Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zacny delegat miał wypieczone policzki i ocierał pot z czoła dużą, kraciastą chustką.
— Darujesz j>an — rzekł zaraz na progu — ale jesteśmy członkami jednego Towarzystwa, a to już wkłada na nas pewne wzajemne obowiązki.
J. Pan Juljan Trzaska podał rękę zacnemu towarzyszowi i posadził go na najlepszym swoim stołku.
— Gdybyś pan nie był członkiem naszego Towarzystwa — mówił daléj pan Melchior — nigdy nie byłbym tu przyszedł, ani się wdzierał w cudze sprawy i tajemnice. Ale Towarzystwo łączy nas pewném ogniwem i już w tém samém widzimy pewną korzyść stowarzyszeń. A co?
Pan Juljan uśmiechnął się.
— Nie przeczysz pan i bardzo słusznie — mówił daléj pan Melchior — otóż to dodaje mi odwagi przystąpić zaraz do rzeczy. Pan odbywasz jutro pojedynek amerykański!
Z zadziwieniem spojrzał na niego pan Juljan.
— Niech to pana nie zadziwia, wiem o wszystkiém. Jako towarzysz będę dyskretny. Chodzi jednak o to, aby ten morderczy pojedynek zamienić.
— To być nie może — stanowczo odparł pan Juljan.
— Dla czego nie może być? Czy pan, jako członek społeczeństwa, masz prawo do swego życia? Czy przez dwadzieścia lat nie uczyłeś się na to, aby potém tę naukę z lichwą oddać młodemu pokoleniu? Któż panu nadał prawo zabierać ten powierzony kapitał z sobą tam, gdzie niema ani katedry ani studentów? Czy to tak pojmują się obowiązki względem społeczeństwa? Jakiż przykład