbity,
Patrz, twojéj wzywam litości —
Sen mi odebrał chłopiec Afrodyty,
A rozpacz w sercu mem gości...

Już dłużéj nie mógł wytrzymać pan Wilga. Wyskoczył z łóżka równemi nogami, wziął żupan i maczugę i cicho drzwi otworzył.
— A tuś mi przeklęty sedukturze? — zawołał przytłumionym głosem, pochwyciwszy trubadura za kołnierz.
Biedny kochanek nie wiedział co się z nim stało, tak szybko odbyła się ta niespodziana operacya.
— Kto jesteś, szlachcic czy plebejusz?
— Kto jestem?... Spojrzyj na mnie! — odparł trubadur przyszedłszy nieco do siebie. — Tylko proszę cię, nie rób hałasu.
Pan Wilga poprowadził go do latarni, która na środku sieni słabo się świeciła, a spójrzawszy mu w twarz krzyknął przestraszony:
Mater Dei! król Jegomość!
I w saméj rzeczy nie był to kto inny, jak ten sam król, który Dorotkę po twarzy szczypał. Miał na sobie tę samą kapotkę jedwabną w liljowe pasy, tylko peruka przy niezręczném obejściu się z nią pana Wilgi, trochę się skrzywiła.
Mater Dei! — krzyczał szlachcic — toż taki przykład król Jegomość...
— Mówię waszmości, tylko nie krzycz...
Wilga namyślił się chwilę.
— Nie, to na sucho nie ujdzie! — zawołał — Wasza Królewska Mość musisz się ze mną rozprawić. Szlachecki klejnot, mospanie, to więcéj niż berło. Omissis omittendis równa krew w nas płynie. Sedukcya młodéj dziewczyny... Stawaj Waszmość — drugi raz tak mi się nie uda...
— Co waść pleciesz...
— Co plotę, to plotę, dosyć na tém — bić się musimy... oho, miałem już dawno na wątróbce... no, prędzéj, bo narobię hałasu... a decorum mospanie?...
— Wszak nie masz Waść prawéj ręki!
— Prawda, prawda — zawołał smutno Wilga — przeklęty Tarłowczyk! jabym go teraz za wszystkich...
Tu naklął pan Wilga Tarłowczykowi, pomyślał chwilę, lecz zwracając się nagle do trubadura rzekł:
— Otóż i ręka zaraz będzie!
Postąpił kilka kroków naprzód i zapukał do drzwi izdebki.
— Michale! prędko, weź Waść szablę.
— A to na co? — zapytał przebudzony szlachcic.
— Bić się będziesz.
— Z kim? Za co?
— Nie pytaj! z szlachcicem, za obrazę honoru cum quibusdam aliis.
Za chwilę pojawił się Michna z demeszką pod pachą.
— Wasza królewska Mość staniesz plecyma do latarni — a nikt Waszmości nie pozna — szepnął do króla Wilga.
Nieszczęśliwy kochanek rad nie rad musiał stanąć. Wilga widząc, że u boku ma szpadę, pobiegł do izdebki, a podając mu swoją szablę, rzekł:
— Ten scyzoryk do piór tylko. Tu jest coś lepszego. Turecka bestyjka! tylko kazałem napisać: Jezus, Marya, Józef! A no, wal Michale w imię boże i rzeczypospolitéj — najprzód za sedukcyą a potém za pacta conventa...
Michna tak był pewny dobréj sprawy ze strony pana Wilgi, że nie wdając się w wyjaśnienie rzeczy, chwycił za rękojeść szabli i kilka razy w koło nią zatoczył. Toż samo uczynił i jego adwersarz. Snać mu się szabla Litwina musiała podobać, bo ją z upodobaniem na obie strony obejrzał.
— Patrzaj — szepnął Wilga do ucha przyjacielowi — nie fryc w tém rzemiośle, poznał się na szabelce. Aż mu się oczy zaszkliły... nie myślałem, żeby był tak skory do szabli jak do dziewczyny...
I nie skończył jeszcze, a mniemany król już natarł na Michnę. Michna odcinał się krzepko mimo lat siedmdziesięciu, skakał w lewo i w prawo, przykucnął kilka razy i podskoczył, jakto dawniéj za jego czasów praktykowano. Ale adwersarz rozumiał sztukę doskonale. Michna począł się cofać.
— Michna! odlew! — krzyknął Wilga — pal młynka! z dołu! Referendarza!
I jakoż w saméj rzeczy cięcie referendarskie takie było mistrzowskie, że chcąc się przed niem zasłonić, musiał adwersarz szablę na dół spuścić, przez co głowa jego w wielkiém była niebezpieczeństwie.
W téj chwili zrobił się hałas. Z kagańcem w ręku, w lekkiéj, powiewnéj szacie wypadła Dorota z izdebki, a wymówiwszy: Jezus, Marya, Józef! stanęła między walczącymi. Światło kagańca padło na twarz mniemanego króla — Michna upuścił szablę.
— Ruścinowski! — krzyknął.
Ruścinowski rzucił perukę, która mu zawadzała, a otarłszy pot z czoła, zawołał:
— Ażem się wytrzeźwił! Nie wiedziałem panie Michna, że się Waszeć tak tęgo bijesz.
— Ba, któż się spodziewał, że to Waść...
Wilga stał, jakby go piorun uderzył. Chciał coś powiedzieć, ale język stwardniał mu jak kołek. Zabełkotał, splunął i nic więcéj.
— Toście z szlachcicem w straszaka grali? — krzyknął wreszcie — wystawiliście dziewczynę na publikę?... ha! Strzelać się musisz, strzelać...
— Wujaszku kochany... jęczała Dorota, jabym umarła...
Ruścinowski spojrzał na nią, a szabla wypadła mu z ręki. Dorota była cudnie piękną. Jéj włosy rozpuszczone wijące się po śnieżnych ramionach, jéj szata wiotka, powiewna, oddająca wybornie przecudne jéj kształty, jéj głos srebrny, drżący, w którym były łzy i rozpacz, wszystko to na nim takie zrobiło wrażenie, że i trzech zliczyć nie umiał. Począł coś przebąkiwać, że był trochę przy fantazyi, przepraszać, ale stary Wilga o niczém słyszeć nie chciał, tylko sapiąc ze złości, wziął Dorotę za rękę i do izdebki wprowadził. Resztę odłożył do jutra.
Gdy już był trochę przyszedł do siebie, zapytał Michnę o tegoż Ruścinowskiego.
— Niema co mówić, walny chłopiec — rzekł do Michny — na mojéj Turczynce poznał się od razu. Aż mu się oczy zaiskrzyły... tęgo nią wywijał... ot głupstwo... pustota młodzieńcza... ale mnie starego tak w pole wywieźć... nie daruję, nie daruję...
— Wujaszku kochany... — płakała Dorota, a serce jéj czegoś się radowało...
Była to może pierwsza kobieta, która się z tego cieszyła, że jéj kochanek nie jest — królem.
Jakoż i słusznie się cieszyła. Za cztery bowiem tygodnie klęczała na stopniach ołtarza i.... jak stary obyczaj kazał, płakała serdecznie za swojém wiankiem.
Wilga przebaczył Euścinowskiemu i oboje zabrał na swój futorek.

— Warszawa — zwykł mawiać — to już dzisiaj nie dla szlachcica. Jego posterunek, mospanie, na wsi, przy pługu. Tam jeszcze zdrowie, tam nadzieja, tam rola przyszłych plonów. Tylko nie szumno, ale jak Bóg przykazał, z bliźnim po chrześciańsku. A każdy nasz bliźni, i wielki i maluczki. A na wszystko resztę trzeba powiedzieć: Bądź wola twoja, jako w niebie tak i na ziemi!
I dotrzymał słowa poczciwy szlachcic. Stał się znowu rozmownym, odwiedzał szlachtę, prawił jéj o dawnych czasach i zdarzeniach, ale o pojedynku z królem nigdy nie wspomniał. Michna tylko razu jednego wygadał się, gdy go pan Ruścinowski w kumy zaprosił i po staremu ugościł.
KONFEDERAT.


Jadąc ze Lwowa ku zachodowi, za dzień drugi stajemy na popas w małém, ubogiém miasteczku. Biedne, pochylone domki i pokrzywione dachy okazują, że mieścina strasznie się postarzała i podupadła. Wprawdzie tu i ówdzie bieleje domek z cegły, płaskim nakryty dachem, ale to nie jest domek dawnego polskiego mieszczanina, to dom propinatora lub liweranta szutru, albo siedziba starego, pensyonowanego wojskowego. Pierwotni tego miasta mieszkańcy przenieśli się powoli na cmentarz za mały kościółek, reszta zbiedniała i wynędzniała.
Kilkaset kroków za cmentarzem widzisz kupę rozsypanych gruzów i przegniłych belek. Dzikie zielsko porosło te gruzy, a zapadły loch okazuje, że dawny mieszkaniec tego domku prócz głównych potrzeb życia myślał także i o wygodzie. Miejsce to podziśdzień nazywa się Konfederatówka, a kronika małego miasteczka opowiada o niém dziwne rzeczy.
Przed stu prawie laty mieszkał tu szanowany powszechnie mieszczanin, Szymon Radysz. Dawniéj miał dom w samém mieście, ale licho jakieś napadło go, sprzedał dom i za cmentarzem, daleko od miasta, wystawił sobie chałupę i płotem dokoła ogrodził. Różnie sobie w mieście tłumaczono te fantazye Radysza. Jedni mówili, że Radysz, który był bednarzem z rzemiosła, wycinając razu jednego łozy na obręcze za cmentarzem, trafił na skarb zakopany i aby tém dogodniéj dalsze pod ziemią robić poszukiwania, kupił grunt i na nim dokoła się ogrodził. Inni znowu podejrzywali bednarza o mniéj szlachetne zamiary. Za cmentarzem ciągnął się szeroki parów zarosły odwiecznie krzakami leszczyny. Leszczyna należała do dziedzica wsi poblizkiéj. Otóż, aby tém dogodniéj zaopatrywać się bezpłatnie w dobry bednarski materyał, wybrał sobie Radysz to ustronie na mieszkanie, z którego miał do parowu czynić nocne wycieczki.
Czy tak czy owak ludzie mówili, zawsze jednak było coś w tém prawdy, bo chudy i blady niegdyś bednarz zaczął czerwienieć na twarzy i tuszę przybierać, a nawet sprawił sobie siwe futro z krymskich baranów, jakiego nawet i cechmistrz żaden w mieście nie miał.
Podejrzenia sławetnéj rady miejskiéj musiały wreszcie dojść do uszu bednarza i mocno go zmartwić, bo od niejakiego czasu zerwał wszelkie stosunki z miastem a nawet cechem, i tylko na ręce młodszego brata cechowego składał dwa dukaty w złocie holenderskiém na ofiarę św. Szymona Judy, patrona cechu. I stało się, że co pierwéj tylko półsłówkiem do uszu sobie szeptano, powtarzano teraz głośno na radzie miejskiéj, a mianowicie na każdéj stypie, kiedyto człowiek mimowoli o sprawę z sumieniem trąci.
Mimoto miał Radysz powodzenie w całéj okolicy.
Jego obręcze były łykowate a giętkie jak rozpalone żelazo, jego beczki i cebry słynęły na jarmarkach w okręgu pięciu mil. Ale w miarę tego, jak się towar jego między ludzi coraz więcéj rozchodził, tém mniéj miał bednarz znajomych i przyjaciół, a w końcu ujrzał się tak osamotnionym jak lipa przy drodze. Nikt do niego nie przychodził, w drodze nikt go nie pozdrawiał ani nawet „pochwalony” nie powiedział. Bednarz zaczął znowu blednąć na twarzy, brzuch mu spadł, a siwe futro jakoś poszarzało. I mówili znowu ludzie między sobą na stypie, że złe sumienie wysysa tłuszcz z człowieka i czyni go chudym jak deska.
Walenty Serdak, szewc z profesyi, który najbliżéj bednarza mieszkał, opowiadał co Piątek zgromadzonym w szynczku mieszczanom, że u jego sąsiada jakieś dziwne dzieją się rzeczy.
Razu jednego odmawiając wieczorem Anioł Pański jakoś mimowoli zaszedł aż do płotu, który odgradzał szerokie podwórze bednarza. I mimowoli rzucił okiem przez dziurę w płocie i obaczył ogromne stosy wystruganych drążków, które bednarzowi do niczego nie są potrzebne. A gdy w nocy przez okno wyglądnął, aby obaczyć, czy już węgierka świta, ujrzał przed domem u bednarza kilka latarń, które tu i ówdzie się kręciły, a gdy ucho nadstawił słyszał wyraźnie, że kilka wozów z podwórza wyjeżdżało, a przy tém coś niby szabla brzęczało.
— Że tam coś niechrześcijańskiego się święci, dałbym za to dwa zęby wybić — zawołał Mateusz Piróg, nieprzyjaciel i współzawodnik Radysza. — Bo i cóżto, święty Antoni, alboto moje obręcze gorsze czy co? Każdą z nich jak strunę opaszę w koło palca, a jak opaszę beczkę to i sam lucyper jéj nie rozbije! święty Antoni...
— Mówicie kumie jak z kantyczek — odparł Serdak, ale gdybyście widzieli i słyszeli co ja widzę i słyszę...
Piróg pokręcił ucho z radości, kazał dać nową koléj i przysunął się do szewca, aby go z całą uwagą wysłuchać. Oblizał się od ucha do ucha na samą myśl, że wykrywszy jakąś niesłychaną zbrodnię przed radą miejską, będzie mógł pozbyć się swego współzawodnika w kunszcie bednarskim.
— Bo to widzicie, kumie — prawił daléj do szewca — nasze miasto to jakby zgraja łotrów i rozbójników. Węgrzynek, co to w wilią Matki Boskiéj złamał mi dwa żebra, to szubienik. Mówią, że żyda jakiegoś zabił i pieniądze po nim chapnął. A ten Drawicz, co to taki ogromny brzuch niezasłużenie przed sobą nosi (na sam święty Jędrzéj sprawę z nim przegrałem), to urwipołeć jakich mało. Mówią... ale co mi do tego! A Damian Szeląg, który dwa cale z mego gruntu mi ukradł, a miasto mimo to zasądziło mnie na koszta procesu, ten Szeląg... to włosy na głowie stają, kumie — włosy na głowie stają! Jakem Piróg!
Szewc pokiwał głową i uśmiechnął się, jakby chciał mówić: Wszystko to niczém jeszcze, wiem ja coś więcéj o Radyszu! Piróg zrozumiał uśmiech Serdaka, oblizał się jeszcze raz, a chcąc szewcowi język rozwiązać, prawił daléj:
— Święty Antoni! albo familja Mruków, która mi posag pierwszéj żony zabrała, to sami złodzieje. Ich wielki przyjaciel i opiekun, sławetny pan Łaskota, który cztery razy był wójtem, a w sam dzień św. Michała z izby sądowéj za drzwi mnie wypchnął, to niech o nim nic nie mówię, bo nikt wierzyć nie będzie. Niktby nie pomyślał, że tak przyzwoity i tłusty obywatel miasta ma pod kapotą djablą duszę... ale późniéj o tém...
I tak daléj prawił Piróg, a szewc pił jedną szklanicę po drugiéj, mrugał siwemi oczyma do swego przyjaciela, a gdy już czupryna trochę mu się rozgrzała, potarł ręką po czole i rzekł:
— To wszystko nic, panie Mateuszu, ale Radysz... oho-ho! Radysz...
— Domyślam się — wtrącił z radością Piróg — ten parów za cmentarzem...
— Oho-ho!.. parów — dodał szewc i sięgnął po szklankę.
— Mówią, że niegdyś w tym parowie zabito kogoś.
— Oho-ho! jeszcze gorzéj.
— Święty Antoni!... a Radysz wygląda tak... tak...
Szewc wytrzeszczył na bednarza siwe oczy i zamilkł. Piróg kręcił się na stołku z niecierpliwości, a szewc jak patrzał tak patrzał.
Po chwili daremnego oczekiwania trącił Piróg szewca łokciem i szepnął mu do ucha.
— Możebyśmy przeszli do alkierza, tu ludzie słuchają.
Szewc kiwnął głową a Piróg wziąwszy obie szklanice do ręki, poprowadził przyjaciela do wązkiéj, ciasnéj komórki na poufną pogadankę.
Obejrzawszy się w koło jak człowiek, który wielką tajemnicę ma na sercu, zaczął Serdak:
— Już to od roku dzieją się u mego sasiada dziwne rzeczy, którychby nikt nie chciał wierzyć.
Piróg przysunął się do szewca.
— Zaraz jak tylko śnieg stajał — ciągnął daléj szewc — wybrał się Radysz w drogę i aż dwa tygodnie bawił. Potém powrócił i nic nikomu ani słówkiem o téj podróży nie wspomniał.
— Ale wy przecież wiecie — przerwał bednarz.
— Gdzie tam, jak w rogu nic nie wiem! — odparł szewc popijając ze szklanicy.
Piróg skrzywił się na takie opowiadanie szewca, a widząc, że przyjaciel jego znowu wargami ruszać zaczyna, słuchał go daléj z wyrazem największéj ciekawości.
— Razu jednego — ciągnął daléj szewc — w niedzielę po nieszporach poszedłem sobie ponad wodę, aż wtém coś koło mnie mignęło i chyłkiem prosto do Radysza pobiegło.
— I cóż to było? — zapytał w pocie czoła bednarz.
— Był to wieprz tłusty z czarnym płatkiem na grzbiecie, tak... dwuroczniak — odparł szewc popijając ze szklanki. W prawdzie wieprz ten nie należy do rzeczy, ale zwróciwszy moją uwagę...
— I cóż daléj? — zagadnął zniecierpliwiony bednarz.
— Bo to widzicie, kumie, przy tłustym wieprzku przypomniałem sobie, że mielnik Stefko obiecał mi zemleć ziarno do karmienia prosięcia, które na św. Judę kupiłem. Otóż przypomniawszy sobie to wszystko puściłem się do mielnika, a że to już był późny wieczór, więc nie szedłem ścieżką przez cmentarz, ale wygonem po nad wodę. W młynie zastałem Stefka i dziesięcioro dzieci jego, a pogadawszy z nim to i owo zabierałem się właśnie do wychodu, gdy do młyna wszedł żyd z długą siwą brodą i siwemi pejsami.
Piróg zagryzł usta z niecierpliwości. Szewc tymczasem wycedził do dna szklanicę, a dając tym sposobem do poznania swemu przyjacielowi, że mu w opowiadaniu gardło wysycha, odkrząknął i mówił daléj:
— Zrazu myślałem, że to Abraham z Koniewa, ale gdy dobrze mu się przypatrzyłem, okazało się, że to żyd wcale obcy, który przyjechał mleć pszenicę na mace. A że to jest rzecz każdemu znana, że w takim razie łapią żydzi tłustego dzieciaka i krwi mu nieco upuszczają...
— Święty Antoni! — krzyknął bednarz — już się wszystkiego domyślam! Radysz temu żydowi dał dziecko na zabicie! Zbrodnia, święty Antoni, niesłychana zbrodnia! To gardłem pachnie!...
— Hola, hola kumie — zawołał szewc — tego ja nigdy nie mówiłem, bo nic o tém nie wiem. Tylko to właśnie przyszło mi na myśl, gdym owego żyda obaczył i nawet mielnikowi szepnąłem do ucha na pół z żartem, aby na swego Wojtka uważał, bo nie przymierzając chłopiec jak prosię! A on mi na to:
— Nie bójcie się, i sam Radysz nie złapie go, choć mówią, że z djabłem ma spółkę.
— Wiesz, Radysz łapie dzieci i żydom sprzedaje... cedził niby od niechcenia Piróg.
— Czy łapie, czy nie łapie, już ja tam tego nie wiem — mruknął szewc nie kontent z próżnéj szklanki — ale, że to mielik powiedział, na to mogę dwa palce do góry podnieść i ukrzyżowanego Chrystusa pocałować.
— I cóż właściwie wiecie o Radyszu — zapytał bednarz — który począł się obawiać, że jego przyjaciel nic a nic o Radyszu nie wie.
— Com wiedział, tom powiedział i kwita — odburknął Serdak, nienawykły rozmawiać na sucho. Alboż to nic, co mielnik mówił, hę? A żyd stary, z długą siwą brodą, to nic, hę?... a wieprz z czarnym płatkiem na grzbiecie, to także nic, hę? Szkoda do was gęby Mateuszu, czas się straciło i w gardle sucho!
Rzekłszy to wysunął się szewc z alkierza, a Piróg nawet tego nie spostrzegł. Zawiedziona nadzieja usłyszenia czegoś nadzwyczajnego popsuła mu humor i wprawiła go w czarną melancholię. Już od kilku lat przemyśliwał nad tém, jakimby to sposobem pozbyć się strasznego swego współzawodnika, który chleb mu odbierał.
Wszystkie jednak praktyki nic nie pomogły. Napróżno w cechu i przy każdéj stypie prawił o złych ludziach, którzy biednemu człowiekowi na świecie żyć nie dają, napróżno nakładał na Radysza największe składki, gdy był podcechmistrzem, nareszcie czernił go i ogadywał jako człowieka bezbożnego; wszystko to nic nie pomogło, Radysz z każdym targiem miał większy odbyt, a konewki i beczki Piroga rozsychały się i ciekły.
Spostrzegł wreszcie bednarz, że szewc z alkierza się wysunął.
Jakkolwiek nic się od niego nie dowiedział, coby jego współzawodnikowi zaszkodzić mogło, tajemniczy jednak sposób mrugania szewca, gdy o Radyszu mówił, utwierdzał go w przekonaniu, że u Radysza dzieją się wprawdzie rzeczy niestworzone, o których jednak Serdak nic powiedzieć nie chciał. W okamgnieniu przyszła bednarzowi szczęśliwa myśl do głowy.
Postanowił sam zakraść się pod okna Radysza i na własne oczy obaczyć to, co w rozognionéj miodkiem fantazyi już jasno widział. Napiwszy więc jeszcze na ochotę z pierwszym lepszym powróżnikiem, który mu się pod rękę nawinął i wybiwszy żonkę, która już zmrokiem po niego do szynku przyszła, wyszedł tylnemi drzwiami z alkierza, aby jak najprostszą drogą udać się pod okna Radysza.
Z poza stodoły Mikołaja Stopy wychylił się księżyc, a że była pełnia na niebie, to świecił Pirogowi jasny i duży jak dno od beczki. Mrucząc sobie coś pod nosem i wymachując rękami szedł bednarz śmiało i odważnie wazką uliczką poza ogrodem Bartosza Szapki. Przyszedłszy do cmentarza zrobiło mu się jakoś ckliwo. Na cmentarzu okazują się zazwyczaj złym ludziom duchy i biorą ich z sobą do grobów. Jakby mrowie przebiegło przez pacierz bednarza zacząwszy od wielkiego palca aż do łysiny.
Zatrzymał się chwilę a nawet wytrzeźwił trochę ze strachu.
Do tego jeszcze samym środkiem cmentarza szło coś czarnego. Bednarz przycupnął do ziemi i już chciał drapnąć do żonki, gdy mu nagle na myśl przyszło, że duchy zazwyczaj biało chodzą, a tu coś niby w czarnéj idzie kapocie. Ciekawość jego wzięła górę nad bojaźnią, gdy obaczył, że ta czarna postać prostą ścieżką zmierza do domu Radysza. Nabrał więc ducha i kilkoma susami dopadł krótszéj drogi przez zarośla.
Księżyc podniósł się tymczasem na niebie i zmalał jak krążek od faski. Bednarz przedzierał się przez krzaki jak mógł najciszéj, a podwinąwszy poły kapoty przeskoczył wreszcie głęboki rów i stanął na wygonie, który prosto prowadził do zagrody Radysza. Zaledwie bednarz odsapnął i poły kapoty na dół spuścił, gdy nagle usłyszał za sobą jakby brzęk szabli. Obrócił się więcéj ze strachu jak z ciekawości — zdawało mu się, że włosy wyrosły mu z łysiny i kołkiem stanęły do góry.
Ta sama czarna postać, którą widział na cmentarzu stała tuż za nim.
Był to żyd chudy, wysoki, z długą białą brodą i długiemi pejsami, kubek w kubek taki sam, jak go Serdak widział we młynie. Najokropniejsze myśli przebiegły przez łysą głowę bednarza. Nogi zachwiały się pod nim, zęby dzwonić poczęły. Do tego niby od niechcenia odwinął żyd poły kaftana, a długa, zakrzywiona szabla błysnęła do księżyca.
— Kto jesteś i czego tu chcesz? — zawołał żyd wcale nieżydowskim akcentem.
Bednarz chciał w tył skoczyć przez rów i dostać się do leszczyny, ale nogi zdrętwiały pod nim. Nie ruszył się z miejsca.
— Kto jesteś, gadaj! — powtórzył żyd tak czystym polskim akcentem i tak jakoś po polsku przyłożył rękę do szabli, że bednarz mimo to, iż był prawym katolikiem, zgiął się we dwoje i żyda za kolana ułapił.
— Sławetny i wielmożny panie — bełkotał w strachu — ja jestem Mateusz Piróg, bednarz z profesyi, obywatel tego miasteczka, który ot tak wyszedłszy z domu, bo mam złą żonkę, i aby jéj pasyi nie dać powodu... wyszedłem ot tak dla świeżego powietrza...
Żyd zaśmiał się głośnym, szczeropolskim śmiechem, aż mu siwa broda z jednéj szczęki oderwała się. Bednarz prosił w duchu Boga, aby się ziemia pod nim rozstąpiła, ale ziemia była twardą jak opoka, musiał stać i oko w oko patrzeć na tajemniczego żyda.
— Nie po katolicku kłamiesz. Mateuszu Pirogu — zawołał śród śmiechu nieznajomy, poprawiając fałszywéj brody — ty o tym czasie tu w tym parowie... oho-ho! ptaszku, nie wywiniesz się z łapki...
Bednarz poskrobał się w łysinę, aby jaki szczęśliwy koncept z niéj wydobyć i rzekł po chwili:
— Znają mnie tu wszyscy ludzie, byłem przez dwa lata podcechmistrzem, ożeniłem się po raz drugi z Małgorzatą, rodzoną siostrą byłego naszego cechmistrza sławetnego Mikołaja Kryłosa, który ma dwa domy w samem mieście i jest najgrubszym obywatelem miasteczka...
— Oho-ho! — zaśmiał się znowu nieznajomy i sięgnął ręką pod kaftan, gdzie była duża zakrzywiona szabla.
— Zna mnie nawet ojciec gospodyni z pod Opatrzności w Jarosławiu — mówił daléj bednarz — robiłem dla niego na wino trzy beczki z suchéj dębiny i napuszczałem nawet dęgi siarką, jak to żaden bednarz ani nawet Jakób z Krakowca nie potrafi, ani nawet Radysz, który niezasłużenie ma reputacyą najlepszego bednarza...
Nieznajomy zaśmiał się, przez co wprawił bednarza w tak wielką konfuzyę, że gębę zamknął i stał jak niemy. Widząc to nieznajomy wziął go za miarę i rzekł łagodniejszym już głosem:
— Po twoich nocnych wycieczkach w tym dzikim parowie widzę, że jesteś duch niespokojny, a takich mi właśnie potrzeba...
— Święty Antoni! — krzyknął bednarz — jam najspokojniejszy obywatel w całém mieście! Mógłbym był wyprocesować majątek po pierwszéj żonie mojéj, ale dla miłego spokoju zrzekłem się. Sąsiad wlazł mi w grunt, dla miłego spokoju posunąłem się. Krewny mojéj żony w uroczyste święto wypchnął mnie za drzwi, dla miłego spokoju nie zaniosłem żadnéj skargi. Jam człowiek najspokojniejszy!...
— Szczerość twoja podoba mi się, choć czuję pod ręką, że jesteś djabelnie tchórzem podszyty i drżysz jak osika. Powiedz-że mnie, mój ty Mateuszu Pirogu, co stanowi na ziemi całe szczęście twoje?
Bednarz poskrobał się w głowę. Nieznajomy przyszedł mu w pomoc.
— Nieprawdaż, że tłusta pieczeń wieprzowa i baranina duszona?
— Szpikowana czosnkiem i młodą słoninką, sławetny panie — wtrącił ośmielony bednarz.
— I kufel miodu na to, nieprawdaż?
— O święty Antoni! — krzyknął bednarz oblizując się od ucha do ucha, toby już były specyały...
— Nim tych specyałów dostąpisz — przerwał mu nieznajomy śmiejąc się głośno, aż się po parowie rozlegało — muszę cię pierwéj pasować na szlachcica, bo jak szlachcicowi tak i każdemu dzisiaj człowiekowi, najświętszą rzeczą w życiu powinna być — ojczyzna.
Rzekłszy to wyłamał dość sporą gałęź leszczyny z poblizkiego krzaku i przeciągnął nią bednarza od łysiny aż do bioder.
Bednarzowi zrazu dech w piersi zaparło, ale widząc, że nieznajomy drugi raz się zamierza, jednym susem przesadził fosę i zniknął w krzakach.
Wyszedłszy po niejakim czasie na brzeg parowu, widział na własne oczy, jak ów żyd wchodził do zagrody Radysza.
— Banda rozbójników! — pomyślał sobie Piróg — a Radysz hersztem! I chyłkiem pobiegł do miasta, aby nazajutrz rano całą tę sprawę przed radą miejską wytoczyć, a w razie potrzeby nawet ów kij fatalny w jak najwierniejszém odbiciu na grzbiecie okazać.
Podczas, gdy Mateusz Piróg pod ciepłą pierzyną różne sobie o tém zdarzeniu układał relacye, które dnia jutrzejszego szanownéj radzie miasta miał przedłożyć, na dębowéj ławie u Radysza siedział ów mniemany żyd, ale tak się jakoś odmienił, że niktby go nie poznał. Nie miał ani pejsów, ani brody siwéj, był czerstwy i rumiany na twarzy, a czarne w górę podkręcone wąsy sięgały aż gdzieś do uszu. Ubiór jego składał się z ceglastego żupana, z boku wisiała ta sama krzywa szabla, która przed chwilą takim strachem nabawiła biednego bednarza.
Po drugiéj stronie stołu, oparty na rękach siedział gospodarz. Byłto mężczyzna w sile wieku, postawy atletycznéj. Czarny, kędzierzawy włos i błyszczące oko znamionowały człowieka przedsiębiorczego. Na stole między siedzącymi stał dzban polewany, z którego koleją śród rozmowy popijali. Koło pieca na ławie siedziała staruszka. Stojące koło niéj kule świadczyły, że biedaczka albo była kaleką, albo na starość na nogi zaniemogła. Twarz jéj była żółta jak pergamin, oczy patrzały w słup bez blasku i życia a sine pomarszczone usta szeptały pacierze.
Gospodarz śród rozmowy rzucał często smutne spojrzenie na ławę pod piecem, a po każdém takiém spojrzeniu zdawało się, że wpadłszy w zamyślenie nie słyszy mowy swego gościa. Ten zaś popijając z dzbana prawił nieustannie.
— To wszystko drapichrusty, zaledwie rękę na nim położyłem, a już zadrżał jak przed cerulikiem! Kołtun jak wszyscy jemu równi i basta. Spać pod ciepłą pierzyną, rano kufel piwa ciepłego z serem, sztukę wieprzowiny i kołacz pszeniczny — to u was wszystko! A jak się zowie Piróg! cha, cha, cha! — to prawdziwy piróg. Kapuściana dusza zawinięta w tym pirogu!...
— Czy się zwie tak lub owak — zawołał gospodarz podnosząc głowę i wstrząsając czarnemi kędziorami — czy się zwie tak czy siak, to przecież może być tak dobry, poczciwy i butny, jak każdy inny!
— Hola mości Radyszu! — odparł gość — już to ani Piróg ani Kapusta nic wielkiego nie dokażą. Ja każdego dnia, gdy wstaję i pacierz mówię, dodaję w końcu te słowa: Marcinie, pamiętaj, że się zwiesz Popiel, a chociaż masz tylko pół włóki gruntu, to przecież musisz tak żyć czysto i uczciwie, jakbyś był królem polskim. Bo musicie wiedzieć, że Popielowie to familia królewska.
Bednarz machnął ręką i rzekł;
— Znałem ja i z waszych wiele nieuczciwych ludzi. Ot naprzykład Jakób Zawiłła z Dąbrowy...
— To być nie może — przerwał mu Popiel — Jakób Zawiłła z Dąbrowy, (którego wcale nie znam) jeźli jest urwipołciem, to pewnie nie szlachcic, ale jakiś wtręt lub żydowin, a przynajmniéj z matki Tatarki... albo...
— Panie Marcinie — rzekł bednarz, kładąc na ramieniu szlachcica szorstką, spracowaną rękę — wiem ja mości Popiciu, że każdy z was, co to tam w skrzyni jakieś papiery po ojcu chowa, jest butny i pyszny i na człowieka z góry patrzy. Wiem ja, że Piróg i wielu innych mieszczan nie są jak byli święci, o których w niedzielę w téj dużéj książce czytam. Ale wam przecież nie godzi się wygadywać...
— Wy Szymonie jesteście człowiekiem uczciwym — przerwał Popiel — ale nad swoją uczciwość nic nie rozumiecie.
— Czegóżbym nie rozumiał? — zapytał bednarz.
— Wasze całe szczęście jest tłuste podgardle wieprzowe i kiszki z kaszką — ciągnął daléj przybyły.
Bednarz ścisnął pięść i roziskrzoném okiem rzucił na mówiącego. Popiel jakby tego nie widział. Sięgnął po dzbanek i spory haust z niego pociągnął.
— Wasz brzuch jest waszym Bogiem — mówił daléj nie zmieniając tonu — toż chodujecie go, jak arbuz na grzędzie, aby był duży i tłusty jako wieprz karmny. A my, mości Szymonie, my, co to w skrzyniach papiery mamy po ojcach, jesteśmy zawsze gotowi nadstawić karku za Rzeczpospolitę i króla, a nawet dać sobie brzuch na wskróś rozpruć.
— Gdyby tego potrzeba było — mruknął bednarz — to każdy człowiek poczciwy mógłby to samo zrobić.
— Ba! — przerwał mu Popiel — gdyby tego potrzeba było!... Wy naprzód w waszéj radzie miejskiéj musicie długo radzić, czy potrzeba, czy niepotrzeba, a w końcu okaże się zawsze z narady, że niepotrzeba!
Bednarz spuścił głowę i zadumał się. Popiel tymczasem wypróżnił dzbanek, a ukroiwszy spory kawał chleba, który na stole leżał, posypał go solą i najspokojniéj sobie zajadał. Po niejakim czasie odezwał się znowu:
— Ej co tam nad tém myślicie, tak jakbyście co dobrego wymyślić mogli!... Już to co ja wam powiem, do waszéj głowy nie przypadnie! Wasze miejskie głowy wyłysiały pod baraniemi czapkami, ale głupiuteńkie jak dynie!
— Marcinie, gdybyście nie byli w moim domu i z mego dzbana... — przerwał mu groźnie gospodarz.
— Tylko jedną rzecz pozwólcie sobie powiedzieć: Czy miłujecie wy matkę waszą?
Bednarz spojrzał na ławę pod piecem, a jego oczy napełniły się łzami. Jakieś dziwne wzruszenie owładnęło go śród rozmowy z swoim gościem.
— A jakżebym nie miłował — odparł — toż ona jedna na świecie mi została.
— Otóż każdy z naszych — odparł potomek królewski — ma oprócz swojéj matki jeszcze drugą matkę, którą więcéj miłuje od pierwszéj. A wiecie kto jest ta matka nasza?
Bednarz podniósł głowę i z ciekawością patrzał na Popiela. Ten wstał i rzekł z emfazą:
— Ta druga matka nasza jest ojczyzna, Rzeczpospolita, którą każdy prawy szlachcic usque ad finem miłować w dobréj i złéj doli, i bronić własną krwią a nawet życiem jest obowiązany, jak to mówi Rej z Nagłowic... Otóż tego wy nigdy nie zrozumiecie, wy którzy jecie co niedziela kiszki z kaszą i tłuste podgardle wieprzowe...
Bednarz wstał szybko i kilka razy przeszedł się po izbie. Potém zwracając się nagle do gościa, rzekł:
— A czy dobre były drzewca do lanc, które przed miesiącem do marszałka wyprawiłem?
— Drzewca były doskonałe i zawiędłe jak być powinny. Próbowaliśmy je teraz z Puławskim pod Lwowem na regałach, za dwa tygodnie spróbujemy na innych. Przechodząc znowu tędy zdam wam relacyę...
— Wy nie wiecie co ja myślałem sobie strugając te drzewca? — przerwał mu bednarz żałosnym głosem.
— Cóż takiego?
— Ot tak, gdyby to ja, w takiéj jak wy macie konfederatce, mógł siedzieć na koniu i kłuć wroga psiawiarę...
— Zachciewa wam się nie swoich rzeczy — odburknął Popiel.
— Co, nie swoich? — krzyknął bednarz i pięść podniósł do góry, ale wnet opamiętał się i z głową zwieszoną siadł na ławie.
Tymczasem zjadłszy spory kawałek chleba wstał Popiel i rzekł:
— Komu droga temu czas. Mam ważne rzeczy zawieść do Lublina, a tu gotowi jeszcze schwytać człowieka. U was to każdy mieszczanin za kwartę gorzałki sprzedałby mnie.
Biorąc na siebie kaftan żydowski i przywiązując brodę mówił daléj:
— Za gościnę niech wam Bóg zapłaci — a drzewca macie zapłacone.
I chciał już podać rękę bednarzowi na pożegnanie, gdy ten raptem skoczył z ławy i kontent jak człowiek, który nagle dobry koncept schwytał, ozwał się do gościa:
— Na to nigdy nie zezwolę, abyście chałupę moją opuścili nie wypiwszy ze mną miodku, który ma lat dziesięć! Proszę was, usiądźcie, a ja zakręcę się koło wieczerzy.
Królewski potomek oblizał się na wspomnienie piastowskiego napoju, zrzucił pejsy i brodę, i zasiadł znowu na dębowéj ławie.
— Wprawdzie mam jeszcze kawał drogi przed sobą, mówił drożąc się.
— Wyprowadzę was na ścieżkę, która jest dwa razy krótsza od zwykłéj drogi — uspakajał go bednarz a w oczach jego błyszczało coś szyderskiego.
— Pójdę nocą — rzekł Popiel — a z poczciwym człowiekiem, którego szkoda na mieszczucha, warto jeszcze pogawędzić i z gąsiorka łyknąć.
Bednarz zapalił łuczywo i poszedł do piwnicy po ten dziesięcioletni gąsiorek. Popiel obmacał gąsiorek, powąchał i przyznał, że w całéj Popielówce niéma podobnego gąsiorka. A gospodarz dogadywał szlachcicowi, nalewał kubki, a staréj Maruszce nakazał przyrządzić kiełbasę z kwaśnym sosem.
Wkrótce buchały białe kłęby z dużéj na stole postawionéj misy, a woń czosnku i octu rozchodziła się po izbie. Popiel chwalił kiełbasę i popijał miodku a bednarz opowiadał mu z dziwnym wyrazem w oczach różne przygody swego życia. Mówił mu, jak mając lat dwadzieścia polubił był Paraśkę, córkę chodaczkowego szlachcica, a gdy o jéj rękę prosił to mu odmówiono, bo nie miał żadnych papierów po ojcu. Daléj skarżył się, jak Paraśka mimo, że go miłowała, poszła za mąż i zamiast schudnąć i umrzeć, poczerwieniała i roztyła się i jest najgrubszą niewiastą w całym Zabłotowie. On zaś posmutniał i długo przemyśliwał nad tém, coby to te papiery, zostawione po ojcu tak wiele znaczyć miały, i dlaczego poczciwy człowiek, który jest zdolny wszystko dobrze zrobić, byłby nikczemniejszy od drugiego. I tak zeszło mu lat dziesięć w tym smutku po Paraśce, odosobnił się od swoich, bo tam wiele plugastwa między nimi, i dzisiaj sam jeden żyje na świecie jak lipa przy drodze.
Popiel uśmiechnął się słysząc gospodarza tak wyrzekającego, oświecał go nawiasem, co to jest szlachectwo i jak potrzeba być szlachcicem, aby coś dobrego zrobić dla matki powszechnéj, ukochanéj ojczyzny.
I tak mijała chwila po chwili, koguty zapiały raz i drugi, staruszka zasnęła wśród pacierzy. Już dobrze było po północy, gdy Popiel chciał na nogi powstać. Ale miodek jakoś wlazł w kolana i nie dał ich wyprostować. Widząc to gospodarz, uśmiechnął się złośliwie i prosił gościa, aby jeszcze chwilkę zaczekał. Sam zaś wyszedł do alkierza, z za obrazu św. Szymona Judy wziął pęk ziela i pokruszył je na proch w dłoni. A gdy gościowi nową nalewał szklanicę nieznacznie wsypał proch ten do miodu.
Popiel zaklął się na św. Marcina, że to będzie ostatni kubek; przyłożył do wąsów i duszkiem w gardło wylał. Ale odsapnąwszy uczuł w wnętrznościach jakieś gorąco nadzwyczajne. Przed oczyma poczerniało mu. Machnął ręką, jakby chciał kogoś od siebie odpędzić, wybełkotał kilka słów niezrozumiałych, poczerwieniał aż po czuprynę i na zydel upadł bewładnie. Co widząc bednarz uśmiechnął się pod wąsem, a wziąwszy gościa jak dziecko na ręce, położył go w alkierzu na tapczanie i szubą swoją nakrył. Popiel zaczął się pocić, krople wody jak śliwki zaczęły mu się sunąć po czole. Sapał jak miech kowalski, a gardło syczało mu jak rozpalone żelazo. Bednarz stał długi czas nad nim i zacierał ręce jak cerulik, który cieszy się, że napój jego skutkuje, nie myśląc wcale, czy choremu na dobre wyjdzie. Ale polskiego szlachcica nie tak prędko śmierć się czepi. Popiel sapał i część choroby jakoś wysapał, reszta wyparowała przez łysinę. Jeszcze węgierka nie zaświtała, gdy się przebudził i zdumioném okiem potoczył dokoła. Na stołku koło niego siedział bednarz. Miał łzę w oku i w jakiémś dziwném zamyśleniu patrzał na mały tłómoczek, który koło niego na podłodze leżał.
— Tam do kata — krzyknął Popiel otwierając szeroko oczy — jakoś zmrzyło mi się, a tu trza w drogę. Pojutrze muszę stanąć na miejscu — mam ważne z sobą papiery od Puławskiego. Tam do kata, a cóż znaczy ten węzełek, Szymonie?
— Przygotowałem się do drogi — odparł sucho bednarz.
— Do jakiéj drogi? — zapytał szlachcic usiłując z tapczanu się podnieść.
— Do drogi, w którą wy iść mieliście, a w którą ani dzisiaj ani jutro nie pójdziecie! — odparł obojętnie Radysz.
— Jakto, ja nie pójdę?... — krzyknął Popiel aż myszy pod podłogą zadrżały.
I chciał równemi nogami stanąć na ziemi, ale głowy ani o włos nie podniósł od poduszki. Zdawało mu się, że ktoś do jego łyséj pałki nalał ołowiu, albo przynajmniéj przybił go do tapczana trzema goździami. Wiercił się i kręcił zdumiony szlachcic, ale ani ręka ani noga nie słuchały go i leżały martwe jak drzewo. Krzyknął; Jezus, Marya, Józef! Krzyknął ku otrzeźwieniu: Polska Królowo; ale ani jedno ani drugie nic nie pomogło. Spocił się nie ze strachu, ale z indygnacyi nad samym sobą, przeklął miód bednarski i kufle bezdenne, lecz wszystkie te praktyki nie ruszyły go z miejsca.
Mater Dei! — zawołał w rozpaczy — mam ważne papiery, a tu ani rusz! Trzeba może pić rumianek i tyzannę cały dzień!
Bednarz z nieznacznym uśmiechem patrzał na wiercącego się na tapczanie szlachcica, który w téj chwili wydawał mu się podobnym do św. Wawrzyńca na rozpalonéj kracie, jak to na obrazie w kościele widział. I zdawało się, że nie mniejsze od św. Wawrzyńca cierpi męki poczciwy szlachcic, który obowiązku nań włożonego w téj chwili nie mógł wypełnić.
— Rumianek i tyzanna! — jęczał szlachcic krzywiąc się, jakby mu djabli rozpaloną smołę do gęby lali.
— I to nie jeden dzień ani dwa — ozwał się bednarz.
— Co mówisz!
— Walenty z Zabłotowic pił za wiele tego samego miodu i leżał cały miesiąc!
— Chryste na krzyżu!
— Jeżeli ważne macie papiery — mówił daléj bednarz — a macie mnie za poczciwego człowieka, to dajcie a ja z niemi pójdę w imię Boga. I tak droga niebezpieczna, a ja bednarz przesunę się wszędzie. Stara Marucha będzie przy was, nie braknie wam niczego. W chorobie będzie wam smażyła pirogi na młodéj słonince, które same do gardła lezą.
— Nie, to być nie może — krzyczał Popiel — ja sam muszę oddać to pismo.
— To mi dacie wasz stary papier, co wam ojciec zostawił, a ja umiem przecież gadać i powiem, żem Popiel, szlachcic od Sambora.
Popiel skrzywił się i szyderczo spojrzał na mieszczanina. Po chwili zamyślił się.
— Wszak was tam daleko nikt nie zna — mówi daléj bednarz.
— To prawda, ale...
— Jeźli idzie o sprawę ojczyzny, jak sami mówicie, ciągnął nieśmiało bednarz — to przecież...
— Nie, to być nie może...
— Więc niech tam hetmana waszego czy marszałka na łeb pobiją, co mi tam! — ofuknął się bednarz.
Popiel chciał się ze złości w łysinę uderzyć, ale ręka jego była bezwładna jak kloc drzewa. Gryzł wąsy i wargi i sapał za dwunastu. Długi czas milczeli obaj. Już na dworze zupełnie pobielało.
Bednarz wstał z ławy.
— Gdzie idziecie? — zapytał Popiel.
— Zbierać się na targ do Jarosławia — odparł bednarz.
— Poczekajcie, trzeba coś zrobić, coś uradzić — przeklęty dereniak!
— Niéma innéj rady. Dla mnie droga do Lublina, dla was rumianek.
— Możebyście tak jako bednarz poszli i powiedzili, że: Marcin Popiel upił się na dereniaku i sam nie mógł... Nie, nie... lepiéj powiedzcie, żem umarł, żem zwarjował, powiesił się i utopił — jęczał nieszczęśliwy potomek królewski.
Bednarz na to nic nie odpowiedział, tylko zaczął się na targ wybierać. Popiel był w rozpaczy.
No, to czekajcie — zawołał — trzeba coś zrobić, niema ani chwili do stracenia. Dam wam wszystko co chcecie, pismo i papiery moje rodowe. Ale, Szymonie, na rany Ukrzyżowanego, przysięgnij mi, że w drodze nie splamisz mego klejnotu, przysięgnij, że w karczmie nic nie ukradniesz, że przed każdą, figurą zdejmiesz czapkę, że zdybawszy wroga przed nim nie stchórzysz, tylko śmiało w łeb palniesz, że wzięty na tortury pisma nie zdradzisz, i że zapłaty za twoje niebezpieczeństwo od nikogo nie weźmiesz. Rano i w wieczór mów do siebie: Jestem Marcin Popiel, królewskiego rodu, prowadź go Panie Boże jak na niego przystoi. Przysięgasz?.
— Przysięgam — zawołał bednarz i wzniósł dwa palce do góry. W jego oczach zamigotała dziwna radość.
— Ale i wy Marcinie Popiela przysięgnijcie mi — rzekł po chwili bednarz.
— Popiel nigdy nie przysięga — przerwał z indygacyą szlachcic — tylko daje słowo szlacheckie.
— A więc o to słowo szlacheckie was proszę.
— Na co?
— Abyście wyzdrowiawszy mieszkali tu w mojéj chałupie i moją starą matkę pielęgnowali, jeźli mię jaki przypadek w drodze zatrzyma.
— To przecież nie potrwa długo?
— Dwa, trzy tygodnie najdaléj — ale jeźli coś nadzwyczajnego... bo któż może wiedzieć.
— Dobrze, daję wam słowo szlacheckie.
— Że zostaniecie dopóki nie wrócę, albo, czego Boże uchowaj, gdyby tymczasem matka moja stara zamknęła powieki, to ją uczciwie pochowacie i wtedy oddawszy dom Maruchnie możecie iść do swoich.
— Dobrze, dobrze, choć to się tak nie gada...
— Ale nie prędzéj?
— Wszystko dobrze, tylko teraz nogi za pas Szymonie, i drzyj, żeby aż paznokcie skrzypiały! — zakonkludował Popiel. — W kapocie pismo i papiery.
To rzekłszy zamknął oczy, bo go jakaś niemoc owładnęła, a bednarz wyjął papiery, pocałował rękę śpiącéj staruszki, pokropił się święconą wodą i zanuciwszy godzinki do Matki Boskiéj wysunął się z domu.
Minął miesiąc, szlachcic wyzdrowiał na rumianku i pirogach. Co dzień wychodził na brzeg parowu, ale bednarza jak nie było tak nie było. Zalatywały go różne wieści o konfederatach, szlachcic gryzł wargi i wąsy, a bednarz jak zginął tak zginął. Do tego wlazł mu na kark Mateusz Piróg, który całe miasteczko na szlachcica podburzył. Przysiężni napadali go i przetrząsali dom od progu aż do krokwi, a szlachcic odżerał się jak mógł, wydając się za czeladnika bednarskiego, który u Radysza na służbę stanął. O Radyszu były wieści, że z beczkami gdzieś daleko pojechał. Ale to nie uspakajało Mateusza Piroga, który głośno wygadywał, że Radysz herszt rozbójników, a jego czeladnik przynajmniéj jest urwipołciem.
Kilka miesięcy minęło wśród tych kłopotów. Szlachcic popatrzył pewnego razu do beczki wody i ujrzał ze strachem, że nawet posiwiał z kłopotów. Ale dało się słowo bednarzowi, matka jego żyła, nie można było domu opuścić. Wreszcie potrzeba było i grosza na życie. Szlachcic naładował wóz beczkami i faskami, które był znalazł w komorze i wyjechał na targ do Jarosławia.
Na targu zamówiono kilka beczek na kapustę i kilka wiader do studni. Trzeba było wziąć z sobą czeladnika i zrobić zamówione beczki i wiadra.
I tak mijał jeden miesiąc po drugim. Szlachcic przypatrywał się czeladnikowi jak strugał dęgi i obręcze zacinał. A bednarza jak nie było tak nie było, a staruszka zwiędniała jak śliwka w październiku, ale żyła. Mocno frasował się szlachcic, ale słowa dotrzymywał.
Wreszcie w pół roku po odejściu bednarza, zaniemogła jeszcze więcéj staruszka i położyła się na tapczanie. Szlachcic zmówił ojcze nasz za myśl grzeszną, która do głowy mu przyszła i rzekł w duchu do siebie:
— Każdy człowiek umierać musi. Staruszka klapnie lada dzień. Sprawię jéj pogrzeb przyzwoity z wszystkiemi cechami i odejdę ztąd.
I codzień patrzał na tapczan szlachcic, codzień przepraszał Boga za myśl grzeszną, ale staruszka żyła jakby o niéj śmierć zapomniała.
Znowu minęło kilka miesięcy. Szlachcic strasznie posmutniał. Razu jednego nad wieczorem wyszedł do sadu i usłyszał puhacza przeraźliwie krzyczącego gdzieś w gruszy wypróchniałéj. Szlachcic przeżegnał się krzyżem świętym, dreszcz zimny przeszedł mu przez plecy.
— No już teraz babulka klapnie niezawodnie — pomyślał sobie — sowa nie nadarmo woła. Wszyscy ludzie umierać muszą.
Przyszedłszy do izby obaczył staruszkę dziwnie niespokojną.
— Sowa darmo nie woła — rzekł do siebie z cicha — przed świtem jeszcze zadrze nogi biedna staruszka! Wszyscy ludzie umierać muszą...
Zapalił więc gromnicę, jak na prawnego katolika przystoi i zaczął po cichu czytać psalmy konających, zerkając od czasu do czasu na tapczan. Ale staruszka uspokoiła się i zasnęła i tak jakoś zdrowo wyglądała we śnie, że nieszczęśliwy Popiel z westchnieniem książkę zamknął i gromnicę zgasił.
I tak biegły dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Szlachcic wypalił kilka gromnic, do wzgórza nad parowem wydeptał ścieżkę, wyglądając Radysza. Mateuszowi Pirogowi, który go zwał zawłoką i urwipołciem złamał już trzy żebra i jedno wybił oko, a staruszka jak sobie żyła tak żyła, a bednarza jak nie było tak nie było!
I tak minęło lat kilka.
Razu jednego, w wilią św. Szymona Judy, siedział szlachcic na progu i strugał dęgi. Wtém jakiś podróżny w błyszczącém mundurze pojawił się przed progiem. Szlachcic przetarł oczy i krzyknął:
Mater Dei, Radysz!
— Czy żyje matka? zapytał przybyły.
— Żyje — wybełkotał szlachcic.
— Ale nasza wspólna, a moja druga matka umiera!
— Co gadasz!
— Wszystko zabierają!
Nastąpiło długie milczenie. Bednarz i potomek królewski płakali, leżąc jeden drugiemu na piersi.
— No, opowiadaj... cóż?... ach! tyle lat... co to za mundur?... co, ty bez jednéj ręki? — zapytał szlachcic, gdy do izby już byli weszli, a syn z matką się przywitał.
— Powoli, powoli, mości Marcinie — odparł bednarz, bo mi się w głowie kręci. Z czasem to wam wszystko opowiem. A teraz macie ot wasze papiery. To wszystko wasze — a ja znowu bednarzem.
Popiel rozwinął pęk papierów.
— Co, to nominacya na rotmistrza?... Chryste Boże! „Marcin Popiel, rotmistrz...” — czytał zdumiony szlachcic, a ręka drżała mu jak liść osiki.
— Tak jest, to wy jesteście Marcinie...
Mater Dei! — krzyknął szlachcic — toż ja mam żyć chlebem, co sobie drugi upiekł! Nie, pójdę do Warszawy, opowiem to wszystko królowi — on wam nada szlachectwo, hoście na to zasłużyli. I jam na coś zasłużył, bom dotrzymał słowa... djabelnie, pięć lat i sześć tygodni!
Na tém skończyła się dzisiaj ich rozmowa, bo staruszka chciała z synem się nacieszyć, obmacując jego mundur i lśniącą szablę.
Nazajutrz całe miasteczko było w nadzwyczajnym ruchu. Mieszczanie gadali to i owo, a Mateusz Piróg wytoczył Radyszowi jakiś proces. Rozniosło się, że Radysz był konfederatem, i odtąd nie nazywano go nigdy inaczéj jak „konfederat”. Niektórzy nawet w tém widzieli coś szyderskiego — nie ich to wina, ale wina długich wieków...
Popiel odwiedził swoich, a gdy mu wszyscy tak znakomitéj rangi winszowali, nie mógł znieść tego fałszu na sercu i wszystko co do joty opowiedział. A nawet, jak przyrzekł, poszedł piechotą do Warszawy, aby przed króla całą tę sprawę zanieść i bednarza unobilitować.
Ale jakoś nie gładko poszły mu jego zamiary. Czekał od roku do roku na rezultat podróży swojéj. Tymczasem odwiedzał Radysza, a Mateusz Piróg widział z cmentarza, jak z nim strugał dęgi i nakładał obręcze.
W kilkanaście lat umarła wreszcie matka bednarza mając lat sto czternaście. Popiel i Radysz płakali idąc za trumną — a nazajutrz płakali obaj nad śmiercią drugiéj wspólnéj matki. Od kwestarza z Jarosławia dowiedzieli się o złożeniu przez króla korony.
— Ej, Szymonie — zawołał wśród łez Popiel — naszéj ojczyzny niktby tak gładko nie był zagarnął, gdyby tacy ludzie jak ty, rozumieli sprawę naszą i byli w naszych szeregach!
Po tém widzeniu się, postarzeli się znacznie obaj przyjaciele. Bednarz wkrótce umarł, a Piróg pił na jego stypie. Chałupa Radysza zapadła się, a pustkowie nazwali mieszczanie „konfederatówką”. Popiel żył jeszcze pięć lat. Na cztery lat przed śmiercią ożenił się i zostawił syna, któremu zamiast majątku zapisał w testamencie te słowa:
— „Pamiętaj, żeś Marcin Popiel, rodu królewskiego. Życie twoje i mienie należy do Rzeczypospolitéj. Hasło Popielowe jest: Jezus, Marya, Józef — pal i wal! A gdy brat nieszlachcic chce koło ciebie stanąć, to mu się posuń i uściśnij jak brata. Tylko wszyscy razem, co jednym mówimy językiem, jesteśmy coś warci i czegoś możemy dokazać. A gdy się podzielimy, to nas zgniotą jak dziurawe orzechy. To miéj na pamięci: Amen.
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.”
Wnuk Popiela czytuje dzisiaj często te słowa swego dziadka. Jest on w ósméj klasie i siedzi z młodym Pirogiem na jednéj ławie szkolnéj.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.