Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

uspokoiła się i zasnęła i tak jakoś zdrowo wyglądała we śnie, że nieszczęśliwy Popiel z westchnieniem książkę zamknął i gromnicę zgasił.
I tak biegły dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Szlachcic wypalił kilka gromnic, do wzgórza nad parowem wydeptał ścieżkę, wyglądając Radysza. Mateuszowi Pirogowi, który go zwał zawłoką i urwipołciem złamał już trzy żebra i jedno wybił oko, a staruszka jak sobie żyła tak żyła, a bednarza jak nie było tak nie było!
I tak minęło lat kilka.
Razu jednego, w wilią św. Szymona Judy, siedział szlachcic na progu i strugał dęgi. Wtém jakiś podróżny w błyszczącém mundurze pojawił się przed progiem. Szlachcic przetarł oczy i krzyknął:
Mater Dei, Radysz!
— Czy żyje matka? zapytał przybyły.
— Żyje — wybełkotał szlachcic.
— Ale nasza wspólna, a moja druga matka umiera!
— Co gadasz!
— Wszystko zabierają!
Nastąpiło długie milczenie. Bednarz i potomek królewski płakali, leżąc jeden drugiemu na piersi.
— No, opowiadaj... cóż?... ach! tyle lat... co to za mundur?... co, ty bez jednéj ręki? — zapytał szlachcic, gdy do izby już byli weszli, a syn z matką się przywitał.
— Powoli, powoli, mości Marcinie — odparł bednarz, bo mi się w głowie kręci. Z czasem to wam wszystko opowiem. A teraz macie ot wasze papiery. To wszystko wasze — a ja znowu bednarzem.