Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I osłabł rzeczywiście pan Idzi i wyobraził sobie, że już wybiła ostatnia jego godzina! Wyobraził sobie, że ma głowę kulą na wskroś przedziurawioną, że leży na łożu śmiertelnem, że słyszy płacz pozostałych przyjaciół, z którymi w lepszych czasach wychylił niejedną butelkę szampana!...
I bardzo tkliwo i smutno zrobiło się panu Idziemu, a zmrok wieczorny roztaczał mu do tych smutnych myśli jakieś tło fantastyczne...
Nagle z tego tła wychyliła się do niego jakaś postać nieznana.
Nie był to jednak żaden duch, ani wytwór gorączkowéj hallucynacyi, bo pan Idzi słyszał wyraźnie skrzyp drzwi, któremi ta postać weszła do pokoju.
— Do usług pana dobrodzieja! — zawołała postać zupełnie ziemskim głosem, dodając do tego dosyć głośne chrząknięcie.
Pan Idzi patrzał na widmo okiem osłupiałém... Postać chrząknęła po raz drugi w mniemaniu, że szanowny gospodarz śpi z utrudzenia.
— Któż tam i czego? — zapytał wreszcie ponurym głosem pan Idzi.
— Jestem Kasper Melchior — odpowiedziała postać sympatycznym głosem, który wcale nie był głosem zagrobowym.
— Czegóż pan żądasz, panie Melchior? — zapytał apatycznym głosem pan Idzi.
— Jestem delegatem Towarzystwa Tatrzańskiego — odparł z uśmiechem pan Melchior, wysuwając na przód dyplomy i roczniki Towarzystwa, które trzymał pod pachą.