Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pan Baptysta spuścił oczy, a tymczasem wszedł przyobiecany pan Maciej i gra szlachetna weszła znowu na tor dawny.
W bawialnym pokoju, w którym się właśnie pan Kapistran dla przywitania pana Alfonsa pojawił, było dość liczne zgromadzenie, jak to zawsze w niedzielę u państwa Kapistranów bywało. Sąsiedzi i sąsiadki zjeżdżały się w tym dniu częścią z afektu, częścią z nudów, a znacznéj części dla ciekawości.
W domu bowiem była córka na wydaniu, a jako jedynaczka miała powab dosyć znacznego posagu. Ciekawą więc rzeczą było dla spektatorów, komu się ten smaczny kąsek dostanie — a wielu było nawet, ze względu na pokrewieństwo i koligacye, z tym przyszłym wypadkiem związanych własnym interesem.
To téż zebrania niedzielne były ważném widowiskiem dla ciekawych. Z różnych ugrupowań, z dyalogów i trylogów można było wiele rzeczy wnosić, można się było czegoś domyślać; to wszystko potém płynęło w świat pod postacią prawdy niezaprzeczonéj, stwierdzonéj nawet świadkami naocznymi.
Dzisiejszéj niedzieli wyjątkowo zjechało się więcéj gości niż zwykle. Ktoby to zaś był? o tém nikt nie mógł sobie zdać sprawy. Nie brakło kandydatów, a opinia publiczna była w rozpaczy, że nie wiedziała dotąd, który z kandydatów najprzód do szturmu wystąpi.
Tak wyjątkowy stan opinii publicznéj, gruntował się na równéj dla wszystkich gościnności szanownego gospodarza — był skutkiem jednych i tych samych potraw podawanych kawalerom powiatowym przez gościnną