Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Bednarz spojrzał na ławę pod piecem, a jego oczy napełniły się łzami. Jakieś dziwne wzruszenie owładnęło go śród rozmowy z swoim gościem.
— A jakżebym nie miłował — odparł — toż ona jedna na świecie mi została.
— Otóż każdy z naszych — odparł potomek królewski — ma oprócz swojéj matki jeszcze drugą matkę, którą więcéj miłuje od pierwszéj. A wiecie kto jest ta matka nasza?
Bednarz podniósł głowę i z ciekawością patrzał na Popiela. Ten wstał i rzekł z emfazą:
— Ta druga matka nasza jest ojczyzna, Rzeczpospolita, którą każdy prawy szlachcic usque ad finem miłować w dobréj i złéj doli, i bronić własną krwią a nawet życiem jest obowiązany, jak to mówi Rej z Nagłowic... Otóż tego wy nigdy nie zrozumiecie, wy którzy jecie co niedziela kiszki z kaszą i tłuste podgardle wieprzowe...
Bednarz wstał szybko i kilka razy przeszedł się po izbie. Potém zwracając się nagle do gościa, rzekł:
— A czy dobre były drzewca do lanc, które przed miesiącem do marszałka wyprawiłem?
— Drzewca były doskonałe i zawiędłe jak być powinny. Próbowaliśmy je teraz z Puławskim pod Lwowem na regałach, za dwa tygodnie spróbujemy na innych. Przechodząc znowu tędy zdam wam relacyę...
— Wy nie wiecie co ja myślałem sobie strugając te drzewca? — przerwał mu bednarz żałosnym głosem.
— Cóż takiego?
— Ot tak, gdyby to ja, w takiéj jak wy macie konfederatce, mógł siedzieć na koniu i kłuć wroga psiawiarę...