Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przecież wyraźnie słyszałem — remonstrował pan Idzi — mama powiedziała: Monsieur Gil!
— A ja słyszałam; Monsieur Jules! — jak winowajczyni odszepnęła Euzebia.
— Najlepiéj tę sprawcę rozstrzygnie mama! — mówił daléj poszkodowany.
— Mama? — powtórzyła Euzebia, i z pewną urazą wyrzuciła główką do góry; — mama ma tutaj rozstrzygać? Czyż moje zdanie i moja wola niczém jest dla pana? Panie Juljanie chodźmy na łódkę!
— Panie łaskawy — zaprotestował pan Idzi — pan przecież tego nie zechcesz zrobić, bo inaczéj...
Pan Juljan poczerwieniał cały na twarzy.
— Panie niełaskawy! — odparł, wstrzymując się od wybuchu, — pan nie zechcesz zapewne ubliżać damie; a dokończenie rozmowy ze mną, zachowasz na potém, gdy będziemy sami lub nasi pośrednicy!
Rzekłszy to wsunął mu swoją kartę wizytową do ręki, a sam zwrócił się ku łodziom, gdzie już pani Scholastyka z chorym stryjaszkiem okazale siedziała.
Euzebia nie widziała wcale matki. Była drżąca cała, a twarz jéj zbladła jak ściana. Brakowało jéj tchu w piersiach i nie mogła ani słowa wymówić.
Szli oboje przez łodzie, szli wśród tłumu, który cisnął się zewsząd, aby najlepsze miejsca zająć. I stało się, że nie doszli do matki tylko musieli ulokować się w oddaleniu o kilka łodzi.
Pani Scholastyka dawała różne znaki, dopomagał jéj także zacny stryjaszek, ale wszystko to utonęło wśród gwaru i zamięszania — i flota odpłynęła od brzegów.