Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Cezar uśmiechał się na te słowa lubelskiego szlachcica, ale nic nie powiedział.
Zmienił znowu obraz.
Krew zastygła w żyłach Kapistrana.
Widział znowu nowy pałacyk zięcia — ale jakże inaczéj teraz wyglądał! Przed gankiem pod kolumnadą stała ćma żydów i innych obszarpańców, a z sieni wołał jakiś urzędnik w mundurze donośnym głosem: Kto da więcéj? Pomiędzy żydowskie ręce przechodziły jakieś manatki, świecące drobiazgi... ze stajni wyprowadzali inni chude kulawe chabety... a na środku dziedzińca jak pająk-krzyżak w pośród swojéj sieci, stał jakiś pyzaty kolonista i dumném okiem mierzył pałac i pola rozległe, które dzisiaj stały się jego własnością...
Pan Kapistran głośno zapłakał.
— Jam tak ciężko pracował! — zawołał wśród płaczu — jam zbierał grosz do grosza, a ten niecnota Alfons wszystko rozniósł na cztery wiatry! Moje drzewa rodzinne, które sadziłem własnemi rękami... wszystko w pień wytnie kolonista — zawłoka!...
I rzewnie zaczął płakać.
— A teraz popatrz na utrapienie własne! — rzekł Cezar ukazując mu inny obraz.
Była to cicha szlachecka zagroda. Wśród lip starych bielił się dworek schludny. Za dworkiem widać było drzewa owocowe, a daléj na czarnych zagonach pyszniła się kapusta pośród czerwonych buraków. Z dworku wyszedł młody mężczyzna z twarzą uśmiechniętą i zmierzał prosto w pole do żniwa...