Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przecież ja mu nie jestem potrzebny! Śpiewać nie umiem!
Ręka jéjmości spoczęła drugi raz na ramieniu pana Kapistrana.
— Zaraz — zaraz idę duszko — rzekł spiesznie pan Kapistran, uchylając ramię — tylko się rozrachujemy!
— Na cóż ty tu?... Przyszlę tutaj pana Macieja, za ciebie grać będzie! Chodź Kapciu!
Nic innego nie pozostawało panu Kapistranowi jak uledz słodkiemu naciskowi energicznéj małżonki i wyjść do salonu na przywitanie pana Alfonsa.
— Nim jeszcze przyobiecany pan Maciej do gry się zjawił, rzekł pan Baptysta do proboszcza:
— Poczciwy człowiek, ale zanadto jest żonie uległy!
— Cóż robić — odparł proboszcz — jarzmo małżeńskie!
— Tak, słodkie jarzmo małżeńskie, ale czasem piekielnie bolą od niego ramiona!... Czy jegomość sądzisz, że pan Alfons byłby stosowny na zięcia dla pana Kapistrana?
— Są różne zdania i upodobania. Byłaby to zawsze gra o dziewięć... kiedy pewnych jest w ręku tylko siedm! Czasami i to się udaje!
— Ba, ale nie zawsze!...
— A waszmość, panie Baptysto, zawsze ryzykujesz i grasz wyżéj niż masz karty! Czy nie wpadłeś dopiero na ośm w karo, zrobiwszy zaledwie sześć sztychów? Widzisz źdźbło w oku przeciwnika, a belki w swojem nie widzisz!