Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pan Kapistran siadł nagłe na łóżku.
— Co mówisz! — zawołał — to z Antosią już mówił o tém?
— Mówił... wczoraj przy fortepianie, gdy grała wyższą kompozycyę.
— Niech kaci biorą tę wyższość... To widać już się z nim porozumiała.
— Powiedziała, aby z rodzicami o tém mówił.
— Ba, cóż to znaczy? To znaczy, że chce.
— Nie myśl aby Antosia była taka niemądra. Taka odpowiedź jest bardzo dyplomatyczną. Znaczy ona: jeżeli rodzice dobrze obliczą...
— Cóż tu obliczać? Nic nie ma — żyje na łasce ciotki. Jakże łaskę ciotki obliczyć?
— Co téż ty mówisz mój Kapciu! Przecież samo nazwisko jego warte jest więcéj od naszéj wioski! A cóż dopiero kolligacye, pokrewieństwa, stosunki towarzyskie...
Pan Kapistran poskrobał się znowu w głowę.
— Zresztą — mówiła z pokojowym uśmiechem jejmość — tu niema o co się spierać, trzeba Bogu dziękować, że takie szczęście na nas zsyła. W całym powiecie zazdrościć nam będą. Taki zaszczytny związek! Staniemy od razu tak wysoko!
Pan Kapistran ciągle skrobał się w głowę. Pokojowy uśmiech jejmości zaczął zwolna przechodzić w groźbę wojenną.
— Czego się drapiesz po łysinie, jakbyś tam miał włosy! — zawołała podniesionym głosem — tu niéma nad czém się zastanawiać — mówię ci tylko, z czém jutro przyjedzie do nas pan Alfons.