Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

drapnąć do żonki, gdy mu nagle na myśl przyszło, że duchy zazwyczaj biało chodzą, a tu coś niby w czarnéj idzie kapocie. Ciekawość jego wzięła górę nad bojaźnią, gdy obaczył, że ta czarna postać prostą ścieżką zmierza do domu Radysza. Nabrał więc ducha i kilkoma susami dopadł krótszéj drogi przez zarośla.
Księżyc podniósł się tymczasem na niebie i zmalał jak krążek od faski. Bednarz przedzierał się przez krzaki jak mógł najciszéj, a podwinąwszy poły kapoty przeskoczył wreszcie głęboki rów i stanął na wygonie, który prosto prowadził do zagrody Radysza. Zaledwie bednarz odsapnął i poły kapoty na dół spuścił, gdy nagle usłyszał za sobą jakby brzęk szabli. Obrócił się więcéj ze strachu jak z ciekawości — zdawało mu się, że włosy wyrosły mu z łysiny i kołkiem stanęły do góry.
Ta sama czarna postać, którą widział na cmentarzu stała tuż za nim.
Był to żyd chudy, wysoki, z długą białą brodą i długiemi pejsami, kubek w kubek taki sam, jak go Serdak widział we młynie. Najokropniejsze myśli przebiegły przez łysą głowę bednarza. Nogi zachwiały się pod nim, zęby dzwonić poczęły. Do tego niby od niechcenia odwinął żyd poły kaftana, a długa, zakrzywiona szabla błysnęła do księżyca.
— Kto jesteś i czego tu chcesz? — zawołał żyd wcale nieżydowskim akcentem.
Bednarz chciał w tył skoczyć przez rów i dostać się do leszczyny, ale nogi zdrętwiały pod nim. Nie ruszył się z miejsca.