Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

proboszcz... ale jakoś wtedy nie czepiło mi się to głowy.
— Przecież powinieneś był wiedzieć — mówił Cezar, że dostawszy takiego zięcia z taką skalą życia a bez majątku, potrzeba będzie własnym kosztem dotychczasową waszą skalę podwyższyć, na co zazwyczaj idzie cała fortuna szlachecka! Czyż nie była to gra o jedno oczko lub dwa nawet wyższa nad karty, które miałeś w ręku?
— Złote słowa mości dobrodzieju — załkał Kapistran — ale cóż z tego, kiedy tak jakoś nagle umarłem...
— Umarłeś i stało się wielkie nieszczęście!
— Co mówisz Cezarze?
— Patrz, jeżeli nie wierzysz — odparł rzymski imperator i z czerwonéj swojéj purpury zrobił rurkę nakształt lornety — patrz!
Kapistran przyłożył oko do otworu i cały skamieniał z podziwu.
Obaczył najprzód swój dworek ojczysty, otoczony bujnemi kłosami pszenicy i żyta. Był to jeszcze jego posiew. Z dworku tego nagle wyroił się wielki orszak kobiet i mężczyzn świątecznie ubranych i zaczął powoli wsiadać do karet i powozów z furmanami w drogich liberyach. Między niemi poznał Antosię, bladą jak mara, ubraną w białą jedwabną suknię z welonem na głowie... Późniéj pojawił się pan Alfons we fraku granatowym z białemi guzikami i w popielatych pantalonach... Inni byli czarno ubrani... Władysława między nimi nie widział.
Cezar przyłożył rękę do otworu a obraz znikł.
Po chwili cofnął rękę, a Kapistran widział znowu: