Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Złote słowa powiedziałeś kochany kollatorze — wtrącił proboszcz — chociaż nie nazywasz się Złotousty.
— Czy myślisz jegomość, że to prawda? — rzekł z widocznym gniewem pan Baptysta — kochany nasz sąsiad zawsze tak postępuje, jak teraz z pikiem. Myślał o dziewięciu, a powiedział siedm! I wierz mu teraz!... Nie dałbym ani tynfa za to, że układa sobie w głowie, jak to pan Alfons w angielskiéj karecie jego piękną córę do ślubu powiezie... a nam tutaj puszcza finfy pod nos. Gdzie tam! Ani o tém myśli! Kubek w kubek jak siedm pik!
Pan Kapistran okrył się gęstą chmurą dymu.
— Jak widzę — odparł z poza chmury — waszmość nie możesz mi jeszcze darować siedmiu pik i zaczepiasz mnie na inném polu! Niechże proboszcz poświadczy, czy mogłem grać więcéj.
— Prawda — zaświadczył proboszcz — pan Kapistran nie mógł grać wyżéj... a co do panny Antoniny, to wierzę, że także wyżéj nad swoje atu grać nie będzie!
Pan Kapistran jeszcze grubszą otoczył się chmurą. I właśnie za tym szańcem ruchomym gotował się do jakiéjś odpowiedzi, gdy się drzwi otworzyły i do pokoju weszła nizka, dosyć zażywna jejmość.
Pan Kapistran zapomniał o odpowiedzi.
— Grasz tutaj w karty kochany Kapciu — rzekła jejmość opierając niezbyt lekko swoją rękę na ramieniu męża — grasz w jak najlepsze, a tam jest pan Alfons, któregoś nawet nie przywitał!...
Pan Kapistran uwolnił się od słodkiego, ale niezbyt wygodnego ciężaru i odparł: