Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Bednarz ścisnął pięść i roziskrzoném okiem rzucił na mówiącego. Popiel jakby tego nie widział. Sięgnął po dzbanek i spory haust z niego pociągnął.
— Wasz brzuch jest waszym Bogiem — mówił daléj nie zmieniając tonu — toż chodujecie go, jak arbuz na grzędzie, aby był duży i tłusty jako wieprz karmny. A my, mości Szymonie, my, co to w skrzyniach papiery mamy po ojcach, jesteśmy zawsze gotowi nadstawić karku za Rzeczpospolitę i króla, a nawet dać sobie brzuch na wskróś rozpruć.
— Gdyby tego potrzeba było — mruknął bednarz — to każdy człowiek poczciwy mógłby to samo zrobić.
— Ba! — przerwał mu Popiel — gdyby tego potrzeba było!... Wy naprzód w waszéj radzie miejskiéj musicie długo radzić, czy potrzeba, czy niepotrzeba, a w końcu okaże się zawsze z narady, że niepotrzeba!
Bednarz spuścił głowę i zadumał się. Popiel tymczasem wypróżnił dzbanek, a ukroiwszy spory kawał chleba, który na stole leżał, posypał go solą i najspokojniéj sobie zajadał. Po niejakim czasie odezwał się znowu:
— Ej co tam nad tém myślicie, tak jakbyście co dobrego wymyślić mogli!... Już to co ja wam powiem, do waszéj głowy nie przypadnie! Wasze miejskie głowy wyłysiały pod baraniemi czapkami, ale głupiuteńkie jak dynie!
— Marcinie, gdybyście nie byli w moim domu i z mego dzbana... — przerwał mu groźnie gospodarz.
— Tylko jedną rzecz pozwólcie sobie powiedzieć: Czy miłujecie wy matkę waszą?