Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bakiem i limbą, ową zagrożoną specjalnością tatrzańską i wszelką pomoc dla przybywających w góry turystów polskich!
— Tak pan powiadasz! — westchnął pan Idzi.
— Zresztą trzeba się poczuć do obowiązku kochania ziemi własnéj, a ręczę panu, że najprędzéj można ją z wierchów Tatr naszych ukochać!...
Zniecierpliwiło to długie kazanie pana Idziego. Ruszył się na fotelu i odparł:
— Dziwnie to wygląda, że pan Kasper Melchior nawołuje do obowiązków patryotycznych tych, których antenaci nieraz dawali dowody...
— Przepraszam — przerwał skromny delegat — antenaci pana dobrodzieja byli niezawodnie wielkimi ludźmi w Rzeczypospolitéj; robili wyprawy na Tatarów, bronili kraju i jego swobód... ale dzisiaj, gdy zamiast żelaznego pancerza i obosiecznego miecza, pozostała nam tylko drobna mrówcza praca... dzisiaj, pozwól pan dobrodziéj, aby nawet Kasper Melchior część téj pracy wziął na siebie i cegiełkę do gmachu dobra publicznego dorzucił... Czy masz pan co przeciw temu?
— Przedewszystkiém mam to przeciw panu, że nie w porę pan przyszedłeś.
— Przy świecy można tak samo wpisać się na członka Towarzystwa.
— Ależ ja teraz nie mam czasu!
— Kilka pociągów pióra! — nastawał daléj niestrudzony delegat.
— Ależ panie, ja mam... testament pisać! — zawołał z rozpaczą pan Idzi.