Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przebudził i zdumioném okiem potoczył dokoła. Na stołku koło niego siedział bednarz. Miał łzę w oku i w jakiémś dziwném zamyśleniu patrzał na mały tłómoczek, który koło niego na podłodze leżał.
— Tam do kata — krzyknął Popiel otwierając szeroko oczy — jakoś zmrzyło mi się, a tu trza w drogę. Pojutrze muszę stanąć na miejscu — mam ważne z sobą papiery od Puławskiego. Tam do kata, a cóż znaczy ten węzełek, Szymonie?
— Przygotowałem się do drogi — odparł sucho bednarz.
— Do jakiéj drogi? — zapytał szlachcic usiłując z tapczanu się podnieść.
— Do drogi, w którą wy iść mieliście, a w którą ani dzisiaj ani jutro nie pójdziecie! — odparł obojętnie Radysz.
— Jakto, ja nie pójdę?... — krzyknął Popiel aż myszy pod podłogą zadrżały.
I chciał równemi nogami stanąć na ziemi, ale głowy ani o włos nie podniósł od poduszki. Zdawało mu się, że ktoś do jego łyséj pałki nalał ołowiu, albo przynajmniéj przybił go do tapczana trzema goździami. Wiercił się i kręcił zdumiony szlachcic, ale ani ręka ani noga nie słuchały go i leżały martwe jak drzewo. Krzyknął; Jezus, Marya, Józef! Krzyknął ku otrzeźwieniu: Polska Królowo; ale ani jedno ani drugie nic nie pomogło. Spocił się nie ze strachu, ale z indygnacyi nad samym sobą, przeklął miód bednarski i kufle bezdenne, lecz wszystkie te praktyki nie ruszyły go z miejsca.
Mater Dei! — zawołał w rozpaczy — mam ważne