Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gdzieżby ją można widzieć?
— Nie, nie — odpowiedział Korticzelli — to nie, widzieć ją raz lub dwa i malować z pamięci. To nie jest twarz z marmuru, jak twoja Wojewodzina, ale tam gra życie, bije krew i w jednéj chwili przemykają tysiące świateł, tysiące odcieni, a wszystko to trzeba schwycić, inaczéj namalujesz maskę. W jéj oku masz siedm barw tęczowych, a na ustach widać drobny pyłek liści różowych.
Zapał Korticzellego rozciekawił obu. Nigdy jeszcze nie był w takiém zachwyceniu. Zajęli się wszyscy tém szczególném zdarzeniem i różne czynili plany, aby piękną Litwinkę do pracowni Bacciarellego sprowadzić. Lecz wszystkie ich plany rozbijały się o rubaszność litewskiego szlachcica, obok którego widział Włoch leżącą maczugę, a o któréj w sprawozdaniu swojém wcale nie zapomniał. Wreszcie ozwał się Węgierski:
— Szczególna myśl przychodzi mi do głowy. Szlachcic przyjechał gdzieś od białego morza i musi to być antyk niepospolity. Nie zna Warszawy, nie zna króla, a gdy zje swój bigos, odjedzie sobie, zkąd przybył. Nie zawadzi odegrać z szlachcicem jaką komedyę i napędzić go potém w bory litewskie.
Obaj Włosi spójrzeli ciekawie na mówiącego.
— Gdy się król do tego wmięsza, szlachcic na wszystko przystanie, zauważył po chwili Węgierski.
— Ba! to być nie może! — zawołał dworzanin.
— Znam pewnego szlachcica, poczciwy chłopiec — mówił daléj Węgierski — wisi przy dworze Wojewody Inflanckiego. Kubek w kubek do Stanisława Augusta