Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Popiel rozwinął pęk papierów.
— Co, to nominacya na rotmistrza?... Chryste Boże! „Marcin Popiel, rotmistrz...” — czytał zdumiony szlachcic, a ręka drżała mu jak liść osiki.
— Tak jest, to wy jesteście Marcinie...
Mater Dei! — krzyknął szlachcic — toż ja mam żyć chlebem, co sobie drugi upiekł! Nie, pójdę do Warszawy, opowiem to wszystko królowi — on wam nada szlachectwo, hoście na to zasłużyli. I jam na coś zasłużył, bom dotrzymał słowa... djabelnie, pięć lat i sześć tygodni!
Na tém skończyła się dzisiaj ich rozmowa, bo staruszka chciała z synem się nacieszyć, obmacując jego mundur i lśniącą szablę.
Nazajutrz całe miasteczko było w nadzwyczajnym ruchu. Mieszczanie gadali to i owo, a Mateusz Piróg wytoczył Radyszowi jakiś proces. Rozniosło się, że Radysz był konfederatem, i odtąd nie nazywano go nigdy inaczéj jak „konfederat”. Niektórzy nawet w tém widzieli coś szyderskiego — nie ich to wina, ale wina długich wieków...
Popiel odwiedził swoich, a gdy mu wszyscy tak znakomitéj rangi winszowali, nie mógł znieść tego fałszu na sercu i wszystko co do joty opowiedział. A nawet, jak przyrzekł, poszedł piechotą do Warszawy, aby przed króla całą tę sprawę zanieść i bednarza unobilitować.
Ale jakoś nie gładko poszły mu jego zamiary. Czekał od roku do roku na rezultat podróży swojéj. Tymczasem odwiedzał Radysza, a Mateusz Piróg widział z cmentarza, jak z nim strugał dęgi i nakładał obręcze.