Tajemnice Londynu/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Tajemnice Londynu
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1847
Druk S. H. Merzbach
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Les Mystères de Londres
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TAJEMNICE
LONDYNU
przez
Sir Franciszka Trolopp,
z francuzkiego przełożył S......P......

TOM II.

WARSZAWA.
NAKŁADEM S. H. MIERZBACHA KSIĘGARZA,
przy ulicy Miodowéj Nr. 486.

1845.






I.
CZYNY I OBROTY BOB-LANTERNA.

Wyszedłszy z domu Edwarda i spółki, Bob-Lantern udał się ku cyrkułowi Saint-Giles. Ten poczciwy i godny chłopak, spiesząc popychał małych dzieciaków i sękowatémi łokciami uderzał w piersi kobiét; ale gdy spotkał jakiego dżentlmena, ostrożnie usuwał się z drogi. Taki jest rycerski zwyczaj tych poczciwych ludzi w Londynie.
Bob-Lantern przemijał domy i przerzynał mgłę z taką zręcznością, na jaką odrażające jego kształty i zwykle odrętwiałe poruszenia, nie zdawały się zezwalać. Wkrótce przebył przestrzeń oddzielającą Cornhill od błotnistego labiryntu, który nosi nazwę Saint-Giles, i wstąpił na uliczkę wązką, krętą, gdzie się zgęszczało powietrze a mgła tak była ciężka i ciemna, że zaledwie przed sobą można było rozpoznawać przedmioty, chociaż dopiéro było południe.
Popchnął drewniane drzwi, których potoczone od robaków deski i jakby w proch się rozsypujące, otworzyły się na zardzewiałych zawiasach.
Dom do którego tym sposobem wchodził, jak wszystkie inne w tym ogromnym cyrkule, był tylko jednopiętrowy. Bob-Lantern nie mieszkał ani na piérwszém piętrze, ani na dole, bo udał się na schody prowadzące do piwnicy.
W miarę jak niżéj zstępował otaczała go ciężka i gorąca atmosfera; cuchnące wyziewy tłoczyły się do jego piersi. Kto inny może byłby tego nie wytrzymał, możeby się był zadusił; ale Bob-Lantern pozdrawiał te wyziewy, jak koń pozdrawia dobry odór stajni. Chrząknął na znak że zdrów, pomacał kieszenie, aby przekonać się, czy zarobek nie uległ niebezpieczeństwu podróży i podniósł klamkę od drzwi łukowatych, które prowadziły do pewnego rodzaju piwnicy ogrzanéj do 30 stopni Reaumura przez lany piec, pełen rozpalonych aż do białości ziemnych węgli.
— Niech mi Bóg przebaczy, Temperancyo, rzekł wchodząc, smażysz się stara piekielnico!
Nikt nie odpowiedział, z czerwonego pieca buchał ogień jak z kuźni.
— Temperancyo! zawołał znowu Bob-Lantenrn; Temperancyo! szatańskie plemię, odpowiesz ty mi?
Chrapanie ludzkie połączyło się z chrapaniem pieca, a głos łający i opiły, jakby przez sen, ciężko wyjąkał te słowa.
— Jeszcze jednę szklankę mistress Groose; grok dobry, stary Bob zapłaci.
Lantern skoczył jak tygrys ku miejscu z którego głos ten pochodził. Na chwilę zgubił się w głębokiéj ciemności wszędzie panującéj, gdzie nie dochodziły czerwonawe promienie wyciskające się z pieca; potem wrócił, wlokąc za sobą nieczuły przedmiot jakiś, nakształt ogromnej massy.
Przyciągnąwszy go do pieca, puścił, a massa ta padła nieruchoma.
— Pijana jak beczka porteru! zawołał rozgniewany; Temperancyo! przeklęta czarownico! Temperancyo!
Temperancya — było to imię massy — nie ruszyła się.
— Niech mię Bóg skarze! rzekł znowu; ona tu zostać nie może... może ją potrafię obudzić.
Porwał gorącą głownię i zbliżył ją do nozdrzów Temperancyi, która wstrzęsła się gwałtownie i stanęła chwiejąc się na nogach.
Była to wysoka i silna czterdziesto-letnia kobiéta, której pałająca cera i zaczerwienione oczy zdradzały ulubioną namiętność.
— Pić chcę! rzekła chrapliwym głosem rzucając na Boba wzrok obłąkany.
— Ah! pić chcesz, gąbko! odparł on wstrząsając głownią; pić chcesz!... kiedy ja pracuję po całych dniach na kilka nędznych pensów, ty pić chcesz i upijasz się... Niech mię Bóg potępi!.. Temperancyo, ja ci kiedyś łeb o ten mur rozwalę.
Mimo grubijańskiéj energii tych słów, w głosie Boba była jakaś czułość, kiedy je wymawiał.
— No! no! mój Bobciu, odpowiedziała wysoka kobiéta, jedna szklanka więcéj lub mniéj... Dla Boga! widzisz, doprawdy pali mię w gardle.
— W żołądku twoim pełno groku, w piecu pełno węgla; czy ty mnie masz za bogacza kobiéto, że takie życie prowadzisz?
Temperancya machinalnie obeszła piec i zbliżyła się do stołu, na którym stała szklanka dzbanek od wódki, oboje wypróżnione.
— Ani kropelki, mruknęła zmartwiona. — Mój ładny Bobciu, czy nie masz w kieszeni choć pół korony, zrób przyjemność twojéj żoneczce?
— Pół korony, szaloną!... pół korony! wszak człowiek na to musi ośm godzin pracować. Ty mnie zrujnujesz...
— Pragnienie mam! przerwała Temperancya, a usiadłszy za piecem, znowu zaczynała zasypiać.
— Muszę się jednak jéj stąd pozbyć! szepnął Bob; gdyby wiedziała... Kobiéto, dodał głośno, niech mię djabli porwą, nie mogę ci nic odmówić... Masz, oto sześć pensów... ruszaj pić.
— Sześć pensów!... mój ładny Bobciu, daj jeszcze drugie tyle!
Lantern zmarszczył płowe brwi i groźnie podniósł głownię. Temperancya, której myśl, że łyknie parę szklanek groku, przywróciła władzę w nogach, wstała i wyszła śpiewając.
Lantern zwolna odprowadził ją aż do drzwi od ulicy, i zamknął je za nią. To uczyniwszy wrócił do swéj kryjówki i starannie zabarykadował drzwi.
— Czy to podobieństwo, mruknął zapalając lampę, aby ten klejnot kobiety miał ochotę do podobnych wydatkowi... Pięć stóp sześć cali, a jakie kolory!... Niech mię piorun trzaśnie, ale nie jeden lord chciałby mieć z niej swoję lady... Ale że mówię o lordach, wczorajszy mój kurs może mi do dwóch posłużyć celów. — Hrabia jest znawca zawołany, a mała kwestarka w istocie bardzo ładna dziewczynka... nie dla mnie; ja wolę kobiéty słusznego wzrostu; lecz dla dżentlmenów; oni lubią przechadzać się z kobiétami na pięć stóp wysokiemi... pięć stóp!
Lantern wzruszył ramionami i poszedł w kąt swéj piwnicy.
— Tym sposobem, mówił dalej, hrabia White-Manor należycie da się złapać na wędkę... to czyni jakie piędziesiąt gwineów jedna w drugą licząc: a cóż mi przyniesie ta metodystyczna gołębica?... może jeszcze więcéj?... interes pójdzie dobrze! życie jest djabelnie drogie, a Temperaneya wypiłaby całą Tamizę... Wyznać należy, że ona ma przymioty...
Dotknął jeden kamień w murze, który usunął się pod mocnym naciskiem jego palca.
— Pięć stóp, sześć cali! dodał, a nawet nieco więcéj!
Zepchnięty z podstawy swéj kamień, potoczył się i upadł otwierając szeroką i głęboką dziurę. Lantern zanurzył w niéj swój wzrok. Przestał mówić. Małe jego oczy zaiskrzyły się chciwą i namiętną radością.
Postawił zapaloną lampę na ziemi i pobiegł podsłuchiwać pode drzwiami.
Potém, za dwoma poskokami, wrócił znowu do swéj dziury i włożył w nią obie ręce konwulsyjnie drgające. Dreszcz przeszedł po całém jego ciele, a w dziurze dał się słyszeć brzęk poruszanego złota.
Na twarzy Lanterna, oświeconéj z dołu przez lampę stojącą na ziemi, odbijał się energiczny wyraz zadowolenia, które doszło do najwyższego stopnia swego paroxyzmu. Naprzód zwolna poruszał złoto, jakby pieścił ukochaną kobiétę, potem obie jego ręce skurczyły się; dziwne szeptał wyrazy, a palce zdawały się chcieć przebierać w jego skarbie.
Nie umielibyśmy powiedzieć dokładnie, wiele funtów zawierała ta oryginalna w swoim rodzaju kassa, ale dziura była wielka, a czasami ręce Lanterna znikały w złocie aż po same łokcie.
Wyjmował z niéj niekiedy pełne garści złota, wznosił je jak szalony po nad głową i potem znowu z łoskotem wsypał w dziurę.
Kiedy się już do syta nacieszył i nabawił swym skarbem, wyjął z kieszeni siedm suwerenów, które zebrał w domu handlowym Edwarda i spółki i dołączył je do reszty.
— Biédne moje małe amorki! westchnął; było wam bardzo ciepło w mojéj kieszeni!... Nie bójcie się... odwiedzę was znowu; sprowadzę wam gości, jeżeli Bóg pozwoli!
Znowu patrzył i znowu dotykał, bo trudno było poczciwemu Bobowi oderwać się od swéj drogiéj własności. Nakoniec, po długiem wahaniu się, położył znowu kamień na swoje miejsce i tak go zgrabnie wsunął, że najwprawniejsze oko nie mogłoby odróżnić od innych sąsiednich kamieni.
— Temperancya ma delikatny węch kiedy nie pijana, rzekł; ale ona zawsze pijana, a ja przebieglejszy jestem od niéj!... Wreszcie, dodał odsuwając barykady od drzwi, czyż ja nie dla téj kochanéj istoty pracuję?
W kilka minut późniéj, Bob-Lantern przestąpił ostatni stopień swych schodów i ujrzał światło dzienne, albo raczéj gęstą mgłę, która napełniała ulicę. O kilka kroków od swego mieszkania dostrzegł on zadymioną szynkownię, a w niéj swą towarzyszkę Temperancyę, która uparła głowę o stół i spała.
— Co za szkoda! pomruknął zasmucony; kobiéta na pięć stóp sześć cali!
Znowu więc rozpoczął swój kurs przyśpieszony, który już widzieliśmy go raz odbywającym, i przebiegał około domów z szybkością lokomotywy.
Było około drugiéj po południu.
Skoro Bob wyszedł z cyrkułu Saint-Giles, puścił się przez Oxfort-Street i gardząc chodnikami, obryzgiwał fiakrów galopując po błocie. Tak zaszedł aż na środek Portman-Square przed wielki dom zamożnego pozoru, według zwyczaju z przodu opasany kratą.
Między kratą a domem, po obu stronach ganku, cała armia groomów i lokai próżnujących rozprawiała i śmiała się.
Bob-Lantern wszedł na piérwszy stopień schodów.
— A ten łajdak czego tu chce? zawołał nowo przyjęty żokiéj, ważący najwięcéj kilkadziesiąt funtów.
— A mój dobry panie Tulipp, pan mię więc nie poznajesz?
— Jakiś żebrak!...
— Ej fe! zawołał Bob dumnie się poruszywszy.
A potém dodał sam w sobie:
— Ja tylko wieczorami żebrzę, czy rozumiesz, ćwiartko człowiecza?... Mój dobry paniczu, zaczął znowu głośno, jestem Bob-Lautern do usług twoich.
— A prawda, zawołało dwóch czy trzech groomów, Bob-Lantern małżonek mistresss Temperancyi...
— Do usług waszych dobrzy panowie.
— A czego chcesz?
— Złożyć panom moje uszanowania... i widziéć się, jeżeli to być może, z intendentem milorda.
— Intendent zatrudniony.
— Taki jego obowiązek, ale to nic nie szkodzi... pan Paterson i ja jesteśmy starzy znajomi, mówię to bez dumy; i pewny jestem, że rad mię przyjmie.
— O! ho! master Bob! kiedy tak, musisz nam przyrzec twą wysoką protekcyę... Tulipp! pójdź zamelduj mastra Bob.
— Zróbcie miejsce mastrowi Bob!
— Mastrowi Bob-Lantern!
— Małżonkowi przezacnéj mistress Temperrancyi!
— Na wasze usługi, moi dobrzy panowie, na wasze usługi, mruknął Bob przechodząc między tą wielką lokajską zgrają z odkrytą głową i nic tracąc swego uniżonego uśmiechu.
Bob-Lantern był to człowiek roztropny.
Nowo zaciężny żokiéj Tulipp, wiódł Boba na schody prowadzące na wyższe piętro.
— Długo będziesz musiał czekać, potężny Bobie, rzekł żartując, bo mnóstwo jest ludzi w przedpokoju pana Patersona.
— Cóż chcesz dobry mój mały panie Tulipp, odpowiedział Bob, — życie okropnie drogie, ja na biédny kawałek chleba ciężko pracować muszę; ale jeżeli trzeba czekać, poczekam.
W rzeczy saméj w przedpokoju intendenta wiele osób czekało. Było tam pięciu czy sześciu dzierżawców lorda, chcących ponowić swe dzierżawy, liweranci, klienci w łacińskiém znaczeniu tego wyrazu, i pół tuzina faktorów, którzy przywłaszczali sobie tytuł koniuszych.
Tulipp otworzył drzwi do pokoju pana Patersona i wymówił nazwisko Lanterna.
Biédacy, czekający tam może już od kilku godzin, chciwym spojrzeli wzrokiem przez otwór ode drzwi, dla przekonania się jaki natrętnik długą swą wizytą tamuje im tak nielitościwie przystęp do pana intendenta. Patrzeli jak mogli najlepiéj, ale nie ujrzeli nikogo prócz samego pana Patersona, który na pół rozciągnięty w fotelu, opierał nogi na kracie od komina i bardzo starannie czyścił sobie zęby..
Dostawcy, dzierżawcy i faktorowie, pomyśleli że nie wszystko jeszcze dostrzegli.
— Lantern! powtórzył pan Paterson nie patrząc na Tulippa... Ah do djabła! Lantern powiadasz?... Co to za jeden ten Lantern?...
— To ja, jeśli się podoba Waszéj Wielmożaności, odpowiedział Bob chcąc naprzód postąpić.
— My piérwéj, człowiecze, my piérwéj! zawołali chórem dzierżawcy, dostawcy, faktorowie.
— Zdaje mi się, że znam ten głos, mruknął Paterson; ah! wiém! ten Lantern, to szelma pełen zasług... niech wejdzie!
Powstał szmer między dzierżawcami, faktorami, chcieli mu zatamować przejście.
— Moi dobrzy panowie... zaczął Bob ze zwykłą sobie pokorną minką, kiedy mówił do silniejszych od siebie.
Ale nie potrzebował silić się na wymowę. Tulipp trzymający jeszcze w ręku długą zabłoconą szczotkę, rzucił się odważnie między zgromadzonych i czarnym deszczem pokropił na prawo i lewo; dzierżawcy, dostawcy i faktorowie klnąc cofnęli się.
Bob spiesznie korzystał z otwartéj drogi i przeszedł kłaniając się na wszystkie strony.
— Zamknij drzwi, rzekł pan Paterson nie obracając się.
Bob uczynił to.
— Przystąp, rzekł znowu intendent.
Bob przystąpił.
Pan Paterson był to człowiek średniego wzrostu, skłonny do tycia, rzadkie i bez koloru włosy okalały bladą twarz jego, na któréj środku promienił się rubinowy nos. Fizyonomia pana Paterson wyrażała w ogóle odrażającą prawie, grubijańską spokojność. Oczy jego były bez żadnego wyrazu. Usta płaskie i ściśnione, gdy mówił wykrzywiały się i drgały, jakby słowa bodły gardło, z którego wychodziły. Angielski typ objawiał się w nim nadewszystko w zbytku wodnistego żywiołu.
Po upływie blisko minuty, podniósł oczy na Boba i wzruszył ramionami.
— Ty masz cóś na sprzedaż, rzekł szukając żartu, którego nie znalazł; cóś takiego co to?... Ależ, do djabła! cóś co... rozumiesz mię łotrze?
Bob zaczął się śmiać naumyślnie.
— To bardzo dowcipne cóś Wasza Wielmożność wyrzekła, mruknął, — koniec końcem ja sprzedaję cóś co to...
— Nie w porę przychodzisz; twój towar źle tu teraz popłaca... Milord go już nie chce.
— To źle, odpowiedział Bob obojętnie. Źle dla Jego Wysokości; bo co do mnie panie Paterson, nie mam ochoty długo trzymać tego towaru, używając pańskiego wyrażenia, w moim magazynie.
— Ona więc jest bardzo ładna? spytał intendent.
— Jak anioł!... A nawet mogę założyć się, że nie wiele jest takich aniołów.
Pan Paterson znowu wzruszył ramionami.
— Koniuszowie chwalą swoje konie, powiedział sentencyonalnie.
Wasza Wielmożność może ją obaczyć...
— Na co?... Milord stracił gust, mój biedny Jakobie Lantern.
— Bob-Lantern, jeśli się podoba Waszej Wielmożności... Ah milord... nie dobrze zrozumiałem.
— Stracił gust!... Nie pojmujesz tego? Powiedzno, czy zjadłeś ty kiedy więcéj pieczeni, niż twój żołądek mógł wytrzymać?
— Bardzo rzadko kiedy Wasza Wielmożności, życie okropnie drogie!...
— Czy raz, czy sto razy, mniejsza... ale tego dnia straciłeś gust do pieczeni.
— To jest nie chciałem jéj więcéj.
— A tak... a milord nie chce już żadnych aniołów.
— Bo się ich zanadto objadł... teraz rozumiem... ale kiedy tak, to moja żona Temperancya dawno już powinna była stracić gust do groku... Co do milorda, szkoda, będzie bardzo żałował... Przepraszam, żem niepokoił Waszą Wielmożność.
Lantern skłonił się bardzo nizko i chciał odejść. W chwili gdy miał próg przestąpić, wstrzymał go głos pana Paterson.
— Ile ma lat? spytał niby od niechcenia.
— Cóś tak nakształt siedmnastu... może ośmnaście... Ah! Wasza Wielmożności, świeża jak wiśnia, wysmukła jak trzcina, układna, grzeczna, blondynka, skromniutka...
— Ta, ta, ta, ta! przerwał intendent; a gdzie mieszka?
— To należy do towaru, odrzekł Lantern, podle się uśmiechając. — Ulica i numer, to połowa interesu... a zresztą milord... jak to pan powiedziałeś... milord nie ma apetytu.
— Słuchaj, poczciwy Janie, zaczął Paterson.
— Bob, jeśli się podoba Waszéj Wielmożności.
— Jack, Bob, albo Jan, wszystko mi jedno mój chłopcze; ale nie przeszkadzaj mi... można by sprobować jeszcze ostatni raz... jeżeli jest tak ładna jak powiadasz...
— Tysiąc razy ładniejsza!
— Może milord zakocha się w niéj skoro ją obaczy.
— Niech mię Bóg skarze, jeśli to nie nastąpi.
— Trzeba sprobować.
— I ja tak mniemam.
— Prócz tego, od czasu jak milord zmienił swój sposób życia, mój kredyt upada. — Czy uwierzysz dzielny Jakóbie, że jego Wielmożność przed kilku dniami żądał odemnie niektórych wyjaśnień co do swoich interesów.
Bob niby mocno się zdziwił.
— Czy to być może? rzekł bez uśmiechu.
— Tak jest w istocie... Czas aby powrócił na dawną drogę. Chciałbym widzieć tę dziewczynę.
— I owszem!
— Czy można jutro?
— Kiedy tylko Wasza Wielmożność zechce.
— Cóż chcesz za to?
Bob cofnął się od kominka i oparł się łokciem o gzems jego.
— Powiem panu jéj nazwisko, jéj adres, a pan wyliczysz mi trzydzieści suwerenów złotem, odrzekł.
— Głupiś, Szanowny Janie! zawołał intendent. Trzydzieści suwerenów za sam adres!
— I za nazwisko... za nazwisko i adres najpiękniejszéj w Londynie panienki. Czegóż więcéj potrzeba? Na resztę Wasza Wielmożność ma dosyć pieniędzy!
— Ale trzydzieści suwerenów.
— To prawie darmo... Kiedy ją pan zobaczysz, powiesz pan: głupi ten biédny Bob-Lantern. Ona warta sto gwineów.
Pan Paterson namyślał się przez chwilę, potém wstał nie mówiąc ani słowa, i poszedł do swego biurka. Bob ścigał go chciwym wzrokiem.
Intendent wyciągnął szufladę i policzył wolno trzydzieści suwerenów złotem.
— Drogo, mruknął, ale ten łotr nigdy mię nie oszukał... A potém wszak to nie moje pieniądze, milord płaci... zbliż się mówił daléj głośno; jeżeli mię zwodzisz!...
— No, no! przerwał Bob; Wasza Wielmożność żartuje; dla takiéj bagatelki nie chciałbym postradać takiego jak pan kupca.
— Weź to! Bob nie dał sobie tego drugi raz powtórzyć.
Chwycił złoto i jakby w zachwyceniu wrzucił je w jednę z obszernych swych kieszeni.
— Anna Mac-Farlane, rzekł nakoniec cicho, a pan Paterson tymczasem to zapisywał, numer 32, Cornhill naprzeci Finch-Lane, dwie siostry, stara ciotka, czy matka... jeden chłystek zapewne brat lub jaki krewny.
— Nie lubię tych chłystków! mruknął intendent.
— Prawda, oni są zawsze na zawadzie... ale w razie potrzeby... biorę go na siebie.
Lantern zrobił przytém giest, którego znaczenie nie mogło być wątpliwém. Pan Paterson spojrzał mu w twarz i zaczął śmiać się.
— Ty musisz miliony gromadzić, godny Jakóbie! rzekł po chwili milczenia.
— Ja!... życie okropnie drogie!... Upadam do nóg Waszej Wielmożności, i dziękuję! Za dwa tygodnie dowiem się, czy będę potrzebny... byleby chłystek nie bardzo panu lazł w oczy.
— Przyjdź jutro, rzekł Paterson.
Bob kiwnął głową na znak zgody i wyszedł. Dzierżawcy, dostawcy i faktorowie zazdrośném na niego spojrzeli okiem. On kłaniał się pokornie.
Skoro się oddalił, dał się słyszeć dzwonek intendenta, a lokaj wyszedł oznajmić oczekującym, że Jego Wielmożność dopiero jutro przyjmować będzie.
Nieulękniony Bob znowu kurs swój rozpoczął; ale że już była czwarta po południu, a po Londynie już noc cienie swoje rozpościerała, ciągle więc trzymał rękę w kieszeni zawierającéj jego trzydzieści suwerenów.
— To mi dobry interes! rzekł sam w sobie, dam sześć pensów Temperancyi.
Jakiś przyzwoicie ubrany jegomość zatamował mu drogę, właśnie gdy się zwracał na Finch-Lane; Bob chciał mu ustąpić z drogi, ale ten jegomość dał mu znak, aby zatrzymał się, i francuzkim akcentem zapytał:
— Przyjacielu, gdzie tu kościół Śgo Pawła?
— To piękny kościół, zimno odpowiedział Bob.
— Czy nie mógłbyś wskazać mi do niego drogi?
— Eh! eh! rzekł Bob, to nie łatwo; ale za dwa szyllingi powiém panu którędy masz iść.
— Dwa szyllingi, zawołał Francuz; za jedno słowo!...
— No, no, daj pan jeden szylling, panie Francuz...
Bob wyciągnął rękę, cudzoziemiec włożył w nią szylling, klnąc angielską gościnność.
— Dobrze, rzekł Bob... A więc milordzie nie zmieniaj drogi, o sto kroków przed sobą ujrzysz drzwi do kościoła Śgo Pawła.
— A więc ja tam szedłem? spytał Francuz.
— Prościuteńko, milordzie.
Bob odszedł na bok i zginął w tłumie, zostawując zdziwionego i zmartwionego Francuza.
— Teraz, rzekł do siebie Bob, mamże pójść do chłystka i sprzedać mu nazwisko pana Edwarda?... Nie. Niech wszystko idzie swoim torem. Mógłby mieć mię w podejrzeniu i zmienić bieg całego interesu... Ah! ah! ah! pan Paterson dzielnie ze mną pohandlował! Pan Edward świśnie mu dziewczynę z przed nosa, nim będzie mógł powiedziéć hola! Ha! to już jego rzecz.
Bob więc nie wracał na Finch-Lane. — A że nie czas jeszcze było udać się na spoczynek, chciał przeto korzystać z reszty dnia. Bob był bardzo czynnym człowiekiem.
— Dziś wieczór, pomyślał, odwiedzę moich przyjaciół rezurrekcyonistów... Ich rzemiosło, prawda że jest nieprzyjemne, a do tego nieintratne... ale cóż robić, trzeba zapracować na biédny kawałek chleba. Niech mię Bóg skarze! dziś dobra pora na żebraninę. Mgła ciepła, a stare baby wyłażą z swych dziur... Baczność na policyantów!
To powiedziawszy Bob, tak wykrzywił całe swe ciało, że wyglądał jak najnędzniejszy żebrak. Jedno ramię podniosło mu się w górę, a drugie zupełnie znikło; lewa ręka, niby poraniona i wykręcona, doskonale odgrywała rolę sparaliżowanéj, lewa noga umyślnie skrócona, kulała chwiejąc tym sposobem całą jego osobą, tak że aż litość brała.
Rzucił w około siebie baczne spojrzenie dla przekonania się czy na chodniku nie ma jakiego ajenta policyi.
Drugiém spojrzeniem dostrzegł w tłumie, siara kobiétę w wielkim czarnym kapeluszu, zapewne wdowę po właścicielu okrętu, lub jakim marynarzu zmarłym w służbie rządowéj.
Bob przywlókł się ku niéj, kołysząc się jak statek podczas burzy.
— Szanowna mistress, szepnął za nią, nie jadłem już od pięciu dni i pół.
Dama przyspieszyła kroku.
— Dobra mistress! zaczął znowu Bob, ulituj się nad nieszczęśliwym majtkiem, któremu rana otrzymana w pamiętnéj bitwie pod Trafalgar, w oczach sławnego Nelsona, nie dozwala pracować i zmusza prowadzić smutne rzemiosło żebraka.
— Nie mam nic przy sobie, mój waleczny człowieku, odpowiedziała dama.
— Niestety! rzekł znowu Bob, napróżno więc dziś wyciągać będę tę rękę, która dotykała ręki wielkiego Nelsona.
Dama spojrzała na rękę Boba. Nazwisko Nelsona zawsze wywiera przeważny wpływ na ucho angielskie.
— Miej litość, dobra mistress, albo umrę u twych nóg na bruku.
Dama poszukała w ogromnym swoim worku i wyjęła koronę, która zapewne miała jéj służyć do partyi wista. Bob pocałował koronę i przyrzekł damie błogosławieństwo bozkie.
— Milady! zawołał napastując drugą ofiarę, która podług niego miała torysowską postawę — niedozwalaj zginąć z osłabienia walecznemu żołnierzowi naszego półbożka Jego Wysokości potężnego księcia Wellingtona... Mam piędziesiąt trzy rany, szlachetna lady, a Napoleon, Napoleon sam, przysięgam na moje zbawienie! złamał mi nogę, silnie w nią bótem uderzywszy.
Milady dla pozbycia się dała mu szylling.
Bob tak się bawił żebraniną kilka godzin i to rozmaitym skutkiem. Zebrał tym sposobem pewną liczbę koron; ale musiał także włożyć do kieszeni mnóstwo kułaków i pół tuzina kijów, któremi go potraktował jakiś przechodzący członek parlamentu, którego on wziął za dzierżawcę z hrabstwa Walii.
W chwili gdy miał już zaniechać na dziś żebraniny, spostrzegł staroświecką mistress, któréj widok mocno go skusił. Bob nie umiał się oprzeć tego rodzaju pokusom. Zbliżył się więc do tej damy i zaczął swój poetyczny opis batalii pod Trafalgar. W pośród tego opisu uczuł, że któś ciężką rękę opiera mu na barkach.
Bob wcale się nie obracał. Znał dobrze ręce policyantów. Poruszywszy się nagle jak błyskawica, wrócił znowu do zwyczajnéj postaci, zgrabnie się schylił i umknął policyantowi; bo nim się ten zastanowił, Bob, obu pięściami, zagrał w bęben na piersiach policyanta.
Ajent policyjny padł w błoto na wielką uciechę uliczników (cocney’s), Bob odszedł najspokojniéj. Coraz bardziéj ściemniało się... Posiadał on jeszcze kilka innych rzemiosł, z których korzystał w wolnych godzinach, ale tego wieczoru opanowały go jakieś czułe myśli o Temperancyi, której pięć stóp sześć cali nigdy więcéj nie udawały mu się mieć wdzięku.
— Inną razą odwiédzę moich przyjaciół rezurrekcyonistów, powiedział sobie. — Dzień był nie najgorszy, jestem strudzony... Bishop dałby mi za noc gwineę... Gwinea wprawdzie cóś znaczy!... Ale Temperancya czeka na mnie, moja kochana, słodka kobiéta... Niech mię Bóg potępi, dałbym dziesięć szyllingów, żeby się tylko nie upijała sześć razy na tydzień.
Bob więc przez Holborn wracał do Saint-Giles; teraz szedł z podniesioną głową, ręce włożył w kieszenie, jak to czyni każdy uczciwy człowiek ze spokojném sumieniem, który odebrał zapłatę za uczciwą pracę.




II.
MORS FERRO NOSTRA MORS.

Pan Frank Percewal nie nosił żadnych tytułów, a to nie przez pogardę dla swego szlachectwa, lecz owszem przez prawy i dumny szacunek dla historycznego imienia swych przodków.
Starszy brat jego, hrabia de Fife, odziedziczył według praw angielskich prawie cały rodzicielski majątek. Mimo wszakże tak nierównego podziału, hrabia nie był tak dalece bogaty, iżby wydziedziczonemu bratu mógł wyznaczyć dożywotnią płacę. Zresztą dobrze był widziany u dworu i na pozór grał rolę wielkiego pana.
Frank zatém musiał prowadzić życie skromne, w porównaniu z książęcą niegdyś przodków jego wystawnością. Utrzymywał się ze szczupłego dziedzictwa i z części majątku swéj matki, która mieszkała w Szkocyi z najmłodszą, dwunastoletnią córką. Owdowiała hrabina Fife namiętnie kochała Franka. Był on jéj ulubioném dzieckiem, naprzód sam przez się, a powtore, ze wiek i rysy jego przypominały matce najstarszą córkę zmarłą nieszczęśliwym trafem przed kilku laty. Frank i ta jego siostra, miss Harriet Percewal, byli bliźniętami.
Frank zamieszkiwał w Londynie Doudley-house, własność swéj matki, położoną na Castle-Street przy Cavendish-Square. Miał tylko jednego lokaja i gospodynię, żadnych pojazdów, żadnych koni.
Słońce już dosyć wysoko stało, gdy Stefan Mac-Nab przestąpił próg w Dudley-house. Przyjął go stary służący Franka.
— Dzień dobry stary Jakóbie, rzekł młody nasz doktor; czy twój pan jeszcze nie wstał?
Jakób był godnym, milczącym, uczciwym, wiernym i przywiązanym służącym.
Namiętnie kochał swego pana i to mu jedynie za błąd poczytywał, że używał tylko prostego nazwiska Francis Percewal.
On Jaśnie Wielmożny, syn hrabiego, którego matka, miss Dutlley, pochodziła od Stuartów i pieczętowała się herbami Szkocyi i hrabstwa Courtnay! Jakób oddałby był chętnie trzechletnią płacę gdyby mógł był skłonić swego pana do przyjęcia jakiegobądź tytułu, a tém samém dozwolenia nazywać się przy każdéj sposobności: Jego Wysokością.
Znał on Stefana od dzieciństwa i wiedział jaką dla niego Frank żywił przyjaźń; z tych przyczyn przebaczał doktorowi, że nie był szlachcicem.
— Wasza Wielmożność zrobisz wielką przyjemność Jego Wielmożności, rzekł z uniżoną serdecznością, nie przerywając sobie pracy; Jego Wielmożność, pan mój, często wciągu podróży wspominał o Waszéj Wielmożności... Pan wyszedł dziś bardzo rano, ale jeżeli Wasza Wielmożność raczy poczekać, otworzę gabinet mojego pana.
Jak widać Jakób miał powód życzyć tytułu swojemu panu. Toby go było uwolniło od mnóstwa ciągłych powtarzam.
Stefan kazał się wprowadzić do gabinetu Franka. Opis tego pokoju nie wiele interesować będzie czytelnika. Całą jego ozdobą było mnóstwo książek, kilka artystycznych utworów, kilka portretów familijnych i wielkie genealogiczne drzewo, nad którémi wznosił się herh Dudlejów.
Stefan usiadł przy kominku.
— Nic się tu nie zmieniło, rzekł z uśmiechem; oto nasi ulubieni autorowie i portret biédnéj panny Hariet.
Jakób smutnie przetarł sobie czoło.
— Oto mówił dalej Stefan, statuetka księżny Berry...
Frank więc jest zawsze błędnym rycerzem?
— Chciałbym aby był przynajmniéj jakimkolwiek rycerzem, odpowiedział Jakób.
— Oto wielkie drzewo rodu Percewalów.
— Może Wasza Wielmożność żąda abym mu je objaśnił? żywo przerwał stary sługa.
— Inną razą, mój stary Jakóbie, rzekł Stefan.
— Zawsze będę gotów na rozkazy Waszéj Wielmożności. (To mówiąc Jakób dodał na stronie: „Jak to zaraz widać, że Jego Wielmożność nie szlachcic!“
— Twój pan, jak uważam, zabrał z sobą swoję broń? rzekł znowu Stefan, chcąc daléj prowadzić rozmowę, aby nie obraził poczciwego sługi.
— A. tak, pan zabrał swoje podróżne pistolety...
— Nie widzę także jego szpady...
— Wasza Wielmożność myli się, jeśli mi wolno tak się wyrazić.
— Jego szkatułki z pistoletami także nie ma na swojém miejscu.
Jakób zbladł i zadrżał.
— Prawda, wyjąknął; Wasza Wielmożność ma słuszność... O Boże zmiłuj się nad nami!
— Cóż to jest! zawołał Stefan wstając.
— Pan wyszedł bardzo rano, odpowiedział Jakób przytłumionym głosem; ja jeszcze spałem... Nie widziałem go... zabrał swoję szpadę... szkatułkę z pistoletami...
— Pojedynek!... przerwał Stefan.
— I pana jeszcze nie widać! rzekł stary sługa, padając osłabiony na krzesło.
Stefan wielkiemi kroki zaczął chodzić po pokoju.
— Pojedynek! powtórzył mocno wzruszony, wczoraj dopiéro przybył!... dziś rano pojedynkuje się, a to rzecz szczególna!... Ale może to tylko nic nieznacząca sprzeczka, która nie pociągnie za sobą złych skutków...
Jakób zwolna opuścił siwą swą głowę.
— Wszystko co dotyczę honoru Percewalów jest ważném, rzekł, a pan mój nie należy do rzędu ludzi, którzy napróżno biorą broń swoję... Wkrótce będzie południe... a pan wyszedł o siódméj rano!...
I schwycił się oburącz za głowę.
— O Boże! Boże! ty nie dopuścisz, aby stary Jakób doczekał takiego nieszczęścia!
— Biédny Jakóbie, przerwał Stefan, który sam siebie uspokoić pragnął, niesłusznie się lękamy. Frank od wczoraj nie mógł się z nikim na seryo pokłócić.
— Pau mój nie widział się z nikim, był tylko na balu u lorda Trewor.
— U lorda Trewor! zawołał Stefan, jakby piorunem rażony.
Potem dodał smutnie:
— Markiz de Rio-Santo!
Jakób spojrzał na niego zdumiony.
— Markiz, powtórzył z pogardą, markiz de Rio-Santo! Wszyscy ci cudzoziemcy są najmniéj markizami; poczytywaliby sobie za ubliżenie być tylko baronetami... Wasza Wielmożność nie znasz tego markiza?
— Rio-Santo! rzekł znowu Stefan; spotkali się zapewne...
— I kogóż zapytać? mój Boże! od kogo dowiedzieć się?...
Dokąd biedź! dodał Jakób; przez litość, Wasza Wielmożności, nie dręcz biédnego starca. Nie zrozumiałem słów pańskich, ale zdaje mi się... O! jeżeli Wasza Wielmożność wiesz gdzie jest mój pan, powiedź mi... Pobiegnę, choćbym miał umrzeć w drodze, będę się starał przynieść mu pomoc... Mój pan! dodał załamując ręce i zalewając się łzami, mój mały Francis, którego na ręku nosiłem, którego kołysałem, którego kocham!
Stefan, którego niespokojność własna powiększała się bardziéj jeszcze na widok takiéj rozpaczy starego Jakóba, zbliżył się do okna i machinalnie podniósł firankę.
Jakiś powóz przejeżdżał w téj chwili koło rogu Regent-Street.
— Niestety! mówił dalej Jakób, już to jakieś nieszczęście ciąży nad tym szlachetnym domem. Prawie wszyscy Percewalowie ojcowie i synowie poginęli w pojedynkach... a dewiza okalająca ich herb, zdaje się być wieczną i krwawą groźbą...
Stefan odwrócił się dla przeczytania dewizy.
Mors ferra nostra mors! szepnął, (śmierć przez żelazo jest naszą śmiercią).
Są chwile, w których chora dusza bez odporu przyjmuje najzabobonniejsze przeczucia. Stefan ze zgrozą odwrócił oczy od dewizy. Zdało mu się, że widzi krew na świetnéj emalii genealogicznego drzewa; że widzi łzy płynące po surowych licach szlachetnych lordów, których portrety ozdabiały gabinet.
Mors ferro nostra mors! zwolna powtórzył stary Jakób. Ostatnią razą słyszałem te słowa łacińskie z ust ś. p. ojca Jego Wielmożności, zmarłego hrabi Fife. Boże przyjmij duszę tego pana! wymówił je idąc za trumną najstarszego syna, który zginął w pojedynku.
Stefan nic nie słyszał.
Powóz stanął przede drzwiami Dudley-house. Wysiedli z niego dwaj nieznajomi, którzy, za pomocą woźnicy, podnieśli jakiś nieruchomy przedmiot rozciągnięty na siedzeniu.
Stefan wydał rozdzierający okrzyk:
— Frank! biédny mój Frank! zawołał i Wybiegł.
Stary Jakób podbiegł do okna i spojrzał na dół:
— Jego Wielmożność! wymówił z cicha i ciężko upadł na ziemię: Mors ferra nostra mors!
Zemdlał.
Gdy przyszedł do siebie, leżał na tém samém miejscu gdzie upadł. — Nikt go nie myślał podnieść.
Z osłupiałym i obłąkanym wzrokiem przebiegł pokój. Niebyło w nim nikogo.
Wspomnienie tego co zaszło kręciło mu się w głowie, nic nie pojmował. Miał jakieś niepewne wyobrażenie o straszném i wielkiém nieszczęściu, ale nie mógł, albo może nie śmiał rozjaśnić ciemnéj otchłani swego rozsądku, bo czuł że światło za nadto go paliło.
Gdy tak sam od siebie usuwał wszelkie wyjaśnienie, oczy jego padły na genealogiczne drzewo, wkoło którego obiegała łacińska dewiza Percewalów. Serce mu się ścisnęło jakby piorunem rażone.
— Wasza Wielmożności! wrzasnął przeraźliwie: pojedynek... krew!... widziałem trupa Franka Percewal!...
— Cicho! zawołał głos nieznajomy przez nieco uchylone drzwi; na życie twoje zaklinam, milcz!
Drzwi zamknęły się.
Jakób padł na kolana i przyczołgał się aż do progu.
— Nic nie słychać, szepnął przytykając ucho do szczeliny we drzwiach: nic! Cóż się dzięje? o Boże!... czy on żyje?... czy?...
Jakób nie mógł dokończyć myśli swojéj. — Słaby szmer dał się słyszeć w przyległym pokoju. Było to jakby powolne tarcie się dwóch kawałków stali.
Jakób wstał i przytknął oko do dziurki od klucza.
Postrzegł na środku pokoju łóżko swego pana, które wyniesiono z alkowy dla większego światła. Na nim leżał Frank Percewal bez ruchu, z zamkniętémi oczami, wybladłą twarzą, odrętwiałymi członkami jak u trupa.
Tu i owdzie na podłodze porozrzucano pokrwawioną bieliznę.
Przy oknie siedział Stefan Mac-Nab, blady, » pochyloną głową, twarz zakrył obu rękami.
Po obu stronach łóżka stali dwaj nieznajomi: jeden, ubrany czarno, jak marmurowy posąg obojętny i ponury, trzymał rękę Franka; drugi odwijał swoje rękawy. W zakrwawionéj dłoni miał długi stalowy instrument, którego koniec znikał pod zakrwawioną koszulą biédnego Franka. Ta druga osoba była niemniéj obojętna jak piérwsza. Ona to otworzyła drzwi i nakazywała milczenie.
Jakób wstrzymał w sobie oddech. Całe swe życie skoncentrował we wzroku.
Czarno ubrany człowiek, bez wątpienia doktor, ciągle szukał pulsu u Franka. Drugi nieznajomy, pomocnik piérwszego podług wszelkiego podobieństwa, wprowadzał do rany swoje narzędzie, dotykał, macał i kręcił głową zmocném powątpiewaniem.
Wymówił kilka słów, których Jakób nie mógł dosłyszeć. Człowiek czarny odpowiedział na to wzruszeniem ramionów i dziwnym uśmiechem.
— Co on powiedział? spytał sam siebie biédny Jakób i co znaczy ten uśmiech?... Czy to przepowiednia uratowania?...
Pomocnik W tej chwili wydobył zakrwawione narzędzie i obojętnie zmierzył głębokość rany.
Jakób nie mógł już dłużéj wytrzymać. Lekko przycisnął klamkę.— Drzwi się otworzyły. Dwaj nieznajomi nie uważali na to. Jakób mógł słyszeć, ale nic już nie mógł widziéć.




III.
FLASZECZKA.

Pomocnik przemówił pierwszy.
— Pół linii więcéj, rzekł po cichu, a arterya oddechowa byłaby naruszoną.
— Pół linii! powtórzył czarny człowiek tym samym tonem; czyś pewny Rowley, że arterya nie jest naruszona?
— Bardzo pewny, panie; brak jeszcze duże pół linii.
Nastąpiła chwila milczenia. Jakób, który nic więcéj nie słyszał, chciał przynajmniéj widziéć, i znowu przytknął oko do dziurki od klucza.
Pomocnik podał mistrzowi krwią zbroczony swój instrument. Prawą rękę miał ukrytą pod połą swego fraka, w lewéj trzymał paczkę szarpi.
— Szarpie! pomyślał biédny Jakób, oni więc mają nadzieję, że go uratują!
Nie rozumiał on ani słowa z technicznéj rozmowy obu lekarzy, ale prawe i zdrowe zmysły jego mówiły mu, że użycie lekarstwa jest już rękojmią nadziei: niesiemy ratunek tylko żyjącym.
Patrzył ciągle.
Pomocnik, nim wyjął rękę ukrytą pod szeroką połą fraka, rzucił przezorne spojrzenie na Stefana Mac-Nab, który ciągle siedział nieruchomy i nieczuły. Kiwnieniem głowy wskazał go doktorowi. Ten podniósł rękę do czoła i jakby z pod zasłony bacznie przypatrywał się Stefanowi.
Takie poruszenie obu lekarzy mocno zdziwiło starego Jakóba. — Dla czego to niedowierzanie? dla czego ta przezorność?...
Doktor spuścił rękę, otworzył usta aby mówić. Jakób znowu przytknął ucho do otworu w drzwiach.
— Ten młodzik nic nie widzi, rzekł doktor po-cichu; rób com ci kazał.
Nowe milczenie.
Gdy Jakób, coraz bardziéj intrygowany, spróbował spojrzeć jeszcze przez dziurkę, dostrzegł, że pomocnik wyjmuje z zanadrza małą flaszeczkę, któréj kryształowy koreczek szybko odkręcił. Zbliżył ją do szarpi, ale nim je skropił, jeszcze raz spojrzał na Stefana — a spojrzał tak, że Jakóbowi serce bić przestało.
Stefan nie ruszył się. Doktor znowu giestem nakazał spełnić swoje zlecenie. Rowley wlał kroplę z flaszeczki na szarpie.
W téj chwili Stefan poruszył się.
Rowley zadrżał i zbladł. Zamiast przyłożyć szarpię do rany, upuścił ją na ziemię i nadeptał nogą.
Okropne podejrzenie, od kilku sekund wzrastające w umyśle Jakóba, nagle się w nim rozjaśniło i nabrało pewności. Wzrokiem szukał broni, a spostrzegłszy kordelas (dirk) szkocki wiszący na ścianie, porwał go, pchnął drzwi i wpadł do pokoju, w którym leżał pan jego.
— Wasza Wielmożności! Panie Stefanie! zawołał, pan nic nie widzisz co się tu dzieje!
— Milcz! rzekł Rowley, mnóstwo czyniąc ruchów i wskazując na chorego.
— Milcz ty sam, odpowiedział Jakób, nędzny morderco... ja tam byłem — i pokazał na drzwi — i widziałem wszystko.
Rowley powodowany instynktem postąpił ku drzwiom.
— Czy ten człowiek zwaryował? spytał doktor Stefana; każ mu pan wyjść, albo nie ręczę za życie wielce szanownego pana Franka Percewal.
Stefan wstał. Patrzył to na Jakóba, to na Rowleja, któremu udało się nakoniec odzyskać zimną krew.
— Milcz Jakóbie! rzekł nakoniec; a ty panie doktorze, w imię Boga! kończ przecie bandażowanie, które, lękam się, żeby nie było już za nadto opóźnione.
Jakób stanął między swym panem a doktorem.
— Wasza Wielmożności, rzekł z uszanowaniem, lecz śmiało, obracając się do Stefana, szanuję pańskie rozkazy, bo pan jesteś przyjacielém Percewala; ale człowiek ten nie dotknie się więcéj mojego pana, przysięgam na wielkie nasze genealogiczne drzewo!
— Ten lokaj zwaryował, zimno powtórzył doktor. Zabija szanownego dżentlmena, opóźniając nasze starania, tak jakby mu wbijał w piersi puginał który trzyma w ręku.
Jakób cały zadrżał, ale nie ruszył się. Zimny pot wystąpił mu na czoło.
— Widziałem... rzekł cicho i głęboko. Nie wątp pan o tém co powiem panie Mac-Nab, bo przysięgam na pamięć zmarłego ojca mojego, i nigdy nie kłamałem... Usiłowano tu popełnić zabójstwo... tu... w téj chwili... w pańskiéj przytomności... zabójstwo na pół nieżywym człowieku... O! widziałem, powiadam panu! ci ludzie chcieli zabić Percewala!
Stefan wpoił głęboki i badawczy wzrok w doktora Moore.
— Ten lokaj, mój panie, jest najzacniejszym człowiekiem, rzekł; z drugiéj strony, wiém że doktor Moore jest jednym z najznakomitszych członków kollegium królewskiego, i gnę kolano przed jego głęboką nauką i nieocenioném światłem... ale ten dżentlmen jest moim najlepszym przyjacielem... wybacz pan więc choć niesłusznym powątpiewaniom i dozwol niech mu służę za pomocnika w bandażowaniu, które raczysz dokończyć: jestem licencyat oxfordzki.
Stefan żywo zawinął rękawy.
— Niech Wasza Wielmożność uważa! rzekł Jakób.
Szybko zbliżył się do Stefana i szepnął mu cóś do ucha. Z téj chwili korzystając, Rowley schylił się i podniósł przydeptaną szarpię.
Potem spojrzał na doktora. Ten nieznacznie mrugnął. Rowley zrozumiał i umknął.
— To niepodobna! rzekł Stefan, odpowiadając staremu słudze.
— Niepodobna, mówisz Wasza Wielmożność?... a więc! bodajbym miał skórę zedrzeć z tego łotra, wynajdę tę flaszeczkę...
Obrócił się ku Rowleyowi; Stefan naśladował go. Wtedy dopiero postrzegli jego ucieczkę.
— I cóż! Wasza Wielmożności, zawołał Jakób; czy mi pan teraz wierzysz?
Stefan wlepił przenikający i surowy wzrok w doktora.
Doktor Moore założył ręce na piersi i stał nieporuszony, wytrzymując to spokojne i pogardliwe spojrzenie.
Był to człowiek blizko czterdziesto-letni, wysoki i dobrej tuszy. Na łysem nieco czole jego malowała się wyniosłość i rozum. Przenikliwemu oku umiał w razie potrzeby nadać spojrzenie godne i niezachwiane, ale także czasami błyskało ono chytrze i niewiernie z pośrodku zbliżonych linij jego długich powiek. Owal twarzy nadto w skroniach ścieśnionéj, a nadto przy szczękach nabrzmiałéj, nadawał jéj postać gruszki, która według wielkich fizyonomistów, Lawatera i Galla, oznajmia chytrość i fałszywość. Prosty nos, tworząc kąt prosty ze zwierzchnią wargą, oddzielał się od ust wązką tylko przerwą. Usta same, nieco wklęsłe, dozwalały tém mocniéj wystawać niekształtnemu podbródkowi. Słowem, niższa część twarzy jego szpeciła część wyższą, a cały ogół nie miał w sobie wyrazu pozyskującego serca, lub wpajającego ufność.
Doktor Moore był jednym z najznakomitszych i najwięcéj wpływu mających członków kollegium królewskiego. Używał niezmiernej sławy i tém samém wnet oddalał od siebie wszelkie podejrzenie. Po wniesieniu Franka, Stefan, pomimo głębokiego wzruszenia, byłby pokonał moralną swą słabość, gdyby obecność doktora Moore nie była mu dostateczną rękojmią wszystkiego co może zręczność ludzka. — Tak więc Stefan, ugodzony w serce, zupełnie oddał się boleści, i uczynił jak owi gracze, którzy zamykają oczy, aby je odemknąć wtedy dopiéro gdy los rozstrzygnie. Widzieliśmy, jak okropnie został przebudzony.
Okoliczności, które tu dosyć rozwlekle opowiadamy, były dziełem kilko-chwilowém; gdy wypędzony Rowley przebył drzwi Dudley-house, jeszcze nie upłynęła nawet ósma część godziny od jego tam przybycia.
W ogóle więc stracono dziesięć minut w niesieniu ratunku Frankowi Percewal.
— Panie doktorze, rzekł Stefan, w którym zwykła zimna krew zwycięzko pokrywała zgrozę jaką był przejęty, ten zacny sługa nie jest szalonym... On dobrze widział mój panie!... ucieczka tego nędznika dosyć mówi.
— Czy pan mię chcesz oskarżać?
— Nie traćmy czasu na próżnéj gadaninie, mój panie!... Żądam abyś pan natychmiast opatrzył ranę Franka Percewal... natychmiast, czy słyszysz pan?...
— Natychmiast! powtórzył Moore. To cóś ma podobieństwo do rozkazu, mój panie.
— Tak jest, z postanowieniem wyrzekł Stefan.
Doktor zmarszczył brwi. Cofnął się w tył. Zanurzył ręce w wielkich kieszeniach swego fraka. Cała osoba jego przybrała groźny charakter. Ale nagle wypogodziło się czoło jego, a gorzki uśmiech usiadł mu na ustach.
— Mości licencyacie oxfordzki, rzekł z przymuszoną wesołością, przygotuj pan bandaże i szarpie... Gotów jestem opatrzyć ranę dżentlmena.
Natychmiast rozpoczęto operaeyą.
To opatrywanie rany chorego było szczególne. Pan Moore, owładnięty ciągle doświadczonym wzrokiem młodego towarzysza swego, rozwinął wszelką swą zręczność w praktycznéj chirurgii, która go tyle wyższym nad wszystkich innych współzawodników uczyniła.
Szybko i pewno brał się do dzieła, i niejako pysznił się tém, że nie opuścił najmniejszego nawet szczegółu, jakie klinika w podobnych zaleca wypadkach.
Stefan wykonywał jego rozkazy z najskrupulatniejszą punktualnością; ale każde jego poruszenie śledził pełnym obawy wzrokiem, za co też doktor usiłował zemścić się, zachowując szyderczy i gorzki uśmiech.
Za nim stał stary Jakób, ciągle jeszcze niespokojny. Trzymał w ręku kordelas, a okiem badał bez przerwy twarz Stefana, gotów za najmniejszym jego znakiem uderzyć bez litości. — Z radością byłby ujrzał doktora popełniającym błąd jaki, bo miałby sposobność pomścić się za nikczemne zabójstwo, usiłowano na osobie umierającego Percewala.
Doktor stał do niego plecami obrócony, lecz w lustrze wiszącém na przeciw widział jego Obraz. Może ta żyjąca groźba przyczyniła się do nadawania matematycznéj dokładności jego ruchom.
W miarę jednak jak postępowała operacja, serce starego Jakóba miękło widocznie. Zachował jeszcze straszną postawę, ale wgłębi serca, był znowu dobrodusznym jak zwykle człowiekiem.
Gdy Frank Percewal po raz piérwszy otworzył oczy, wypogodził się wzrok Jakóba, łza mu spłynęła po licu.
Dłoń jego bez gniewu już ściskała rękojeść kordelasa; a w panu Moore widział on teraz nie zbójcę, lecz zbawcę.
— O jakże mocno kochał Jego Wielmożność, pana Franka Percewal!
Po skończoném obandażowaniu, lekki szkarłat wrócił na wybladłe usta ranionego, Jakób śmiał się i płakał z radości, puginał wypadł mu z ręki.
— Niech pana Bóg błogosławi! szepnął po za doktorem Moore, i niech mi Bóg przebaczy, jeślim się mylił oskarżając pana.
Doktor nie raczył się ani obrócić, ani mu odpowiedzieć.
— Dżentlmen jest uratowany, rzekł do Stefana. W niedoświadczoném ręku, rana mogłaby była stać się śmiertelną, ale teraz poczynione są wszelkie środki będące w mocy człowieka... Ręczę za niego.
Stefan skłonił się i wydobył z pugilaresu pięcio-funtową bankocetlę, którą podał doktorowi.
Pan Moore bez przesady nie przyjął tego honorarium.
— Teraz już tu nie jestem potrzebny, rzekł biorąc laskę i rękawiczki; mniemam, że pan mię nie zechcesz dłużéj zatrzymywać?
— Jesteś pan wolny, odpowiedział Stefan.
— Bardzo dobrze! odpowiedział pan Moore idąc do drzwi.
Stanął w chwili gdy miał próg przestąpić, znowu włożył obie ręce w obszerne kieszenie czarnéj swéj sukni i obrócił się.
— Teraz mówisz pan, że jestem wolny, odezwał się dobitnie ostatni wyraz wymawiając; otóż chcę panu pokazać młody mój panie, że zawsze byłem wolnym... W naszej professyi — późniéj się pan dowiész — często można popaść w łapkę. Rozstropność więc radzi, aby się nigdy nie dać wziąść bez obrony.
Doktor wyjął ręce z kieszeni; każda trzymała mocny pistolet.
— Oto są mówił daléj, argumenta, których w Oxfordzie wcale nie wykładają, ale których uczy Londyn, mój młody panie. Nie znam bardziéj przekonywających... Jak pan widzisz, miałem dostateczne środki do utorowania sobie wolnéj drogi i nie bardzo lękałem się kordelasa twojego starego górala... Ale nie chciałem wyjść stąd, bez materyalnego udowodnienia mojéj prawości w obec nierozsądnego podejrzenia... Uratowałem tego dżentlmena, bo tak mi się podobało.
I znowu schował pistolety.
— A teraz zegnam cię moj młody panie, rzekł znowu: odtąd masz we mnie śmiertelnego nieprzyjaciela... W życiu mojém nic nie zapomniałem, nic nigdy nie przebaczyłem... i zawsze się zemściłem.
Drzwi otworzyły się a potém zamknęły ta doktorem Moore.
Stefan obojętnie słuchał piérwszéj części mowy doktora; a na groźbę zawartą w ostatnich jego słowach odpowiedział cichym i milczącym ukłonem.
Jakób wcale nie uważał na to co zaszło. Ukląkł przy łożu swego pana i płacząc całował zimne jego ręce.
Stefan także wrócił do łóżka Franka Percewal.
— Cóż mam myślić? szepnął. — Możnaż w sposób rozsądny przypuszczać zabójstwo?... W jakim celu?... A mianowicie, kiedy zabójcą jest doktor Moore... Jakóbie, czy ty z pewnością widziałeś?...
— Tak jest, jak teraz widzę Waszą Wielmożność, odpowiedział Jakób wstając; zbój trzymał w jedném ręku flaszeczkę, w drugiem szarpię... Na znak doktora, który może zresztą jest uczciwym człowiekiem, szelma aptekarz umaczał szarpię. Wówczas pan poruszyłeś się; a aptekarz ukrył flaszeczkę... djabli wiedzą gdzie... rzucił na ziemię szarpię i przydeptał ją nogą... Czekaj pan! ona jeszcze tam być musi.
Jakób obszedł łóżko. Stefan to samo uczynił.
— Nie, zaczął stary sługa, szarpia gdzieś przepadła, ale jeszcze jest znak...
— Znak?... przerwał Stefan, gdzie?
Jakób pokazał mu wilgotną i szeroką jak szylling plamę, która się odcisnęła na podłodze pod ciężarem nogi Rowleja gniotącéj szarpię.
Stefan ukląkł czém prędzéj dla rozpoznania téj plamy, a schyliwszy się spostrzegł pod łóżkiem mikroskopiczną flaszeczkę, którą natychmiast porwał.
— Oto jest! Oto jest flaszeczka! zawołał stary Jakób.
Stefan odetkał ją, i powąchał. Był w niéj kwas pruski.




IV.
RANNE ODWIEDZINY.

Lady Ofeia Barnwood, hrabina Derby, nazajutrz po balu w Trewor-house obudziła się już bardzo późno po południu. Jej delikatne rysy nosiły na sobie ślady wczorajszego utrudzenia, znużone oczy nie chciały się wcale otwierać, a wspomnienia uczty wiły się pomięszane w ociężałym jéj umyśle.
Zimno było, mimo wielkiego ognia, który pałającém światłem swojém czerwienił przyćmione dzienne światło w sypialni.
Lady Ofelia zamiast wstać, drżąc skryła się jak mogła najgłębiéj pod kołdrę i znowu zasnąć usiłowała.
Ale jest godzina, w któréj sen utrudza, w któréj pościel drażni nerwy, w któréj potrzeba wstać, działać i żyć.
Godzina ta oddawna już wybiła. Zamiast przyzywanego snu przyszły natrętne myśli, których nie żądano wcale, wspomnienia, smutki, żale...
Widziała przed sobą, jakby w ruchomym obrazie, swobodne swe dziewicze życie. — Widziała się jak wówczas kiedy jéj piękność, świéża jak jéj dusza, ćmiła wszystkie w około siebie piękności; zadrżała z radości na samo wspomnienie o tych słodkich tryumfach dziecinnej kokieteryi, siejących kwiaty pod stopy młodéj i ładnéj dziewicy występującéj na świat; uśmiechnęła się do swych młodych miłostek, które tak czule, lękliwie, W marzeniu, i tak rychło, przeminęły!
Następnie ujrzała się po raz piérwszy siedzącą na jedwabnych poduszkach małżeńskiego powozu. Była panią, była hrabiną. Sławna dewiza: Honni soit qui mai y pense! okrążała jeé herb; miała sobie równych, ale nie miała wyższych.
Potém widziała się w piérwszych miesiącach wdowieństwa, które nową dodaje perłę do korony każdéj młodéj kobiéty. Widziała jak jéj zazdroszczono, pochlebiano, nienawidzono!... Jak była szczęśliwą!...
To znowu ujrzała się słabą, drżącą, zwyciężoną i tysiąc razy szczęśliwszą jak przed chwilą. Kochała. Kochała po raz piérwszy w dwudziestym piątym roku życia, w wieku, w którym miłość łączy energią z czułością, w którym jeszcze wzdychamy, ale w którym te westchnienia palą; w wieku gorejącym i silnym, w którym dusza idzie całą siłą w zawody z ciałem... Ujrzała się namiętną, zazdrosną, ujarzmioną, a niepewne uczucie przeminionéj uciechy uderzyło jej sercem; wzburzyło jej łono. O jakże prędko upływały te godziny skradzionéj rozkoszy! jak pełną była ta samotność we dwoje; jakże ta cisza, przerywana tylko głosem przyjacielskim i harmonijnym, była słodką!
Niestety! teraz godziny przemijały smutnie i ciężko, samotność jéj była czczą i cisza śmiertelną.
Samotność i cisza tłoczyły duszę jak ołowiany ciężar. Szczęście niknęło. Wszystko teraz było ciemne, ponure, nudne i odrażające. Nuda, ta szkaradna choroba, wisiała w powietrzu...
Lady Ofelia szybko odrzuciła kołdrę, wyskoczyła z łóżka i wsunęła małe nóżki w atłasowe pantofelki.
Nigdy może nie zrobiła tyle bez pomocy garderobianéj. Nagle przejęta chłodem, spiesznie wdziała ranne ubranie (morning gown) i skryła się w obszerny fotel, który, stojąc tuż przy kominku, wyciągał naprzeciw niéj swe wypolerowane ramiona.
Teraz przyszło jéj na myśl inne wspomnienie: Niegdyś, o téj porze, delikatnie kołatano do drzwi zewnętrznych w Barnwood-house. Wchodząca garderobiana oznajmiła, że „milord czeka w salonie.“ Milord, był to kochanek, człowiek którego teraz gorzko i boleśnie żałowano: był to markiz Rio-Santo.
Niestety! niestety! wszystko się więc skończyło!
Ofelia wyciągnęła rękę po dzwonek. W chwili gdy go miała dotknąć, dało się słyszeć kołatanie do drzwi zewnętrznych; Ofelia czém prędzéj poprawiła toaletę. Jakieś światło zabłysło w jéj oku, promień radośnej nadziei wyjaśnił jéj czoło.
— Gdyby to był on! pomyślała.
Ale nadzieja ta krótko trwała. Ofelia wnet przypomniała sobie wczorajsze wypadki — Czoło jéj na nowo się zachmurzyło.
— To zapewne młody pan Frank Percewal, rzekła do siebie: przybywa na rendez-vous, które mu dałam, aby się dowiedział... Nie chcę wyjawiać tego strasznego sekretu, mój Boże!... Nie! nie chcę.
Garderobiana lekko otworzyła drzwi.
— Milady już wstała? rzekła zdziwiona. Jakiś dżentlmen życzy mieć honor złożenia swego uszanowania milady hrabinie... oto jego karta.
— To nie pan Percewal, szepnęła Ofelia rzuciwszy okiem na kartę, na któréj wyryte było nazwisko Stefana Mac-Nab: nie mogę przyjąć, Joanno... czekaj... podnieś firanki; jest cóś napisanego ołówkiem na karcie.
Joanna podniosła firanki, a w pokoju zabłysło dzienne światło.
Od W. S.[1] pana Franka Percewal, przeczytała Ofelia.
— Co to ma znaczyć?... Joanno, każ prosić tego dżentlmena do salonu i wracaj ubrać mię... wracaj prędko!
Co to ma znaczyć? powtórzyła lady Ofelia po wyjściu garderobianéj, od pana Franka Percewal? Niezawodnie biedny młodzieniec z rozpaczy popełnił cóś okropnego.
Joanna weszła, a lady Ofelia kazała jéj tylko zesznurować swoję suknię i trochę ugładzić włosy. Nawet i to zaledwie pozwoliła dokończyć.
— już dobrze, rzekła; puść Joanno.
I szybko pobiegła do drzwi.
Stefan czekał w salonie.
— Pani, rzekł, raczy darować, że śmiałem tu przybyć. Nie miałem honoru być pani przedstawionym, ale wypełniam obowiązki przyjaźni. Przysyła mię tu pan Frank Percewal.
Hrabina ukłoniła się i wskazała mu krzesło.
— Pan Frank Percewal nie mógł sam przybyć? zapytała.
— Nie, milady, smutno odpowiedział Stefan; dla przeszkodzenia mu w tém, potrzeba było bardzo rzeczywistego niepodobieństwa...
— Cóż mu się stało panie?
— Frank raniony został w pojedynku.
— W pojedynku! powtórzyła hrabina.
— Raniony ciężko.
— I któż to ranił go?
— Nie powiedział mi nazwiska swego przeciwnika.
— I pan się nie domyślasz jego nazwiska?...
— Owszem milady; domysły moje mają niejaką pewność... ale przychodzę do pani w imieniu Franka i czynić winienem to, co on by uczynił, to jest, zapomnić o pojedynku, a zająć się ważniejszą rzeczą.
— Ważniejszą, mówisz pan! szepnęła hrabina okazując jakąś niechęć.
— Dwie zaledwie upłynęło godziny, zaczął znowu Stefan, jak przywieziono Franka do Doudley-house, omdlałego, umierającego. Okropne zdarzenie, którego nie umiem pani opisać, opóźniło piérwszy ratunek, i nieszczęśliwy przyjaciel mój o mało co nie skonał w oczach moich, o mało nie padł ofiarą zabójstwa...
— Pan mię przerażasz! rzekła hrabina; morderstwo usiłowano na ranionym!...
— Otrucie, milady.
— I... myślisz... możeż pan mniemać, że przeciwnik pana Percewal... co byłoby zgrozą, panie!... wpływa na ten podły czyn?...
Stefan nie odpowiedział, tego zapytania nie był sobie jeszcze zadał, i niepewne podejrzenie nasuwało mu się mimowolnie. Ale nic nic usprawiedliwiło takiego podejrzenia:
— Nie pani, tak mniemać nie mogę, oderwał się po chwili.
Lady Ofelia westchnęła.
— W każdym razie, mówił dalej Stefan, niebezpieczeństwo już minęło... Gdy Frank odzyskał mowę — a temu dopiéro pół godziny — piérwszem słowem które wymówił, było nazwisko drogiéj mu osoby...
— Miss Trewor?...
Stefan skłonił się i tak dalej mówił:
— Drugiem było twoje imię, pani.
Harbina bardziej się zmięszała.
— Moje imię? rzekła, tak jest... Mniemam że wiém dla czego... Wczoraj, na balu w Trewor-house, prosiłam pana Franka Percewal,.. i w istocie bardzo ubolewam, że rana nie dozwala mu...
— Przysłał mnie w miejsce swoje, rzekł Stefan.
— Pana!... pan Percewal nie może mniemać... To co mu miałam powiedziéć, jest rzeczą bardzo poufną...
— Jestem jego najlepszym przyjacielem.
— Nie wątpię panie, ale nie mogę...
— Frank mocno cierpi, i czeka!
— Pan mi serce rozdzierasz!... Słuchaj pan...
Hrabina nagle zatrzymała się i chciwie słuchała. Młotek u drzwi zewnętrznych słabo zakołatał.
— To on, szepnęła, to on!
Niespokojność jéj zmieniła się w gorączkowe wzruszenie.
— Panie, powiedziała, rozmową nasza skończyć się musi w téj chwili. Nic mogę przyjąć pana za pośrednika między mną a panem Percewal. Nie posądzaj pan mię o nieufność, mam ważne ku temu powody, i nie chciéj się obrażać, bo te powody w niczém nie dotyczą pańskiej osoby...
Stefan wstał.
— Spodziewałem się przynieść pociechę biédnemu Frankowi... rzekł.
— Powiedz mu pan, zawołała hrabina, powiedz mu pan, że wszystko będzie wiedział, powiedz mu...
— Milord! przerwała garderobiana, otwierając drzwi do salonu.
— Nie mów mu pan nic, tak panie, jeszcze się namyślę... Proś milorda do budoaru Joanno... Chciej pan prosić pana Percewal, aby mię miał za wytłómaczoną... i oświadcz mu, że mocno ubolewam nad jego wypadkiem, i... racz mi przebaczyć. że tak prędko przerywam naszą rozmowę.
Stefan znowu się ukłonił i wyszedł.
Hrabina wyczerpana padła na fotel.
— Nie! szepnęła, o! nie! nie mogę wydać téj tajemnicy... byłoby to jego zgubą... o Boże, natchnij mię!
Na schodach Stefan spotkał człowieka, któremu mocno naciśnięty kapelusz zakrywał część twarzy. Człowiek ten spojrzał na niego ukradkiem i lekko zadrżał. Jego to Joanna wprowadziła prawie natychmiast do salonu, mówiąc:
— Milady, milord markiz!
Rio-Santo z uszanowaniem poniósł do ust rękę hrabiny i stał przed nią. W pięknych jego rysach było coś podobnego do poświęcenia się, do czułości, do namiętności nawet; ale to była tylko maska, któréj związanie doświadczony znawca łatwo byłby poznał, jakkolwiek zręcznie było ukrytém. Hrabina umiałaby także to dostrzedz, ale wobec Rio-Santa traciła tę umiejętność.
Przez chwilę poglądała na niego w milczeniu. Jéj oko z razu smutne i przyćmione, wyjaśniło się stopniowo i nakoniec nabrało wyrazu błogości.
Markiz uśmiechnął się i oparł o grzbiet jej fotelu...
— Byłaś bardzo piękną wczoraj Ofelio, rzekł do ucha hrabiny.
Ona odwróciła się, a jéj czoło dotknęło ust Rio-Santa. Schyliła się zawstydzona.
— Gniewasz się na mnie? zaczął znowu markiz, masz pani słuszność, i czuję żem bardzo zawinił, stając się przyczyną twego smutku, nawet mimowolnie... Znasz jednak cały mój sekret!... I czyliż ten nie kocha prawdziwie, kto się tak bez wahania zwierza?...
— Dwa tygodnie nie byłeś pan u mnie, rzekła po-cichu hrabina ze łzami w oczach.
— Ale dziś przychodzę Ofelio, przychodzę niezważając na skutki, bom za nadto cierpiał nie widząc cię... Wierz mi, żałuję tyle co i ty, więcéj może jak ty, dni w których nie zdawaliśmy sprawy ze szczęścia naszego... Więcéj jak ty przeklinam zrządzenie, które mię naprzód popycha. Ale któż uniknąć może swego przeznaczenia. Muszę dopiąć mojego celu lub umrzeć.
Rio-Santo wyprostował się. Szlachetna twarz jego przybrała wyraz niepohamowanéj, nieugiętéj, nieograniczonéj dumy.
Lady Ofelia przez kilka sekund wpatrywała się w niego i założyła ręce na piersi.
— O! kocham cię! szepnęła; Bóg nie ma nademną litości!... Kocham cię bardziéj jak kiedykolwiek!... kochać cię będę zawsze!...
— Dzięki ci milady, dzięki! rzekł Rio-Santo zginając kolano. Gdybyś wiedziała, ile jedno twoje słowo dodaje siły mojemu sercu, ile myśli mojéj głowie... Jesteś moim geniuszem, moją nadzieją... I ja także kocham cię! kochać cię będę zawsze!
Usiadł na poduszce u nóg hrabiny, która obie ręce włożyła w świetne pukle czarnych jego włosów.
— Wszak mówisz prawdę spytała? wszak mię nie zdradzisz?... O mój Boże! ta miłość, którą mię obdarzasz, ta miłość tajemna i kradziona, jest cząstką téj którą odrzuca moja rywalka! — Dbam o nią, Jose-Marya; dbam więcéj jak o życie... więcéj jak o honor!... O! moją to winą, że jestem tylko biédną kobiétą, że nie mogę ci nadać należnéj władzy... moją winą, że miałam nadzieję, że mniemałam, iż ty, Rio-Santo, zniżysz się aż do mnie.
— Nierozsądne, dziecię! przerwał markiz okrywając pocałunkami białą i bladą rękę Ofelii.
Zamilkła; wilgotne oczy jéj oschły i znowu pałać zaczęły. Trudny i przerywany oddech gwałtownie wzruszał zachwycającymi rysy jéj łona...
W pałającém oku Rio-Santa była teraz miłość, miłość prawdziwa. Człowiek nagłych wrażeń, uległ teraz chwilowemu wpływowi. Przyszedł odegrać komedyą, i jak aktor na seryo biorący rolę, któréj się wyuczył, na prawdę uległ swéj namiętnej fikcyi. Kochał.
Lady Ofelia nasyciła się tą chwilą szczęścia i mocno je chwytała z obawy, aby nie zniknęło to jéj złudzenie.
— O! nie... nie! rzekła nakoniec, nie bacząc, że sama własna myśl wyjawia; nie zdradzę go!... Cóż mię obchodzą ci ludzie i ich cierpienia?... On mię teraz kocha... teraz nic nie powiém... nic!
Przez pół przymknięte jéj oczy już nic nie widziały. Myśl pływała w niepewnych marzeniach.
Rio-Santo przeciwnie słyszał każdy jéj wyraz. Brwi mu się zmarszczyły, a na środek czoła zaczerwionego wystąpiła biała prostopadła blizna. Usta jego drżały nie wydając żadnego głosu, gniew wstrząsał wszystkiemi jego członkami.
Ujął rękę hrabiny i ścisnął ją zapewne bardzo mocno, bo biédna kobiéta otworzyła oczy, wydając lekki okrzyk boleści.
Zbladła na widok groźnéj postawy i zburzonych rysów markiza.
— Co ci jest, don Jose? zapytała.
— Pani, rzekł surowym, nieco powściąganym głosem, musisz mi odpowiadać, czy słyszysz?... odpowiadać mi jasno i natychmiast!... Co mówiłaś o zdradzie, i kto jest ten człowiek, którego przed chwilą spotkałem na schodach?




V.
SAM NA SAM.

Lady Ofelia nagle przebudzona ze swego marzenia, z przerażeniem spojrzała na markiza.
— Czekam, zimno dodał.
— I czegóż chcesz odemnie milordzie?
— Mówiłaś pani o zdradzie, powtarzam, miałaś pani myśl, a może zamiar. Widziałem wychodzącego od niéj mężczyznę, który jest przyjacielem Franka Percewal.
— Prawda... przyszedł tu w jego imieniu.
— W jego imieniu! powtórzył z goryczą Rio-Santo; widziałem panią wczoraj rozmawiająca z Percewalem; dostrzegłem żeście się spojrzeniami wzajemnie porozumiewali... Czyż pani nie wiész, że nic nie uchodzi mojéj baczności, że kiedy moje oczy spoczywają i nie patrzą, sto innych spojrzeń czuwa na ich miejscu?
— Wiém, że jesteś potężnym milordzie, odpowiedziała hrabina podnosząc swą piękną głowę ze spokojną dumą; potężnym co do złego, jak upadły anioł... ale ja się ciebie nie lękam.
— Pani nie lękasz się! powtórzył Rio-Santo, którego głos coraz się stawał groźniejszym.
— Kocham cię niestety! kocham! dodała po chwili milczenia z wyrazem bolesnéj rozpaczy.
Tryumfalny uśmiech przebiegł po ustach Rio-Santa, który zaczął znowu, ale bez gniewu:
— Ofelio, musisz mi darować nagłe uniesienie gniewu, przez który torują sobie drogę tajemne moje cierpienie... Wiész, że jestem nieszczęśliwy... dwie namiętności dzielą się moją duszą i toczą w niéj walkę, która mię zabija... moja miłość dla ciebie...
Hrabina wzniosła w niebo piękne swe oczy.
— Moja miłość dla ciebie, mówił daléj z namysłem Rio-Santo, i moja nieograniczona ambicja... Ton człowiek, ten Frank Percewal znalazł się na mojéj drodze; odwróciłem się. Na honor, milady, miałem litość nad tém dzieckiem, które zresztą wczoraj było tylko niewinną przeszkodą... ale to dziecko znieważyło mię jak człowiek i powinienem był ukarać je...
— A więc to ty! przerwała hrabina.
— Wiedziałaś o tém?... Ah! milady, to co nazywasz twą miłością, ma jednak wszelkie pozory nienawiści!... Tak jest, to ja... ale karząc go, jeszcze miałem litość... bo zamiast zabić bez miłosierdzia, jak miałem prawo i jak mi nakazywał własny interes, uczyniłem go tylko niezdolnym do walki.
— Otoż to szlachetnie milordzie i wspaniałomyślnie! rzekła hrabina z zapałem; niestety! są jeszcze w tobie wzniosłe uczucia i to właśnie gubi mię!
— I do czegóż mi posłużyła moja łaskawość? zaczął znowu Rio-Santo. Dałaś mu wczoraj rerndez-vous... Mniemał, że znajdzie tu sposób szkodzenia mi... Nie zaprzeczaj pani temu... i najpiérwszą jego myślą skoro wrócił do życia, które mi winien, było wysłanie do pani swego powiernika. Ale cóż cię zmusza Ofelio do zgubienia mię?... Pragniesz zemsty... Jestem nieszczęśliwszy jak ty!
— Nie, milordzie, nie, odpowiedziała hrabina, ja nie pragnę zemsty... Nic mi nie każe gubić cię... Traf... albo raczéj gniew twój niepowściągniony... uczynił mię panią strasznéj tajemnicy... Drżę na samą myśl téj okropnéj sceny... a jednak na prawdę, ta krwawa tajemnica cięży mi na sumieniu...
— Nigdy więc nie byłaś zazdrosną milady? spytał Rio-Santo, czułym i pochlebnym głosem.
— Owszem, jestem nią milordzie.
— A więc! czyż nic pojmujesz pani, że uniesiony zazdrością?...
— Ani słowa więcéj! przerwała hrabina... milordzie...
Rio-Santo uchylił głowę przed tą Wymówką. Chciał skłamać, ale wstydził się, czuł wstręt do kłamstwa, on któregoby może nie przerażał...
Istniały między nim a hrabiną tajemnice miłosne, ale istniała także i inna tajemnica, któréj wyjawienie mogło wstrzymać najdroższe jego zamiary i narazić życie na niebezpieczeństwo. Jakoż przekonał się, że lady Ofelia, bądź przez zemstę, bądź przez zazdrość, lub inny jaki powód, chciała go zdradzić.
Od wczorajszego wieczoru powziął to podejrzenie, i to było powodem jego przybycia do lady Ofelii.
Teraz więc, gdy znał to niebezpieczeństwo, wypadało mu je usunąć. Sprawa jego była złą, a położenie trudne. Nagle i bez przyczyny opuścił hrabinę, zachowując jednak z nią, w obec świata, stosunki grzeczności, o któréj dżentlmen zapominać nie powinien. Gorliwość, z jaką starał się o miss Trewor, była jawną i widoczną.
Przez niego hrabina straciła reputacyą, spoczynek, i szczęście.
Ale hrabina kochała go i miłość ta jedyną była dla niéj nagrodą.
Margrabia, silny przewagą i tém pewniejszy siebie, że tylko co uśmierzył gwałtowny swój gniew, użył wszelkich sposobów będących w jego mocy i wygrał sprawę, lub przynajmniéj tak był mniemać powinien.
Zastanawiając się z kolei nad szeregiem zręcznych przemian, przechodził on z goryczy w smutek, ze smutku w melancholią, z melancholii w czułość, z czułości do najgorętszych wylań namiętności. Uposażony osobliwszą zdolnością czucia, wzrastającego w miarę słów namiętnie wyrzeczonych, i nadawania im mimochcąc cechy niewątpliwéj prawdy, sprawiał, że każde z tych stopniowań miało pozór dobréj wiary, każde tych słów tchnęło niepokonaną wymową.
Silny jest kto wierzy: Rio-Santo wierzył własnym złudzeniom, w ciągu tego sam na sam doznał on w rzeczy saméj wszelkich odcieni dzielących gniew od miłości.
Hrabina słuchała zachwycona, z rozkoszą pogrążała się w tém morzu szczęścia, które miała za wyschłe; odżyła, odzyskała swą młodość, nadzieję i wesołą swoję miłość.
O! jakąby pogardą była przyjęła tego, ktoby w téj chwili żądał od niéj tajemnicy Rio-Santa!
Ale wymowa jest czasem niebezpieczną, częstokroć sięga po za swój cel.
Rio-Santo był wymownym: chcąc przekonać, że miłość jego jest silną, wymówił się że ambicya jego i uczucie dla lady Ofelii równa w nim walczą bronią; ambicya, którą naumyślnie tak wielką czynił, ale która w rzeczy saméj służyło innemu uczuciu silnemu, potężnemu, nieubłaganemu, uczuciu co nadziejom jego, planom i usiłowaniom nadawało pochop w istocie olbrzymi.
— W téj chwili, mówił on daléj, waham się i cierpię tém mocniéj... wiém, że zaniechanie zamiarów moich przyprawiłoby mię o śmierć, ale pytam, czy nie lepiéj umrzeć z tobą Ofelio, jak żyć bez ciebie?
— Nie kochasz więc jéj?... Maryi?... zapytała hrabina.
— Maryi?... Biédna dziewica!... któżby jéj nie kochał? odpowiedział Rio-Santo, udając politowanie... Chciałbym jéj kochać według jéj zasługi; ale między mną a nią stoi twój obraz.
— Gdybym mogła wierzyć, że mię kochasz Don Jose!... szepnęła hrabina z dziwnym wyrazem.
— Wierz, wierz temu Ófelio! zawołał markiz uniesiony nagłą i prawdziwą namiętnością... Gdyby cel mój, cel który mię za sobą pociąga i zabija, zniknąć musiał kiedy z przed oczu...
— Byłbyś dla mnie znowu tém, czém byłeś dawniéj Don Jose?
— Alboż się zmieniłem Ofelio?... Cóż mam ci powiedzieć, aby cię przekonać?.. Wrócę do nóg twoich... Kto wié?... uleczony może z nieszczęsnéj ambicyi, która mię pożera.
— Może?... powtórzyła hrabina zaczynając marzyć; i wówczas cały będziesz do mnie należał?
— Tak cały do ciebie Ofelio...
Rozmowa trwała słodko i czule, godziny przemijały. Któż więc na miejscu Rio-Santa, nie wierzyłby w zupełne zwycięztwo?
A jednak, od téj chwili hrabina zaczęła być roztargnioną; tajemna myśl jakaś, nadzieja czy obawa, zdawała się zajmować jéj duszę.
— Dziś wieczór będę w teatrze Cowent-Garden, rzekła nakoniec. Czy zechcesz mi towarzyszyć milordzie?
— Odprowadzę cię Ofelio; ale mam miejsce w loży lady Campbell.
— Jakkolwiek skromną jest twoja ofiara milordzie, przyjmuję ją... Chciéj poczekać chwilę.
Zadzwoniła. — Weszła Joanna i otrzymało rozkaz przygotowania toalety milady.
Rio-Santo pozostał sam w salonie.
Rzucił się na sofę i mimowolnie pogrążył w zwykłych sobie marzeniach. Ale tą razą marzenia te nie błądziły na los szczęścia, bo spowodował je piękny portret lady Ofelii ozdabiający salon.
Portret ten uderzającego podobieństwa, przedstawiał hrabinę w dwudziestym roku jéj życia. Od tego czasu mało się zmieniła, nie można było nawet powiedzieć, że zbrzydła; ale oczy portretu miały więcéj niewinności i bardziéj młodzieńczym blaskiem odbijały od świeżych policzków dziewicy.
Lady Ofelia, czyli jej portret, miała przepyszne blond włosy, powiewające, cienkie, gdzie niegdzie połyskujące jak perłowa macica, w lekkich splotach spadające na czoło, które wprawdzie nie miało w sobie nic znakomitego, ale szczególną stanowiło harmonią z miłemi rysy jej twarzy. Oczy jéj trudnego do pojęcia, a nadewszystko do opisania koloru, były słodkie, szlachetne, i pod lekko-marmurkowanym agatem źrenic ukrywały jakiś odcień melancholii. Reszta rysów odznaczała się najwyższym stopniem angielskiéj piękności, piękności godnéj i czystéj, któréj jedyną wadą jest brak wyrazu i wdzięku. Ale brak ten nie miał miejsca u lady Ofelii, bo spojrzenie jéj mogłoby nadać wyraz i wdzięk nawet najnieznaczniejszéj fizjonomii. Średniemu jéj wzrostowi, dodawała wyniosłości szlachetna gracya panująca w całéj jéj postawie. Noga Ofelii była młta a ręka dochodziła najwyższéj doskonałości arystokratycznego kształtu.
W ułożeniu i wykształceniu lady Ofelii i miss Maryi Trewor zachodziło zapewne jakieś dalekie podobieństwo; typ ich twarzy zarówno odznaczał się tą angielską pięknością, słodką, nieco wyradzającą się w ideał; ale oprócz różnicy wieku, istniał między jedną a drugą niezmierny przedział. Marya wyobrażała słabość; Ofelia poskromioną siłę; miss Trewor, to miłe i biédne dziécię, uległa jeszcze przed walką; lady Derby, zwyciężono, zachowała wrodzoną dumę.
Ani jednéj, ani drugiéj charakteru zresztą nie można było w pewne objąć granice, lub określić od razu. Obie mogły przemieniać się, lub obracać za lada powiewem pełnego kaprysu wiatru, który rodzi ciszę, lub burzę w pachnącéj atmosferze salonów. I tak naprzykład słaba Marya mogła się z czasem okazać silną, a lady Ofelia dowiodła, iż także mogła być słabą.
Porównanie to czynimy dla tego, że je właśnie czynił w téj chwili Rio-Santo, wpatrując się w portret lady Ofelii. Doznawał jeszcze całego zachwycenia świeżéj z nią rozmowy, ale nie tak dalece, iżby nie miał myśleć o miss Maryi Trewor.
Myliłby się czytelnik wierząc literalnie słowom markiza, które wymówił w zapale podczas sam na sam z lady Ofelią. Rio-Santo zwodził sam siebie, gdy powiedział lady Ofelii, że ambicya jedynie rzuciła go do nóg miss Trewor. Kochał on Maryę, a kochał więcéj może jak niegdyś lady Ofelię.
To co nazywał ambicyą, było, jak powiedzieliśmy, uczuciem silném, cierpliwém, nieposkromioném, ale na inną może zasługiwało nazwę. Cel Rio-Santa był wielki, wzrok jego sięgał daleko: dosyć silném ramieniem mógł on schwycić wszystko na co spojrzał, a serce silniejsze miał jeszcze niż ramię. Nikt nie wiedział co było w głębi jego duszy. Po ciemnych ścieszkach stąpał śmiałym i pewnym krokiem, a środki jakich używał, żeby nie więcéj powiedzieć, były szczególne. Czytelnik sam później osądzi, czyli cel jego był tego rodzaju, że mógł uniewiniać środki przez jakie do niego dążył.
Potém co powiedzieliśmy, nie widzimy potrzeby dodawać, że margrabia za nadto się posunął, gdy powiedział lady Ofelii: Znasz pani wszystkie moje tajemnice. Biédna kobiéta przypadkiem schwyciła jedno ogniwo długiego łańcucha tych tajemnic, i nic więcéj. Ten odosobniony sekret sam przez się był straszliwie ważnym, ale nie mógł żadnym sposobem doprowadzić do odkrycia innych.
Hrabina, podobnie jak każdy inny, nie znała jego zamiarów. Wszystko pokrywał on tym wyrazem: „ambieya,“ który niczego nie uniewinnia, ale téż nic nie wyjaśnia. Ofelia mniemała, że rozumie; żałowała i cierpiała.
Podczas gdy Rio-Santo bujał między dwoma zachwycającymi obrazami, które po kolei napastowały pamięć jego, lady Ofelia spiesznie się ubierała, nagląc na swą garderobianą, która mocno dziwiła się widząc niezwykły ten pospiech w tak ważnéj rzeczy.
— Dziękuję ci Joanno! rzekła nakoniec lady Ofelia, tonem oznaczającym dosłownie: już dosyć!
Joanna wyszła rzucając na swą panią pełne zadziwienia spojrzenie.
— Powinnam!... powinnam koniecznie!... szepnęła hrabina maczając pióro w kałamarzu; nie powiedziałże mi, iż gdyby mu się nie powiodły jego zamiary?...
Zatrzymała się i położyła pióro.
— O Boże! rzekła znowu po c wili milczenia, nie wiém... nie wiém... sparła głowę na ręku i myślała nieco; potem znowu uchwyciła pióro i szybko napisała kilka wierszy.
— Zaklnę go na słowo, powiedziała, na słowo dżentlmena!... Frank jest człowiekiem prawym... Wymogę na nim przyrzeczenie... O, tak być musi! nie mogę żyć dłużéj w ten sposób, i ta nadzieja pozbawia mię zmysłów...
Złożyła list i zaadresowała: Do W. S. Franka Percewal.
Zostawiła go na toalecie i wróciła do salonu.
— Joanno oddaj natychmiast na pocztę list, który znajdziesz na mojéj toalecie, rzekła nim odeszła.
W chwilę potém piękny ekwipaż Rio-Sana sypał iskry po bruku w kierunku Covent-Garden.
Gdy Rio-Santo wysiadł przy wejściu do teatru i podawał rękę hrabinie, dotknął go jakiś człowiek, wsunął mu w dłoń kawałek papieru i natychmiast znikł w tłumie.
Rio-Santo, idąc po schodach, rozwinął papier i przeczytał ukradkiem:
„Strona lewa, ner 3, księżna de Longueville.“
— Wyborne zdarzenie, szepnął, spoglądając z boku na hrabinę. — Księżna odbędzie zupełnie jak należy wstęp swój na wielki świat.




VI.
POD FAJKĄ I GARNKIEM

Królewski teatr Cowent-Garden leży przy Bow-Street i z północnéj strony wychodzi na Harte-Street.
Jakkolwiek leży na granicach eleganckiego cyrkułu, mimo to w teatrze Cowent-Garden, jak i we wszystkich innych teatrach Londynu, nie liczna zgromadza się publiczność.
Klassa wykształcona (the gentle peeple) bardziéj do kościoła jak na widowiska uczęszcza i w istocie kościół Śgo Pawła większym daleko szczyci się poważaniem jak Drury-Lane.
Kiedy świat modny nie ma innego zajęcia, wtedy loże w teatrze włoskiéj opery napełniają się. Jest to sala uprzywilejowana. — Wycieczka do Drury-Lane jest wyjątkiem, karawaną, rozpustą. — Podróż do Princes-Theatre przechodzi granice najwyuzdańszéj ostateczności. — Co do Cowent-Garden, grają tam sztuki Shakspear’a, mówiąc zatém w dobréj wierze, któż pójdzie przysłuchiwać się i przypatrywać rapsodiom starego Wilhelma?
Tego wieczoru w królewskim teatrze Covent-Garden było niemieckie przedstawienie. Jego zwykli aktorowie odpoczywali i ustąpili miejsca towarzystwu artystów niemieckich, którzy śpiewać mieli Wolnego Strzelca Karola Webera.
Było to cudzoziemskie i przez cudzoziemców wykonane dzieło. Nobility i gentry[2] mogły mu się przysłuchiwać nie kompromitując się zbytecznie.
Od godziny pół do szóstéj tłumy ludu zawalały przystęp do teatru. Oświetlone sąsiednie public-houses, wewnątrz napełnione były gośćmi, a policyanci zaczęli pokazywać swe do połowy skórą powleczone kapelusze i swe ołowiane berła.
W Londynie, skoro się tylko pokazują policyanci, znać że i złodzieje są niedaleko. Możnaby mniemać, że drudzy ścigają piérwszych; bo przynajmniéj to niezawodna, że policyanci wcale nie ścigają złodziejów.
Z północnéj strony teatru, na Huart-Street otwiera się krótka a szeroka ulica wiodąca dy Long-Acre. Wzdłuż chodników téj ulicy, na Long-Acre i na Huart-Street stały liczne gruppy strzegące się, jak która mogła, od blasku gazowego światła.
Komu potrzeba było ukrywać się, czynić to mógł z łatwością, co w pobliżu teatru ma nieoszacowaną wartość dla pewnego rodzaju przemysłu.
Przed samym teatrem na małéj uliczce, wiodącej kręto do Dunry-Lane, a którą zwykli przechodnie mianują z upodobaniem Before-Lane (ulica przodowa), chociaż nie jest to jéj urzędowa nazwa, korpus włóczęgów miał swoję główną kwaterę. Ci byli w łachmanach, a zupełnie ciemne przejście, w którém się ukrywali, szczególnie zgadzało się z ich brudną i nędzną powierzchownością.
Kilka biédnych dziewcząt, których ubiór niezupełnie odpowiadał téj błotnistéj dziurze i godnemu politowania towarzystwu, które się w niéj ukrywało, zabłąkało się niekiedy aż na Before-Lane. Znajdowały i tam pełno szynków, bo na szynkach nigdzie nie zbywa w okolicach teatrów Londynu; ale cóż to za nędzne były te szynki, o dobry Boże!
Jeden z tych publicznych domów, położony w równéj odległości od Bow-Street i Drury-Lane, zachował jeszcze dosyć przyzwoitą powierzchowność i zdawał się żałować dni pomyślniejszych. Zewnątrz szczątki godła wisiały jeszcze na zardzewiałym żelaznym haku, wewnątrz na kantorze stał tuzin szklanek, połowa których już popękała, a chociaż w głównej sali (parlour) już nie było firanek, było za to mnóstwo pajęczyny. W tap znowu było mnóstwo gruzu pochodzącego z zawalenia się sufitu, nikt téż tam nie wchodził.
Ta szynkownia, najpiękniejsza na téj przechodniéj ulicy, nazywała się szynkownią pod fajką i garnkiem.
W téj chwili, to jest na pół godziny przed otwarciem widowiska, siedziało w niéj kilku tylko gości smutnéj miny, którzy pili i palili fajkę w parlour.
Kiedy niekiedy, niektóre z biédnych dziewcząt już nam znanych pokazywały, przy wątpliwém światełku kopcącego kinkietu, swe twarze dziecinne, zużyte, znędznione, zestarzałe, i znowu wychodziły dla zajęcia napowrót swych stanowisk na przyległych chodnikach i prowadzenia nikczemnego rzemiosła swego.
Potém, w miarę jak zbliżała się godzina rozpoczęcia widowiska, przybywali inne goście i pili po szklance wódki w kantorze.
— Wejdź, Mich, wejdź piérwszy kochany szwagrze, rzekł zewnątrz głos przykry i piskliwy. Cóż u djabla! jestem przecie człowiekiem i znam się na grzeczności.
Prawie natychmiast dwie pary przebyły kantor i weszły do głównéj sali.
Obie te pary były wielce godnemi widzenia. Piérwszą stanowiła mała dziewczyna, mogąca mieć lat trzynaście, i około czterdziesto-letni wysoki chłop, który ją prowadził pod rękę. Ta mała dziewczyna zawierała w sobie wszystko to, co tylko razić może w młodocianych wyrzutkach rodu ludzkiego, będących najobrzydliwszą hańbą Londynu. Delikatna, chuda; nadzwyczajną bladość źle pokrywała warstwą grubo nakładzionego różu. Kibić jéj, wstrzymana we wzroście wszelkiego rodzaju nadużyciami, przedstawiała w małéj skali obraz uformowanéj kobiéty. Jej twarz strudzona kazała domyślać się, że to była piękność w samym swym kwiecie zniszczona, a nawet tak dalece zniszczona i wynaturzona, iż zaledwie kilka już pozostało dostrzegalnych jéj śladów. Jéj oko, otoczone rozpaloną powieką, miało w sobie wyraz śmiałości nigdy nieznającéj wstydu; usta otwierały się konwulsyjnie dla przepuszczenia chrapliwych dźwięków osłabionego i z zjajanego głosu.
Nazywano ją Loo Suchotnica.
Kawaler jéj, znany Mich, ani w swéj postawie, ani w twarzy nie miał nic szczególnego. Był to poprostu londyński włóczęga, którego wzrost i tusza niezmiernie się rozwinęła od wołowiny i piwa; miał rude włosy i ogorzałe policzki. Nie on, ale uderzający kontrast między nim a jego towarzyszką, stanowił rzecz godną uwagi. — Loo w rzeczy saméj literalnie wisiała na jego ramienia, do którego mała jéj ręka wszelkiémi przyczepiła się siłami.
Druga para była zupełnie przeciwną pierwszéj; wkładała się zaś z ogromnéj kobiéty z twardą, zuchwałą i ponurą miną, oraz z bardzo małego chłopaka.
Duża kobiéta ubrana była jak wszystkie roznosicielki wody, to jest, miała żeński kapelusz, męzki surdut i bóty pod spódnicą. Wszystkie części tego szczególnego munduru były najdoskonaléj poszarpane, kapelusz mianowicie nosił na sobie liczne ślady burzy, a może kułaków. Nazywała się Madge, miała przeszło lat cztérdzieści i paliła tytoń z dużéj fajki na krótkim cybuszku.
Kawalerem jéj był mały Ślimak, brat Loo Suchotnicy. Chociaż ta czwórka, ściśle rzeczy biorąc, nie wystąpiła w paradnym stroju, jednak przybycie jéj wywołało rewolucyą między osobami zarządzającemi w szynka pod fajką i garnkiem. Gospodyni, Peg-Wich, obrzydliwa stara baba, któréj podobne wyradzają się tylko na błotach Londynu, a nigdzie indziéj, zawołała swéj pomocnicy Assy i spiesznie pobiegła do miejsca, które zajęli nowo przybyli.
— Dzień dobry ci, czarownico Peg, rzekł Ślimak tonem dżentlmena; dzień dobry ruda Assy, przywitajże do djabła moję żonę Madge i moję siostrę Loo! przywitaj mego szwagra Mich. Wódki, piwa, żywo! i wszystkiego co macie w waszém brudném piekle, potępieńcy... Ja dziś funduję!...
— Dobrze, mój mały panie Ślimaku odpowiedziała Peg wkoło kłaniając się.
— Nie jestem mały! zawołał zagniewany Ślimak, uderzając słabą swą pięścią w kulawy stół; jestem słuszniejszy od mej siostry Loo, żony Micha.. a Mich ma sześć stóp i pięć cali... wódki, ty narzeczona kata!
Peg-Wich znowu ukłoniła się, uśmiechnęła i poszła przynieść napój żądany.
Zwykle, właścicielki szynków nie poniżają się tak dalece i siedzą nieporuszone po za swémi kantorami, ale etykiety nie znano pod fajką i garnkiem, a Peg-Wich nie była to kobiéta dobrego tonu, w rodzaju mistress z szynku pod godłem Korony, iżby miała robić tyle ceremonii ze swoimi gośćmi.
— Czy chcesz pić Loo? spytał Ślimak.
— Ja zawsze mam pragnienie, odpowiedziała Loo, daj tytoniu Mich.
— Widzisz, Mich, zaczął znowu Ślimak, chciałbym ci otworzyć karyerę, ponieważ jesteś kochankiem mojéj siostry, któréj zastępuję miejsce ojca, bo nasz do djabła! jest poczciwym człowiekiem.
— Nie mów mi o ojcu! rzekła Loo, któréj czoło pokryło się chmurą; to zacny człowiek... Daj tytoniu Mich.
— Dobrze Loo, dobrze!... Niech sobie ojciec będzie czém chce... ale co do mnie, mam dla Micha doskonały urząd... Moja piękna Madge, oto wódka, wypij szklankę za zdrowie twego męża!
Madge wyjęła z ust fajkę
— Mego męża?... powtórzyła zadziwiona.
— Jak piękny głos ma ta mała Madge! zawołał Ślimak głaszcząc obrosły podbródek roznosicielki wody; — to tak jakby kto słyszał fagot Horse-guards... To ja jestem twoim mężem moja pupko... Cóż u djabła? alboż to nie prawda?
— Prawda! rzekła Madgę, biorąc znowu fajkę w zęby.
— I jakiż ty chcesz mi dać urząd mój mały Ślimaku? spytał Mich.
— Połamię ci kości szwagrze, jeżeli mię jeszcze raz nazwiesz małym Ślimakiem... czy rozumiesz?... chcę ci dać urząd... umiesz ty szczekać Mich?
— Szczekać?
— Tak jest... Ja, widzisz, umiem miauczeć... słuchaj.
Ślimak niespodzianie włożył głowę pod stół, i usłyszano ostre, przedłużone miauczenie pełne chromatycznych spadków.
Wielka Madge wstała, tak dalece złudzenie było doskonałe; Mich w dobréj wierze spojrzał pod stół, a Loo tymczasem korzystając ze sposobności, za jednym pociągiem wychyliła szklankę swego kochanka.
Ale nie koniec na tém, Peg-Wich i ruda Assy biegały jak szalone z miotłami po kantorze, pragnąc wypędzić kota, co tak żałosne wydawał jęki.
Ślimak odniósł zupełny tryumf.
— Widzisz więc szwagrze! że umiém miauczeć, zawołał Ślimak.
A ty, umiész ty miauczeć?
— Alboż to jakie rzemiosło, odpowiedział wielki chłopak wzruszając ramionami.
— O! czy rzemiosło!... ileż zarabiasz Mich na wyładowywaniu pak ze statków w porcie?
— Ej do djabła! dwa szyllingi, każdemu wiadomo.
— Dwa szyllingi... dobrze!... A wiele ci przynosi złodziejstwo?
— Mów cicho, mały błaźnie!
— Nie jestem mały do pioruna! gruby ty łotrze... wiele zarabiasz?
— Rozmaicie... nie osobliwie.
— Pić Mich, rzekła Loo, i tytoniu.
— Nic osobliwego, przerwał Ślimak wyjmując z kieszeni gwinee Edwarda i spółki; a ja oto widzisz szwagrze ile zarabiam, nie licząc co jeszcze z boku przyjdzie.
— Na miauczeniu? spytał Mich, w którego wielkich oczach malowało się zupełne zadziwienie.
— Na miauczeniu szwagrze, na miauczeniu jak kot w marcu... Masz piękna Madge, daję ci gwineę... weź!
— Madge wzięła dwie i nie podziękowała.
— A mnie? odezwała się Loo.
— Tobie daję pić... i cóż Mich?
— Chciałbym umieć szczekać.
— Trzeba się uczyć... Widzisz Mich, zamiast bić biedną Loo, kiedy ci nie przyniesie korony, dałbyś jéj szklankę groku na zakropienie słabych piersi, które zabijają tę biédnę dziewczynę.
W tych słowach Ślimaka był jakiś odcień prawdziwéj czułości jakoż nadąwszy się zaczął on wkrótce:
— Kiedy się nauczysz szczekać szwagrze, za moją protekcyą otrzymasz urząd po Saunie Szkocie; ej znasz Sauniego pierwszego kochanka Loo? umarł dzisiaj... przypadkiem.
— Umarł! powtórzyła Loo chrapliwym głosem; już nie ma wódki!
— Wódki! czarownico Peg! moja siostra Loo ma pragnienienie, musi odwilżyć swą biédną pierś... Czy zgoda Mich?
— Zgoda... zastąpię Sauniego.
Podano wódkę... Nasza czwórka piła, paliła fajki i znowu piła jeszcze blizko kwadrans. Po upływie tego czasu powstał jakiś rozruch na ulicy.
— Już otwierają! rzekł Ślimak wstając, czy idziesz ze mną Mich?
— No Loo, wstawaj! zawołał Mich; wstawaj leniwa! daléj do roboty!
Loo otworzyła martwe oczy, potém znowu je zamknęła i położyła głowę na stole.
Ślimak i Mich wyszli i szybko przebiegli Before-Lane; wkrótce stanęli przed frontonem teatru Covent-Garden, którego drzwi w téj chwili otwierano.




VII.
PRZEGLĄD CUDZYCH KIESZENI.

Gdy Ślimak i szwagier jego Mich przybyli przed teatr, przedstawiał się tam zupełnie nowy obraz. Cała ludność szynkowni, wszystkie rozliczne gruppy z Long-Acre, Hart-Street, Roussell i Before-Lane potoczyły się zarazem aż przed wejście do teatru. Jednak ścisk ten był tylko pozorny, bo połowę ledwo całego tłumu stanowili prawdziwi widzowie teatralni.
Drugą połowę składali złodzieje i ajenci policyjni; jedni pracowali, drudzy patrzyli z tą niezachwianą spokojnością, która tak dobrze przystoi londyńskim policyantom.
Była tam mięszanina niezwyczajna i nieporządek godny uwagi, tak, iż niktby nie wierzył, aby coś podobnego istnieć mogło w ucywilizowanym mieście. Złodzieje pracowali ze zręcznością pełną zasługi, a nade wszystko z cudowną spokojnością. Fulary przebiegały z kieszeni do kieszeni jakby zaczarowane. Z porozcinanych sukni wypadały sakiewki w ręce zgrabnie nadstawiane; zegarki znikały wraz z łańcuszkami zabezpieczającymi, dewizkami, a nawet kluczykami.
W chwili otwarcia drzwi, wchodzi sam tłum (public), to co gdzie indziéj nazywają pospolitymi ludźmi. W przysionku widziano tylko poczciwych kramarzy i ich drogie połowice. Zacne te osoby długo pamiętać będą niemieckie przedstawienie, bo ich chustki, okulary, tabakierki i t. p. przeniosły się do kieszeni filutów, którzy nawet nie zawołali „baczność!“ Sam Ślimak schwycił aż dwie i użył ich dla utrzymania przyjaźni jaka panowała między nim a piękną Madge.
Ale były tam i inne znajome nam osoby.
Patrz czytelniku! Oto jakiś człowiek tłoczy się w największy tłum, rzec można, że to wąż przeciskający się przez gęsty żywopłot. Ręce jego manewrują z magiczną szybością. Gdzie, u pana Boga! znikają wszystkie przedmioty, które on sobie przywłaszcza? On nie pogardza niczém: chustki fularowe, bawełniane, zegarki, poły od sukni, które umie uciąć tak, że właściciel tego nie czuje; wszystko u niego jest dobre. Ma miejsce na wszystko; jego ręce bez ustanku napełniają się i znowu wypróżniają.
Patrz na niego dobrze czytelniku! oto policyant w złym humorze, który go schwytał na uczynku. Człowiek nasz obraca się i jak najprzyjemniéj do niego uśmiecha.
— Co za szczęście, że pana spotykam, mości Handcuffs, rzecze mu z największą grzecznością; — jakże się ma szanowna mistress Handcuffs?... zapewne dobrze... tak bym pragnął. Już od tygodnia szukam pana, chciałem panu zrobić mały prezencik.
Policyant uśmiecha się nawzajem wyciąga rękę, i dostaje suwerena, który umie chować z taką zręcznością, że o milę nawet poznanoby w nim byłego złodzieja.
— Dobra noc! mówi znowu nasz człowiek, moje najniższe uszanowanie szanownéj małżonce.
I spokojnie prowadzi daléj przerwane swoje interesa. Bierze i bierze nieustannie! Jeszcze raz pytamy, co to za jeden ten człowiek i w jaką przepaść pcha on owoce swego korsarstwa?
A któżby to miał być, czytelniku, jeżeli nie nasz przyjaciel Bob-Lantern, który ma pięć kieszeni w bluzie, cztery w spodniach, trzy w kamizelce, a nie wiemy ile w koszuli; któż, jeżeli nie poczciwy Bob, zarabiający jak może na biedne życie, i pracujący dla swéj ukochanéj Temperancyi!
Tu i owdzie widać także niektórych naszych buntowników z biur Edwarda i spółki; ale większa ich część w świątecznych strojach, w towarzystwie tłustych kochanek, niby spragnionych, przepija w sąsiednich szynkach gwinee pana Smith.
Od złodziei przejdźmy teraz do publiczności.
W największym tłumie widać długą i wychudłą głowę, która najmniéj o cztéry dobre cale wystaje nad wszystkie inne głowy; ma w sobie ona wyraz powagi i spoczywa na włosianym halstuchu wychodząc z pomiędzy dwóch barków pokrytych niebieskim frakiem.
Głowa ta należy do godnego przyjaciela naszago, kapitana Paddy O’Chrane.
Kapitan dziś odpoczywa. Wypił czarkę zimnego groku przyrządzonego jak należy ręką dziewczyny, która zastąpiła Zuzannę w szynkowni pod godłem Korony. Ma na sobie najpiękniejszy frak niebieski z czarnemi guzikami, najżółciejsze spodnie, słowem jest szczęśliwy.
Szczęśliwy, bo obok niego siedzi mistress Dorota Burnett we własnéj osobie.
Tymczasem widzowie wchodzili, ale powoli, a zatém złodzieje mieli dosyć czasu na swoje żniwo.
— Cierpliwości, moja kochana mistress Burnett, cierpliwości Doroto! mówił poczciwy kapitan; jeszcze mały kwandransik a odpoczniemy na dwóch wygodnych miejscach na galeryi, zapłaciłem, niech mię Bóg skarze Doroto! za każde po dwa szyllingi.
— O! Paddy! o panie O’Chrane! stęknęła pani Burnett; ja się tu uduszę... Dałabym sześć pensów za świéże powietrze!
Kapitan, którego głowa nasycała się zupełnie wieczornym chłodem, w czém nie mogła miéć udziału nieszczęśliwa jego towarzyszka pogrążona w tłumie, odetchnął długo i z zadowoleniem.
— Skądże znowu przyszła ci myśl Doroto, że tu brak powietrza? zapytał; wiatr gwiżdże ci w uszy... Ah! przeklęty łotrze złapałem cię!
Te ostatnie słowa stosowały się do osoby, któréj rękę kapitan uchwycił w swojéj kieszeni. Trzymał mocno, ale dla wielkiego natłoku nie mógł się obrócić.
— Panowie, rzekł do idących za nim, dla Boga! działajcie jak prawdziwi Anglicy... przytrzymajcie mi tego niegodziwego szelmę, który niech mię djabli wezmą, nie umie swego rzemiosła!
Rozumie się, że nikt nie odpowiedział na to wezwanie. W Londynie każdy jak najściśléj trzyma się przysłowia: pierwsza miłość od siebie.
— Doroto! zawołał kapitan, któremu pięść słabnąć zaczynała, puść mi rękę, albo niech cię Bóg potępi! i dopomóż mi zatrzymać tego bandytę.
Mistress Burnett usiłowała obrócić się, ale potrafiła tylko odetchnąć jak parowa machina i nic więcéj.
Złodziej tymczasem wyrwał się ze zmordowanéj mocném ciśnieniem ręki Paddego i uciekł.
Kapitan żywo przejrzał swą kieszeń.
— Łajdak nawet nie chciał zaprzeczać! mruknął; to tylko ten szelma Bob może mieć tak zimną krew... a właśnie potrzebowałbym z nim pomówić... Moja droga, skradziono mi fularową chustkę.
— Panie O’Chrane, odpowiedziała szynkarka, ja się uduszę.
— Niech cię djabli!... chciałem mówić, mocno cię żałuję moja kochana... Dałem za tę chustkę pół korony na Field-Lane, wszak wiész moja kochana.
— Widzisz panie O’Chrane, powiadam, że cię Bóg ukarał... Wszystkie chustki sprzedawane na Field-Lane są kradzione... Zaduszą mię mości panie!... Gdybyś kupował chustki w domach uczciwych, jak naprzykład u mojéj kuzynki mistress Crubb, albo...
— Albo może u samego djabła, moja pani!
— Zaduszą mię mości panie!
Kapitan Paddy O’Chrane i jego towarzyszka tak rozmawiając wchodzili na ostatni stopień schodów. Zbliżał się koniec udręczeń czerwonéj szynkarki. Wkrótce pełną piersią połykać miała ciężkie i ciepłe powietrze, które w mocno natłoczonéj sali teatru, wydobywając się z parteru, wznosi się w górę i dusi paradysowych widzów. Ta uśmiechająca się nadzieja naprzód już ją pocieszała, tak jak to według przysłowia: widok brzegu leczyć ma z morskiej choroby.
Przybywszy na najwyższe miejsce, kapitan Paddy wyprostował się jak długi, i spojrzał wokoło na cisnące się pod nim tłumy. Nie znalazł zapewne czego szukał, bo zaklął po-cichu, poprawił swój włosiany krawat i stanął na palcach.
W tem nowém położeniu dosyć dobrze przedstawiał drzewo zostawione w wyciętym do koła lesie, którego wyniosły i cienki pień wznosi się wśród karłowatych zarośli. Wzrok jego długi czas błądził po tłumie, z równie niepomyślnym jak poprzednio skutkiem.
— Dziwna rzecz, daję słowo! mruknął ciężko spadając znowu na pięty; dziwna, albo niech mię djabli porwą!... Nie ma ani jednego z tych łajdaków w tłumie... A do kogoż u djabła mam się udać, jeżeli nie do tych kochanych chłopców?
— Czuję trochę powietrza, panie O’Chrane.
— Dobrze, Doroto! bardzo dobrze... Ja, czuję znowu rękę w mojéj kieszeni; ale do wszystkich djabłów, ta mi już nie ujdzie.
Kapitan w istocie schwycił za rękę drugiego złodzieja i gniótł tak, iż o mało co nie zgruchotał.
W téj chwili dało się słyszeć za nim miauczenie pełne boleści i ironii, i prawie jednocześnie dwa ostre i mocne zęby jak u szczupaka wpiły mu się w palce.
— Ślimaku, obrzydły kocie! zawołał Paddy konwulsyjnemi poruszeniami usiłując obrócić się. Klnę się na całe piekło! że ci karku nakręcę, jeżeli mi nie puścisz ręki!
— Fi, kapitanie, fi! klniesz się na całe piekło, odpowiedział Ślimak i ugryzł go po raz drugi; czy ci nie wstyd przychodzić do teatru bez chustki od nosa?... Schyl się kapitanie, mam ci coś powiedzieć.
— Bodajbym umarł, jeżeli ta przeklęta jaszczurka nie ugryzła mię do krwi! mruknął Paddy schylając się jednak; cóż masz mi do powiedzenia Ślimaku?
— Mam ci powiedzieć kapitanie... Ah! to mistress Burnett z pod Korony!.... nie zły gust panie O’Chrane!... Mam ci powiedzieć... Dla Boga! jakże mistress Burnett czerwona kapitanie!
— Duszę się! rzekła machinalnie biedna szynkarka, którą napływ widzów znowu przyprowadził prawie do stanu omdlałości.
— Ona się dusi, kapitanie, powtórzył Ślimak; ludziom, którzy duszą się trzeba dać kułaka w kark... To rzecz wiadoma!
I całém sercem silnie uderzył między łopatki tłustą oberżystkę.
— O! panie O’Chrane! o!... chrapnęła uniesiona gniewem i osłabiona brakiem powietrza.
Całe zgromadzenie wybuchło głośnym śmiechem.
— No! powiedział Ślimak, teraz będzie lepiéj téj szanownéj damie, winna mi za to gratis najmniéj szklankę wódki... Co do ciebie kapitanie, dodał po-cichu, mam ci powiedzieć, że dziś wieczór będziemy mieli na pewno zabawkę (fun).
— A ty skąd wiesz o tém mały łotrze?
— Skąd wiem... O! ja wiem jeszcze wiele innych rzeczy kapitanie... na dzisiejszą uciechę, możesz z pewnością liczyć!... Wszyscy nasi przyjaciele umizgają się i piją w Flach-houses przy Drury-Lane i Bow-Street. Turnbull ryczy jak byk w sklepie wódki, przy Station-house[3]. Leje jak w beczkę za duszę biednego Saunie, który umarł... Wszyscy się tam zgromadzili kapitanie i stawię Madge przeciw mistress Burnett, ze dziś będziemy tańczyć jak prawdziwi larkers!
Paddy i dama jego serca stali teraz prawie na progu teatru.
— Dobrze ty mała kupko gnoju, dobrze moje kochane i śliczne dziecko, mruknął kapitan z cicha. Może ty masz słuszność, i do wszystkich djabłów lepiéj byłoby mistress Burnett za kantorem jak tu... Zresztą mniejsza o to, jeżeli będzie bal, będziemy tańczyć.
— Do widzenie kapitanie, odpowiedział Ślimak; — nie gniewam się na ciebie żeś nie przyniósł z sobą fularowéj chustki... moje najniższe uszanowanie mistress Burnett!
— A dokąd teraz idziesz? spytał Paddy.
— Do szynku pod fajką i garnkiem kapitanie, możesz tam przyjść skoro ci będę na co potrzebny. Znajdziesz pan tam Madge moję żonę, Loo moję siostrę, Micha i innych.
— Dobrze Ślimaku, niech cię djabli wezmą mój synu... No moja kochana Doroto wejdźmy.
Tego téż chciała Dorota. Na chwilę puściła ramię kapitana i przestąpiła próg, Paddy zabierał się iść za nią, ale powiedziano było, że ten wieczór będzie dla niego pełnym ważnych wypadków.
W chwili gdy miał przestąpić próg, dwie ręce ciężko mu się oparły na barkach, a głos nieznajomy szepnął mu do ucha.
— Zabraniam ci obejrzeć się i spojrzeć na mnie, gentlmen of the nigth!
Paddy stanął i nie ruszył się. Tłum cisnął się wchodząc i oddzielił go od mistress Burnett, która mu zniknęła z oczu.
— Czy znasz lady B***, kochankę księcia Yorku? spytał ten sam głos.
— Znam milordzie.
— Jeżeli wciągu piérwszego aktu przybędzie ona do loży księcia, zejdziesz do bufetu zaraz po zapadnięciu kurtyny. Tam przyjdzie do ciebie jeden człowiek i da ci zlecenie. Uczynisz co ci każe.
— Dobrze milordzie.
— Jeżeli nie przyjdzie na piérwszy akt, zaczekasz na drugi, jeżeli jeszcze nie przyjdzie, znowu zaczekasz...
— Dobrze milordzie... I cóż powinienem uczynić, jeżeli wolno spytać?
Ręce już przestały opierać się na barkach Paddego.
— Żadnéj odpowiedzi mruknął. Do djabła nie dałbym dwóch szyllingów za widzenie twarzy tego nędznego łotra, którego szanuję jak powinienem... Zawsze tajemnice! Nie jestem ciekawy; ale gdybym nie wiedział, ze nocni milordowie więcéj nawet jak potrzeba mają mocy aby mię powiesić, znalazłbym łatwo sposób widzenia wszystkiego jak na dłoni.
— Paddy! panie O’Chrane! krzyknął głos płaczliwy wewnątrz teatru.
— Dobrze, moja kochana Doroto, dobrze wielki kurku od wódki! odpowiedział kapitan, niech mię Bóg skarze! trzeba przecie robić interesa.
I dobry Paddy wszedł nie śmiejąc obrócić się i ujrzeć właściciela głosu, który tylko co mówił mu do ucha.




VIII.
SZEREG POJAZDÓW.

Tłumy weszły. Gęsty, zimny deszcz padać zaczął. Przed teatrem stało już tylko kilku policjantów. Złodzieje powrócili znowu do szynków, w których frymarczyli teraz skradzionémi przedmiotami, bądź między sobą, bądź z przechowywaczami takich przedmiotów, którzy naturalnie znajdować się musieli na tym tajemnym jarmarku.
Do wszystkich prawie teatrów angielskich, publiczność przybywa w trzech oddzielnych przerwach. Naprzód zgromadza się public, co ma miejsce zaraz po otwarciu biur; wpół godziny potém nadjeżdża gentle peeple w pojazdach i wtedy widzieć można ogromny szereg powozów, tak jak poprzednio widziano ogromne tłumy pieszych.
W ciągu tego zjazdu powozów wszyscy obcinacze cudzych worków, największéj doznają drażliwości; bo najmniejszy połów jest tu zwykle bardzo korzystny, a lepiéj jest zrewidować jednę szlachecką kieszeń jak dwadzieścia mieszczańskich; ale trudności są także wielkie i złodzieje po większéj części nie trudzą się nawet daremném wychodzeniem z publicznych domów, słysząc huk toczących się po bruku pojazdów.
Naprzód, mówiąc właściwie, nie ma już takiego natłoku; niecisną się, nie popychają. Przy tém groomy mają długie i giętkie kije, którémi często umieją zmierzyć z dziwną łatwością grzbiet jakiemu z podejrzanych przemysłowców; nakoniec policyanci, tyle obojętni i ospali gdy idzie o public, rozbudzają się nieco dla protegowania milordéw i miladych. Nie trzeba jednak mniemać, aby okoliczność ta zbyt wielką stanowiła przeszkodę, bo policyant angielski, śpiący, czy przebudzony, zwykle jest bezużyteczném stworzeniem.
Cokolwiek bądź, kilku złodziei, po większej części młodych, śmiałych, do najwyższego stopnia zgrabnych i których doświadczenie wsparte dwu lub trzyletnim pobytem w Newgate, nie na uczyło jeszcze gardzić rycerską maxymą: ze zwycięztwo bez niebezpieczeństwa jest tryumfem bez sławy; kilku więc mówimy niedorosłych złodziei, wciska się między pojazdy, zbliża do dżentlmeuów pod jakim bądź pozorem, ostrzega lady, że co gubią i t. p. i tym sposobem czasami zdobywa flakoniki, haftowane chusteczki, zegarki, ale zawsze w towarzystwie przyzwoitéj liczby kijów.
Rozumie się, że Ślimak znakomite zajmował miejsce między młodymi awanturnikami, o których mówimy.
Trzeciém nakoniec jest wejście za pół ceny, przywiléj służący najniższym klassom ludu. Ma ono miejsce od godziny dziewiątéj do dziesiątéj; wspomnimy o niém późniéj.
Jednym z najpiérwéj przybyłych przed teatr Cowent-Garden powozów, był powóz lady Campbell. Miss Marya Trewor i jéj ciotka wysiadły i nie zawalając nikomu drogi weszły na schody.
— Daléj stangret! odjeżdżaj!
— Odjeżdżaj gapiu! wrzasnął wgłębi drugiego powozu głos łagodny i szepleniący; — moja najpiękniejsza, — na honor nie żartuję, ten łotr gotów puścić przed siebie kabryolet.
Uchylono stopni; otworzono drzwiczki i wysiadł ostrożnie pan vice-hrabia de Lantures-Luces.
— Zachwycająca, rzekł vice-hrabia wysiadając, czy raczysz mi łaskawie podać swą piękną rękę?
— Ruszajże, god by zawołał woźnica kabryoletu, którego znudziły te komplementa, bo nie mógł wysadzić swego pana.
Pan, jak się zdawało, był niecierpliwym jak jego woźnica, bo wyrwał mu z rąk bicz i zaciął konie..
Konie skoczyły naprzód, a woźnica vice-hrabiego nie mogąc ich wstrzymać, musiał ustąpić z miejsca. Dama zaczęła przeraźliwie krzyczéć.
— Co ci jest zachwycająca? Co ci jest, cara mia? zawołał Lantures-Luces. Pan jesteś grubijanin mój panie, na honor nie żartuję. Oto mój adres mości panie! (I rzucił swój bilet do kabryoletu). Nie lękaj się najukochańsza piękności... i racz łaskawie podać mi swą piękną rączkę.
Tą razą dama wysłuchała proźby małego Francuza, podała mu swą rękę ukrytą w rękawiczce, uderzyła nogą w stopień tak, że się aż cały pojazd zatrząsł i za jednym poskokiem znalazła się na ostatnim schodzie, zostawując vicehrabiego o trzy kroki za sobą.
Cała gruppa dandych zgromadzonych pod perystytylem zaczęła klaskać w dłonie wołając:
— Brava! brava la Briotta!
— Zachwycająca! szepnął Lantures-Luces osłupiały, słowo daję zachwycająca!... Na honor nie żartuję.
Ślimak zmieniwszy taktykę, lekko pociągnął jedwabny sznurek, na którym wisiała lornetka vice-hrabiego. Lornetka do połowy wysunęła się z kieszeni.
Tym czasem wysiadł dżentlmen z kabryoletu i spokojnie płacił swemu woźnicy.
Briotta, lekka i płocha dziewica, znowu skoczyła i znalazła się w kole elegantów.
— Tam do djabła! rzekł Lantures-Luces, któremu Ślimak tak zręcznie wykradł dewizki, że tego nie postrzegł zajęty wyłącznie swą lotną divą.
Ślimak, ukrywszy swą zdobycz, chciał umknąć, ale polieyant podniesionym kijem zatamował mu drogę. Z drugiéj strony dżentlmen przybyły kabryoletem poważnie postępował ku vice-hrabiemu Lantures-Luces, zapewne dlo zapytania o przyczynę apostrofy.
Policyant zniecierpliwiony podstępami Ślimaka, który szukał przejścia, rzucając się to w prawo, to w lewo? spuścił nakoniec swą ołowianą laseczkę, Ślimak usunął się miaucząc, a laseczka spadła na barki dżentlmena.
Goddam! zawołał zgłupiały policyant.
Dżentlmen cofnął się krokiem w tył, szybko zapiął swój frak elegancki i podniósł w górę obie pięści. Policyant zdawał się chcieć wytrzymać natarcie, ale gdy latarnia nadjeżdżającego powozu przypadkiem oświecała twarz jego przeciwnika, uciekł jakby miał szatana w piętach.
— Eh! zawołał Lantures-Luces, to kochany Brian de Lancester... Ah! ah! mocny Boże! panowie widzieliście też co śmiejszniejszego? Jakże ten policyant wziął nogi za pas!... Mój kochany, chciałbym umieć boxować po twojemu dla ukarania łotra, co przed chwilą zaciął moje konie i o mało co nie potłukł naszej bogini Briotta la diva.
— To ja, rzekł Brian starannie odkładając klapy rozpiętego fraka.
— Kiedy tak, to co innego, mój kochany! nie mówmy już o tém, spiesznie dodał Lantures-luces cóż u djabła! jesteś moim przyjacielem i tobie wolno...
Vice-hrabra zrobił piruet.
— Dobry wieczór Brian! zawołała włoszka opuszczając gruppy dandych i biegnąc ku panu de Lancester; — ty tylko jeden na cały Londyn mój przyjacielu umiesz bawić... Czy przybywasz dla przypatrzenia się mojemu tańcowi dzisiejszego wieczoru?
— Nie bardzo pochlebna! szepnął Lantures-Luces; nie!... nie bardzo, na honor!
Brian i tancerka po męzku uścisnęli sobie dłonie.
— Przybywam sam dla siebie, moja pani, odpowiedział Brian.
Niegrzeczny! pomyślał vice-hrabia; nie!... niegrzeczny, na honor!
Gruppa dandych mocno nadskakiwała Brianowi de Lancester. Tancerka opuściła vice-hrabiego, który ją przy wiózł, uwiesiła się samowolnie u ramienia tego co przybył kabryoletem, ale który w eleganckim świecie znakomite i godne zazdrości zdawał się zajmować stanowisko.
Był to człowiek około trzy dziesto-pięcio-letni, chudy, ale dobrze zbudowany, wzrostu więcéj jak średniego, cienki w pasie a w barkach szeroki, i dla tego wysokie ramiona nieco mu naprzód wystawały. Rysy jego twarzy wymodelowane do podziwienia, jakby wykrojone nożyczkami, przedstawiały zlodowaciały i wymierzony obraz czysto angielskich twarzy; ale w poważném spojrzeniu jego oka przeciętego niebieskeiémi żyłkami, zalegała śmiałość bez miary, dochodząca do effronteryi, i jakiś rodzaj szyderczéj oziębłości przeciwnéj zwykłemu wyrazowi brytańskiego spojrzenia. Wysokie i szerokie czoło, czyste i szlachetnością napiętnowane, silnie podwyższało wrażenie téj fizyonomii, którą osładzały piękne blond włosy, miękkie, kędzierzawe, nigdy zapewne nietknięte niegodném żelazem fryzjera.
Dla wielu Brian de Lancester nie był pięknym mężczyzną, ale niektóre kobiéty ogłosiły go jawnie zachwycającym, co więcej warto; inne znowu zmuszone położeniem swojém do większéj dyskrecyi, w cichości tylko podzielały głośne zdanie piérwszych. Dla wszystkich jednak, co zresztą objawiała twarz jego, Brian był człowiekiem energicznym i śmiałym. Co większa, mimo oziębłéj powierzchowności, był on w swoim rodzaju namiętnym, nawet aż do szaleństwa, ale tylko czasami, według humoru.
Słowem był to człowiek oryginał: excentric man.
Lantures-Luces, Brian i całe grono dandych weszli razem. Tancerka udała się do drzwi przeznaczonych dla artystów.
W téj właśnie chwili zajechał przed teatr powóz lady Ofelii. Człowiek który mówił z tyłu do kapitana Paddy, i, ukryty za węgłem domu sąsiedniego, zdawał się na kogoś oczekiwać, czémprędzéj napisał ołówkiem kilka słów na kartce wydartéj z pugilaresu, doręczył jednemu z awanturników tam krążących, dając mu zarazem szylling za fatygę i wskazał wysiadającego z powozu Rio-Santa. — Jak widzieliśmy kartka oddana została według adresu.
Księżna de Longueville i jéj ciotka owdowiała księżna de Gévres przybyły przed kilku minutami.
Wkrótce miał się skończyć akt piérwszy a teatr Cowent-Garden tego wieczoru świetny przedstawiał widok. Wszystkie loże, zwykle puste, albo przynajmniéj nie nadto zajęte, jaśniały pysznemi strojami i aż po galerye było pełno wielkiego świata.
Uważamy za rzecz konieczną przytoczyć tu kilka szczegółów o miejscach, które zajmowały w sali rozmaite nasze osoby.
W piérwszéj loży nad sceną z lewéj strony nie było nikogo. Ta loża oczekiwała na Jego Wysokość księcia Yorku, którego była własnością; sąsiednią lożę zajmowała lady Campbell i jéj siostrzenica; następną zaś księżna Longuevilie i jéj ciotka. Po drugiéj stronie sceny widziano w piérwszéj loży Rio-Santo i lady Ofelię; w drugiéj szeroki ekram zakrywał osoby mogące się w niéj znajdować; trzecią zajmowały jakieś damy.
W lożach środkowych nie wiele mieliśmy znajomych twarzy. Ale możemy oznajmić czytelnikowi, że ten jegomość blady, ponury, znudzony, zmordowany, zagniewany, zdający się bardzo uważnie wpatrywać w sufit swéj loży i na nic innego wcale nie zważać, jest to milord hrabia de White-Manor, starszy brat Briana de Lancester i pan szanownego Patersona, intendenta który miewa interesa z Bob-Lnnternem.
Na parterze, z lewéj strony, pod lożą księcia Yorku była ogromna podwójna loża. W niéj skakał vice-hrabia Lanturnes-Luces w pośród dandych, których spotkaliśmy przy wejściu.
Nakoniec na wyższych galeryach, poczciwy kapitan Paddy O’Chrane, sztywny jak woskowa świeca, wznosił swą głowę à la Titus, o pół trzecia stopy po nad upomadowanym zawojem czerwonéj mistress Burnett, któréj rozpięta suknia, dzięki małemu Ślimakowi, co ukradł spinkę, dozwalała kształtom jéj przedstawiać się w całym ich przerażającym rozmiarze.
Paddy odpowiadając jak przystoi dobrze wychowanemu Irlandczykowi na zapytania mistress Burnett dotyczące widowiska i aktorów, ani na chwilę nie spuszczał oka z loży księcia Yorku. Loża ta ciągle była pusta, a poczciwy kapitan mógł mniemać przez chwilę, że następujący między-akt przejdzie mu na słodkiéj rozmowie z ukochaną szynkarką.
Ale w chwili spadnięcia zasłony, drzwi loży otworzyły się z łoskotem i weszła tam lady B*** pokryta brylantami, wytrzymując krzyżowy ogień tysiąca lornetek, które na jéj dostojną osobę wymierzono.
Paddy westchnął głęboko.
— Moja kochana, moja droga mistress Burnett, do djabła! możebyś zjadła pomarańczę?
— Czy pan masz je przy sobie, panie O’Chrane?
— Pójdę i kupię moja kochana, albo niech mnie szatan porwie.
I kapitan nagle opuścił swoje miejsce, zostawiając swą towarzyszkę zdumioną tak niezwyłym pospiechem.
Paddy zamiast udać się po pomarańcze, zeszedł prosto do bufetu. Jeszcze nie postawił ani trzech kroków, gdy wtém nieznajomy jakiś człowiek zatamował mu drogę i obejrzał go od stóp do głów.
— Kapitan Paddy?... szepnął nieznajomy ukończywszy ten examen.
Potém dotknął mu lekko piersi wyciągniętym palcem i rzekł:
Gentleman of the night.
Paddy skłonił się z uszanowaniem.
Nieznajomy wziął go na bok. Rozmawiali blizko dziesięć minut.
— W poblizkich szynkach znajdują się nasi krewni, rzekł kapitan; już ja się postaram.
Człowieka zręcznego!...
— O! węgorza!... Bądź spokojny milordzie.
Nieznajomy położył palec na ustach i odszedł.
Paddy westchnął po raz drugi.
Do djabła lepiej byłoby mistress Burnett siedzieć za kantorem, niż tutaj, mruknął; ale kogoż wybiorę? czy brudnego, nieszczęśliwego Boba, poczciwego przyjaciela, czy też kochane dziécię, małego Ślimaka... to nieczyste stworzenie?... którego tu wziąść?




IX.
MIĘDZY AKTAMI.

Gdy zapadła kurtyna, powstał w sali ruch i szmer powszechny. Na parterze i galeryach zaczęto rozmawiać, w lożach oddawano sobie wzajemne wizyty. W całéj sali sama tylko może biédna mistress Burnett nie mogła z nikim podzielić wrażeń, jakie na nią wywarła niemiecka muzyka i talenta jej tłómaczy. Ale żyła nadzieją, mniemając że grzeczny kapitan Paddy O’Chrane wróci wkrótce z pomarańczami.
Największy bez zaprzeczenia zgiełk panował w wielkiéj loży, którą zajmował Lantures-Luces i dandowie. Z niéj co chwila dawały się słyszeć wykrzykniki, usiłujące być oryginalnémi i dowcipnémi, tłuste epigramata, objawiania gotowości do dziwacznych zakładów. Lantures-Luces mało wdawał się w rozmowę. Brakowało mu dwóch rzeczy: signory Briotta, o któréj chciał się szeroko rozwodzić, ale która mu się zawsze zręcznie wymykała, i podwójnéj ulubionéj jego lorynetki, któréj stratę czuł dotkliwie.
Rio-Santo, udał się do loży lady Campbell gdzie miał swoje miejsce, a potém oddawszy rozmaite wizyty, wrócił znowu do hrabiny Ofelii. Oparł się o jéj krzesło i obojętnie poglądał po całéj sali.
— Ale nie mylę się! rzekł znagła radośnie zdziwiony; oto księżna de Longueville!
— Gdzie? spytała hrabina.
— Tam pani obok miss... obok lady Campbeil... Pozwolisz pani abym poszedł złożyć jéj moje uszanowanie? Znałem ją dobrze w Paryżu.
— Jakże ona piękna! rzekła mimowolnie hrabina.
— Uchodziła za najpiękniejszą na przedmieściu St. Germain, miejscu, któremu jak wiadomo niezbywa na tego rodzaju ozdobie, odpowiedział Rio-Santo kłaniając się i odchodząc.
Hrabina przez chwilę patrzyła za nim i znowu zwróciła wzrok swój na Zuzannę.
Zuzanna w rzeczy saméj była czarująco piękna. Miała na sobie aksamitną, ciemno-niebieską suknię, któréj kolor poznać można było tylko na lekkich odcieniach spływających wzdłuż fałdów. Od tego ciemnego i bez połysku koloru odbijały pięknie rysy na pół odkrytéj szyi, na któréj przepyszna diamentowa spinka kiedy niekiedy błyszczała białém, silném światłem. Piękne jéj czarne włosy, poskromione ręką zręcznéj pokojówki, spadały teraz symetrycznie, jakby uginając się pod ciężarem zbytniéj swéj obfitości. Tu i owdzie pod drżącym puklem, lub pod warkoczem, który poczwórnie owijał się o złoty grzebień, widziano jaśniejącą dyamentową gwiazdkę, jak kiedy podczas ciemnéj jesiennéj nocy, pod zasłoną zielonego krzaku błyszczy pierś świętojańskiego robaczka.
Z jéj twarzy znikł ów wyraz śmiertelnej rozpaczy i otrętwiałości, żadnego po sobie nie zostawując śladu. Piękna ta statua żyła teraz; a żyła życiem świeższém jak dawniéj. Wkoło jéj przepysznego czoła jaśniała nieopisana zorza wewnętrznéj radości; wzrok jéj pałał z pod łuku jedwabnych wielkich powiek, postawy nie odznaczał już sam tylko nieruchomy wdzięk, którego szuka i znajduje rzeźbiarz.
Po niéj znać było przebudzenie. Galatea zadrgała, ale jeszcze przed pocałunkiem Pigmaliona.
Ten bowiem uśmiech bozki, tylko nadziei potrzebował do zakwitnięcia; nadzieja także roznieciła ogień w duszy, którego światło w oku się przebijało.
Zuzanna czekała. — I jakże zbytek zdawał się jéj być upajającym i słodkim! I jakże łagodném zachwyceniem napoiła ją ta niemiecka harmonia, która z hałasem, czczo i niezrozumiale, obija się o twardą błonę angielskich naszych uszu!
Nie postrzegła jeszcze Briana, który w prost pod nią, roztargniony i obojętny, słuchał nędznych dowcipkowali vice-hrabiego Lantures-Luces i nierozsądnych przycinków jego towarzyszy. Lecz wiedziała, że go ujrzy, że z nim mówić będzie.
Ale o czém? Zuzanna nie zadawała sobie wcale tego pytania. Przy sposobności umiała iść w zawody co do przebiegów z jakim dyplomatykiem, że także umiała jak dziécię wierzyć na ślepo.
Było to po części skutkiem jéj natury, a raczéj skutkiem dziwnéj szkoły, w jakiéj los kazał jéj przepędzać dziecinne lata.
Poznamy z czasem historyą Zuzanny.
Hrabina nie mogła oderwać od niéj swego wzroku.
— Jakże ona piękna, mój Boże!... ah! jak piękna! szepnęła znowu.
Biédną Ofelię jedna tylko myśl dręczyła. Dla, niéj każda kobiéta była rywalką. Piękność téj nowo przybyłéj gorzko przeraziła jéj duszę, która uczula zarazem w sobie całą moc obudzającéj się zazdrości.
— On ją znał, pomyślała. I jakże mu pilno z nią się obaczyć!
Otworzyła się loża księżny de Longueville i Rio-Santo wszedł do niéj.
Zuzann obojętnie na niego spojrzała, bo nie na niego czekała. Na to spojrzenie Rio-Santo odpowiedział inném, przenikającém, zimném i badawczém. — Piękna dziewica, nawykła niczém się nie zadziwiać, nie mogła wytrzymać tak potężnego i szczególnego rzutu oka. Jakiś ciężar nawisł na jéj powiekach; spuściła oczy przytłoczone siłą niepokonanéj trwogi. W obec człowieka, którego nie znała i nie wiedziała nawet nazwiska, doświadczała pewnego rodzaju obawy i uszanowania.
W chwili, gdy spuściła oczy, jakaś chmura przeszła po wyniosłem czole Rio-Santa. Zdawał się on szukać w swych obfitych wspomnieniach, jakiegoś może dalekiego podobieństwa, a może...
Ale daremnie trudzilibyśmy się chcąc bez przestanku rozbierać ruchome wrażenia téj natury, w któréj rozsądek i serce zdawały się toczyć szybką walkę, tego człowieka, który pożerał życie z obu końców i środka, zatrudniał ciągle swoje zmysły, pamięć i nadzieję, przyzywał nieprzestannie przeszłość i przyszłość dla niesienia pomocy teraźniejszości, która nie zaspakajała w nim nienasyconéj chęci życia.
Stara Francuzka tymczasem ciągle była w ruchu i tysiące dawała oznak przyjaźni. Rio-Santo przywitał ją w sposób dwójznaczny, który dziwnie przeciwił się zwykłemu jego wyszukanemu i przykładnemu obejściu. Nakoniec przystąpił do Zuzanny; ta bojaźliwie podniosła na niego swe wielkie czarne oczy. Pocałował ją w rękę.
— Niech mi wolno będzie mościa księżno, rzekł, złożyć jéj moje najuniżeńsze hołdy!
— Markiz de Rio-Santo, moje kochane dziécię, dodała księżna de Gèvres, niby przedstawiając go.
Zuzanna skłoniła się i rzekła z cicha:
— Wiele mi o panu powiedziano... Trochę pamiętam — resztę dowiem się...
— Nie rozumiem cię pani, przerwał z uśmiechem Rio-Santo. Przybyłem tu pomówić z panią Oo Paryżu... Jakież nam pani przywozisz wiadomości z Francyi, jeżeli spytać wolno?
— Markiz o niczém nie wié, mój aniele! szepnęła stara księżna do ucha Zuzanny.
— Mniemałam że on jest panem, któremu służyć powinnam, wyjąkła piękna dziewica cała zarumieniona.
Stara księżna dała znak energicznego zaprzeczenia, a Zuzanna znowu spuściła oczy, ale nie tak spiesznie, iżby w nich nie można było wyczytać wyrazu powątpiewania.
Rio-Santo jeszcze się jéj przypatrywał przez chwilę.
— Pani, rzekł potem do Francuzki, którą przywołał w głąb loży, znajdź natychmiast pozór do wyjścia... Ta młoda dziewica powinna być sama kiedy tu powrócę.
To powiedziawszy skłonił się Zuzannie i wyszedł.
To nagłe pożegnanie może nieco obraziło owdowiałą księżnę de Gèvres, ale nie pokazała tego po sobie.
— Kochane dziécię, rzekła, chciałabym zostać przy tobie, aby ci przewodniczyć i wspierać, ale czuję że mi nie dobrze, a w moim wieku roztropność przedewszystkiem... Zostawię cię samą Zuzanno; pamiętaj na moje przełożenia... Bądź ślepo posłuszna każdemu człowiekowi, chociażby żebrakowi z ulicy, skoro ci powie do ucha słowa, które wiész odemnie... Nie zapominaj, że przybywasz z Francyi, i mów jak wdowa po księciu Filipie de Longueville, nieszczęśliwym moim siostrzeńcu... Co do markiza, moje dziecię, okazuj mu więcéj względów, proszę cię!... Markiz nie należy do naszych i...
— Pani, przerwała Zuzanna, czy prędko obaczę Briana de Lancester?
Stara Francuzka śmiać się zaczęła.
— Cierpliwości, moje ładniutka, cierpliwości! odpowiedziała, obaczysz go wkrótce i na długo... Do widzenia, moje dziécię... odważnie!... i przyjemnej zabawy z wielce szanownym Brianem de Lancester!
Owdowiała księżna odziała się chustką i wyszła. Zuzanna została sama.
Rio-Santo wrócił do lady Ofelii. Usiadł i tylko co miał przemówić, gdy dziwnym zapewne wypadkiem, — bo nie lada co zrażało go, — zadrżał i zdawał się szukać wyrazów.
Bo też śmiałego miał się chwycić kroku, a może bez przykładnego u naszéj arystokracyi, niewolniczki zwyczaju i krępowanéj nieprzestannie ciasną sznurówką narodowéj etykiety. Jakkolwiek bowiem, wielką była miłość hrabiny, wiedział, że piérwsze jego wyrazy wzburzą w niéj cały instynkt angielskiéj i magnackiéj dumy. Jakoż téj rzeczy drażnić niebezpieczno, bo częstokroć instynkt ten u dam naszych silniejszym bywa nad samą miłość.
Markiz téż czuł, że tak powiemy, iż ziemia drży pod nim, wahał się i milczał.
Zakochane kobiéty zgadują. Hrabina przyszła mu w pomoc.
— Czy masz do mnie jaką prośbę milordzie? spytała.
— Tak jest, milady, odpowiedział Rio-Santo, któremu ten wstęp nieco przyszedł w pomoc; prosiłbym cię o jednę łaskę... o jedne przysługę, błahą na pozór, która w innych krajach byłaby najpospolitszą rzeczą, ale która ze względu na wasze angielskie obyczaje...
— Czy nie wiesz milordzie, że ci nic nie odmówię?
Rio-Santo powinien był spodziewać się takiéj odpowiedzi, jednak wiele mu ona dała do myślenia.
— Zaiste, rzekł, wierzę w twą nieograniczoną dobroć. Bez obawy żądałbym od ciebie ważnej usługi; ale są bagatelki... Mniemam, widzisz pani, że za nadto spóźniłem się z oświadczeniem ci o co idzie... Księżna de Longueville, na któréj ujmującą gościnność bardzo często w Paryżu nakładałem kontrybucyą, jest tu sama z swą ciotką owdowiałą księżną de Gèvres, któréj słabe zdrowie częstokroć niweczy dobre chęci... Patrz! oto sama teraz w loży, i założyłbym się, że stara księżna koniecznie wyjść musiała... Byłbym bardzo szczęśliwy, milady, gdybyś mi raczyła przyjść w pomoc w oddaniu księżnie długu grzeczności... Będę miał zaszczyt przedstawić ją pani...
— Tu milordzie! przerwała Ofelia.
— Jeżeli na to raczysz łaskawie zezwolić milady.
— Nie, milordzie... tak być nie może... a przyzwoitość...
— Odmawiasz mi pani! rzekł Rio-Santo z wymówką.
Hrabina wstała.
— Milordzie, rzekła, chciéj mi podać swe ramię; abyś się należycie uiścił z swego długu, wypada oszczędzić cudzoziemce piérwszego kroku... Przedstawisz mię milordzie księżnie de Longueville, i będę miała zaszczyt prosić ją do mojéj loży.
Rio-Santo z prawdziwą wdzięcznością ucałował rękę Ofelii, a hrabina za nadto miała zapłaty w pochlebnéj miłości, którą objawił w swojém spojrzeniu.
W kilka sekund potem hrabina i Rio-Santo wchodzili do loży Zuzanny Ta wstała i z wielkiém podziwieniem markiza, który ją widział niedawno bojaźliwą i zakłopotaną, oddała honory z prostym, ale doskonałym wdziękiem. Na uprzejmość hrabiny odpowiedziała jak należy i w sposób godnie utrzymujący starodawną reputacyą francuzkiéj szlachty, którą tu winna była przedstawiać, a która, słusznie lub nie, uchodzi na całym świecie jako odznaczająca się największą doskonałością.
Jeżeli markizowi Rio-Santo osobisty i ważny interes nakazywał otworzyć dla Zuzanny zamknięte drzwi wielkiego świata brytańskiego, to powinien był dać sobie głośny poklask. Skutek przeszedł oczekiwanie. Dwie damy, księżna i hrabina, zostały przedstawione jedna drugiéj przez mężczyznę, w Londynie!
Było to dzieło Herkulesa, cud zupełny! Skoro piérwszy krok przebyty został, znikły wszelkie przeszkody. Wsparta na ramieniu hrabiny de Derby, Zuzanna miała wstęp wszędzie, bo nosiła tytuł księżny, mogła wszędzie réj wodzić, bo była piękną pomiędzy najpiękniejszemi.
Ale, bez lady Ofelii, jéj książęcy tytuł byłby jak owe złote klucze, które się do żadnego nie przydają zamka. Trzeba być przedstawionym. Jest to prawidło, axioma, oś wieczna, trudna do okrążenia, około któréj obraca się ciągle całe rusztowanie angielskiéj etykiety.
Lecz, powtarzamy znowu, że wszystko już było skończone. Zuzanna, córka powieszonego żyda, śmiałym krokiem wchodziła do pałacu arystokracyi, na którego progu przeklina się nie jeden milionowy plebejusz, bo go nigdy przebyć nie może.
Rio-Santo pożegnał obie damy skoro odprowadził je na powrót do loży hrabiny.
Zuzanna siadła. Natychmiast wszystkie lornetki z wielkiéj parterowéj loży czém prędzéj na nią wymierzono, i usłyszano wszelkiego rodzaju wykrzykniki pełne podziwienia, oraz różne propozycye do zakładów: że nie miała jeszcze lat dwudziestu, że była włoszką, że miała więcéj włosów jak la Briotta, że jéj zapinka warta dwa tysiące funtów i t. d. i t. d.
Lantures-Luces chciałby był zapewne także zakładać się, a nadewszystko mówić, ale stracił swoję podwójną lorynetkę. A cóż znaczył Lantures-Luces bez lorynetki, która miała kształt żelazka do papilotów?
— Znam włosy Briotty! powiedział tylko dyskretnie; na honor nie żartuję... są to piękne włosy!... Nie widzę téj lady; inaczéj założyłbym się o wszystko cobyście chcieli. Ale ufam kochanemu Brian...
Brianie kochany! objaw mi twe zdanie o włosach téj pięknéj nieznajomej... Obaczmy!
Brian de Lancester był w cieniu, w głębi loży, gdzie z zachwyceniem poziewał.
— Czy który z was postrzegł milorda mego brata? spytał zamiast odpowiedzieć na zapytanie Lantur’a-Luces.
— Nie mam mojéj lornetki, mój kochany, powtórzył tenże.
Inni odpowiedzieli zaprzeczająco, a jeden nawet dodał:
Lancester, czy mu chcesz zapłacić jego dochód z dzisiejszego wieczoru?
— Właśnie po to przyszedłem moi panowie.
Wstał i pochylił się ku przodowi loży.
— Cudowna kobieta! rzekł postrzegając Zuzannę.
— Ah! to co innego! zawołał vice-hrabia, teraz przysiągłbym, że jest zachwycająca... Ja ślepo ufam temu kochanemu Brian.
— Do widzenia panowie, rzekł tenże; pójdę poszukam milorda mego brata.
— Biédny hrabia! rzekł znowu jeden dandy po wyjściu Briana, wiécie co, panowie, że gdybym był lordem White-Manor, oszalałbym z powodu tego Briana?
— Byłoby też czego.
— Brian bardzo dobrze postępuje! rzekł drugi, i ma słuszność!
Zaczęto znowu mówić o psach, tancerkach, ladych, żokejach, kamizelkach, koniach, szpicrutach i t. p..
Zuzanna i hrabina pozostały same w obec siebie. Ofelia ze swéj strony miałaby zapewne wiele powodów do niekorzystnych uprzedzeń o tak nagle narzuconéj sobie kobiécie, którą znał Rio-Santo i któréj usługiwał z taką gotowością; ale zbyt nierozsądnym byłby każdy, ktoby chciał prędkie, niespodziane, kapryśne uczucia, z których składa się kobiéta, albo raczéj sumienie kobiéty, jéj serce i rozum, czynić zawisłemi od logicznych alba raczéj uzasadnionych przyczyn. Hrabina od piérwszego wejrzenia uczuła w sobie jakiś nieprzezwyciężony pociąg ku Zuzannie, a już obie sympatyzowały, nim jeszcze zamieniły wzajem inne słowa niż te, których wymagają urzędowe, oklepane zwyczaje prezentacyi.
Następnie gdy zaczęły z sobą mówić, obie jednocześnie pomyślały że się będą kochać.
Rozmawiały więc nie troszcząc się bynajmniéj uwagą, jaką cała sala zwracała na nowo przybyłą, ani niepokojąc rozmaitémi wykrzyknikami pochodzącémi z piekielnéj loży,[4] jak ją nazywał nie żartując Lantures-Luces; wtém Brian de Lancester wychylił się z téj loży i spojrzał na Zuzannę. Dostrzegła to młoda dziewica i zaczęte słowa wnet zastygły na jej ustach. Ciała jéj istota na chwilę osłupiała. Wzrok Briana trafił ją w serce, w głowę, wszędzie, jak to sprawia magnetyczne dotknięcie drętwika, gdy pod wodą trafia na ciało płynącego człowieka.
Hrabina Ofelia także tego samego prawie doznała wstrząśnienia, tyle było nagłém i niespodzianém; dostrzegła bladość Zuzanny i, śledząc ciekawie jéj spojrzenie, widziała Briana wychodzącego z piekielnéj loży.
— Ona go kocha, pomyślała.
To bowiem jest najpierwsze uczucie, które się nasuwa na myśl kobiéty.
Hrabina odtąd zachowała względne milczenie i odwróciła się dozwalając swéj towarzyszce zupełnie się odosobnić i napawać miłém wrażeniem.
Wreszcie, wyznać można, że podejrzenie to wnet podwoiło jej sympatyą, tém samém że Rio-Santo nie miał w niém żadnego udziału, i usuwając z jéj serca jedyny powód obojętności, któryby mógł sparaliżować rodzącą się przychylność hrabiny.
Zuzanna przeciwnie, spodziewała się, że ujrzy Briana de Lancester wchodzącego do loży.
Z boleśnem zadziwieniem widziała, że usiadł naprzeciw niéj obok lady Campbell.
Pochyliła głowę i osmutniała.
— On przyjdzie, rzekł jéj jakiś głos do ucha — wkrótce!
Zuzanna obróciła się. Nie było za nią nikogo, ale obszerny ekran zasłaniający sąsiednią loże zaczął się poruszać i zdawało się Zuzannie, że przez jego szczeliny dostrzegła nic nie mówiącą twarz ślepego Tyrrela.
Pochyliła się aby lepiéj mogła widzieć, ekran przestał się ruszać.
Tymczasem poczciwy kapitan Pady O’Chrane, zamiast kupić pomarańcz obiecanych czerwonéj i zbyt łatwowiernéj szynkarce z pod godła Korony, wyrachowanym krokiem zeszedł po głównych schodach teatru i dostał się do przysionka.
Schodząc często drapał się w prawe ucho, co było pewnym znakiem kłopotu, mruczał pod nosem jakąś jeremiadę, w któréj najprzeciwniejsze epitety zdziwione znalazły się obok siebie. Przy tém, jakby dla punktuacyi w swéj mowie, według zwyczaju, prosił djabła aby go raczył łaskawie porwać.
Djabeł jednak udał że nie słyszy, bo nie chciał bez wątpienia dwa razy obciążać się irlandczykiem, który prędzéj lub późniéj, bez opłaty porto przybyć miał do piekła.
Kapitan przeszedł Bow-Street i zatrzymał się na rogu Before-Lane.
— Człowieka zręcznego! mruknął; do djabła! jeżeli teraz nie znajdę podobnego w okolicach Cowent-Garden!... ja pamiętam, niech mię Bóg skarze! żem kiedyś był równie zręczny, jak kto drugi... Ale człowieka pewnego... To znowu inna rzecz!... Jest wprawdzie ten odrażający szelma, mój stary przyjaciel Bob, któryby skradł język gadatliwéj kobiéty, nimby nawet mogła powiedzieć: „łaskawy Boże!“ to na honor czysta prawda!... Ale powiedzno mu tylko, niech ci odda ten język... lub coś innego co skradnie... to wszystko jedno co chcieć aby mi oddał moję fularową chustkę!
Kapitan smutnie wzruszył ramionami, na wspomnienie o swéj chustce.
— Co do téj godnéj litości żaby, małego Ślimaka, tego ukochanego dziecięcia, bez wątpienia nie podobna znaleźć więcéj przewrotnego i szkodliwego zwierza... Ten daleko zajdzie, na szatana! ręczę za to. Ale to za młode, aby mogło pracować publicznie przy świetle żyrandolów... Już to musi być gdzieś napisano — albo niech mię piorun trzaśnie! — że ile razy idę z mistress Burnett do teatru, zawsze musi się przytrafić cóś podobnego.
Tu kapitan zamilkł... zapewne położył koniec swoim namysłom, bo wielkiémi kroki szedł przez Before-Lane, brnąc w błocie, podobny z daleka do egipskiego ibis kąpiącego swe długie nogi w historycznym i dobroczynnym Nilowym mule.
Pchnął nogą chwiejące się drzwi szynku pod fajką i garnkiem i wszedł. Karczma pani Peg-Wich przedstawiała widok daleko więcéj jak przedtém ożywiony, a ruda Assy biegała niezgrabnie od stołu do stołu, nie wiedząc kogo ma słuchać.
Madge, siedziała nieruchoma z fajką w ustach i kapeluszem na głowie, paliła tytóń i popijała milcząc.
Mich obydwa łokcie wsparł na stole. Głowę miał odkrytą. Na skroniach jego znać było krwawą ranę, a od czasu do czasu kropla bladéj i białkowatéj krwi spływając po spoconych włosach spadała mu na ramiona.
Ślimak pił, miauczał, śpiewał, lżył czarownicę Peg, całował ostry podbródek swojéj Madge i resztkami tego co miał w szklance ciskał w oczy rudéj Assy.
W kącie, tańczyła, wyśpiewując monotonną i głuchą zwrotkę, Loo osłupiała z opilstwa. Nikt na nią nie zważał. Biédna dziewczyna wyczerpana zupełnie tak nierozsądném wysileniem, sapała, a pot lał się z niéj wielkiemi kroplami. — Jéj piersiowa deska wzdymała się i opadała. Dwie szkarłatne plamy błyszczały na jéj zsiniałych jagodach.
Kiedy niekiedy zbliżała się do stołu i żądała napoju.
Ślimak napełniał jéj szklankę rumem. Wypijała i znowu tańczyła kręcąc się w ciasném i różnémi gratami zawaloném miejscu.
W drugim kącie Bob-Lantern siedział za stołem, przed małym kawałkiem sera i kończył bardzo sutą ucztę popijając piwem.
Wejście znakomitéj, kapitana Paddy O’Chrane osoby, konieczne sprawić musiało wrażenie.
— Dobry wieczór Peg, brzydka czarownico, rzekł kapitan, dobry wieczór stara przyjaciółko... Daj mi szklankę rumu Assy; moja kochana jesteś brudniejsza jak dwa tygodnie używana ścierka!
Postąpił kilka kroków naprzód i wkrótce znalazł się między Ślimakiem i Bobem. I znowu nie wiedział co począć...
— Dobry wieczór, albo miech mię Bóg skarżę, kapitanie, rzekł mu Ślimak.
— Witam cię zacny panie O’Chrane, powiedział z uszanowaniem Bob.
— Na honor, mruknął Paddy, wezmę tego niegodziwego robaka Ślimaka, to biédne cacko! ten obrzydły bandyta Bob jest wyborny chłopak, ile ja się go boję!
— Czy będziemy mieli zaszczyt wypróżnienia kilku szklanek z kapitanem? zapytał Ślimak.
— Tak jest, na imię Boga, ty łotrze godny koła, mój synu kochany; będę pił z tobą!... Wasze zdrowie!
— Twoje zdrowie! panie O’Chrane, zawołał z tyłu Bob-Lantern, połknąwszy trochę piwa.
— Dobrze! zapowietrzony zbrodniarzu, dobrze Bobie mój towarzyszu; nie potrzebuję mówić czego ci życzę... Teraz Ślimaku, młody mój przyjacielu, do milion djabłów, przystąpmy do interesu, jeżeli to być może.
Ślimak na głos się roześmiał.
— Czy słyszysz moja ładna Madge? zawołał, czy słyszysz Loo?... Mówić o interesach w dniu zapłaty, w wieczór kiedy sobie bal wyprawiam!... Dajże pokój kapitanie! niech ci się odechce!
— Nie pożałujesz tego mój synu.
— Powiadam ci jeszcze raz kapitanie, zawołał dzieciak, który także więcéj już miał w głowie wódki niż mógł znieść biédny mózg jego, że dziś chcę się bawić.
— Cóż u licha! ty złodziejskie plemię! będziesz się bawił mój synu... późniéj, późniéj!
— Ale chyba nie wiesz kapitanie, że w spirit-shop na How-Street mieliśmy regular-row[5].
— Co mi tam do tego, ty młodszy synu szatana.
— Ah! co ci do tego?... Będziemy mieli fun i nie odejdę stąd, choćby szło o brodę mojej ładnéj Madge.
— Ależ, niegodziwy wyrzutku, wrzasnął kapitan rozgniewany, ależ kochane moje dziécię...
— Słuchaj kapitanie! przerwał Ślimak, namyśliwszy się, Mich to dobry chłopak, chociaż za nadto często bije biédnę Loo... pójdę z tobą, nie Mich otrzyma miejsce po Saunie szczekaczu?
— Zrobię wszystko co zechcesz, przeklęty bębnie!
— Pewno?
— Pewno!
— Słyszysz Mich? staraj, się mój szwagrze, aby cię dziś nie zadławił... Idźmy kapitanie! Loo zmęczona, zdyszana, tańcowała ciągle śpiewając.
Paddy czémprędzéj pochwycił Ślimaka za słowo i obaj wyszli na uliczkę.
Bob wstał powoli i ruszył za nimi.




X.
PODCZAS OPERY.

Kapitan Paddy wciągnął Ślimaka w jeden z ciemnych, zakątków, których jest mnóstwo wzdłuż uliczki przezwanéj Before-Lane.
Nim otworzył usta, starannie się oglądał. Nie dostrzegł nikogo, i tak zaczął:
— Moje kochane dziécię, rzekł poważnym i dogmatycznym głosem — chociaż z pewnością twierdzić można, że u ciebie przewrotność wyprzedziła lata, i chociaż dusza twoja czarniejszą jest jak najczarniejsza dziura na téj tu przeklętéj uliczce, dotąd jednak nie wykonałeś jeszcze nigdy ważnego polecenia... miauczenie, do djabła! nie jest rzemiosłem, dodał Paddy, którego wymowa pociągnęła do zwykłych formuł, całe życie, nikczemny włóczęgo, mój kochanku, jak Bóg żywy! nie możesz miauczeć. Trzeba przecie obrać sobie jakieś stanowisko, zapewnić los, albo niech mię djabli porwą!... Kassy oszczędności (saving’s banks) nie są wyłącznie dla samych psów urządzone!... Mówiłem więc, niech mię piorun trzaśnie!... Hm!... hm!... Mówiłem, obrzydły kandydacie do Botauy-Baj, biédny mój kochany chłopcze... pewny jestem, że mówiłem, do kroćset djabłów! mówiłem... cóż wreszcie mówiłem łotrze?
— Nie wiém kapitanie, odpowiedział Ślimak.
— Nie wiész gapiu, pewno nie wiész... bo i ja także nie wiém... ale inną razą przypomnę sobie... Czy chcesz zarobić dziesięć gwineów?
— To mi wszystko jedno, kapitanie.
— Co, padalcze! co, mój synu!... mówię ci o dziesięciu gwineach... jest za co wypić kilka garncy wódki, prześliczny mały szelmo; jest za co, brudny gadzie, kupić tytoniu dla twéj pięknej Madge, bezwątpienia najobrzydliwszej istoty!... ale nie mówmy o tém.
Od kilku już sekund Ślimak nieco odwrócił głowę i nie słuchał. Inaczej byłby surowo skarcił nieprzyzwoite wyrażenie się kapitana o Madge pięknéj roznosicielce wody.
Nie słuchał, bo był mocno zatrudniony śledzeniem poruszeń czarnéj, zaledwie dostrzegalnej massy, co się przesuwała wzdłuż domów od strony szynkowni pod fajką i garnkiem. Massa ta postępowała powoli, ale bez przerwy, dążąc ku wklęsłości, w któréj kapitan Paddy miał ważną ze Ślimakiem naradę.
— I cóż, piekielny Ślimaku! zaczął znowu kapitan, cóż ty na to?
— To Bob, szepnął malec.
— Ten dzieciak albo pijany albo głupi, pomyślał Paddy: Ślimaku, mój synu, cóżeś tam mówił o tém szkaradnym żebraku Bobie-Lantern, naszym godnym towarzyszu?
— Oto go masz! odpowiedział Ślimak.
— Gdzie? spytał Paddy drżąc.
Ślimak wskazał palcem na czarną massę, która powoli a ciągle się zbliżała.
— To, to Bob? mruknął kapitan; można powiedzieć, że ten kochany chłopak i w dzień i w nocy podobny jest do kupy błota!... Co do ciebie, mała zarazo, skarbie nieoszacowany, nie znam tobie równego... do djabła, ja bym tego był nie widział, chociaż mam nie złe oczy... Mówmy po cichu... pozwól niech się zbliży kochany przyjaciel; coś mu winienem; czyń jakbyś na nic nie uważał... Mówiliśmy więc, że masz szczerą chęć, zarobić dziesięć gwineów.
— Wolałbym piętnaście kapitanie.
— Piętnaście, zgoda, młoda pijawko! nie będę się z tobą targował... Łatwą i zwyczajną dostaniesz robotę... Pójdziesz do tandeciarza i kupisz sobie całkowity ubiór dżentlmena... Wpakujesz w niego twoje kruche kości, wejdziesz do teatru i usiądziesz w bufecie... Czy rozumiesz?
— Dobrze... Bob już tylko o trzydzieści kroków.
Kapitan głębiéj posunął się w kąt, który go ukrywał.
— Daj mu pokój moje dziecko, niech się przybliży... w bufecie zaczekasz... aż przyjdzie do ciebie jeden dżentlmen i tak twéj ręki dotknie.
I dotknął jego ręki pewnym sposobem.
— Ale, spytał Ślimak, poczémże pozna mnie ten dżentlmen?
— Czym ci tego nie powiedział? zawołał Paddy; starzeję się, albo niech mię djabli porwą, wisielcze ziarna, mój kochany synu!... Włożysz sobie w dziurkę od guzika kawałek żółtéj wstążki.
— Rozumiem... Bob już tylko o dwadzieścia kroków.
— Pozwól mu niech się zbliża mój synu... Ten dżentlmen powie ci co masz robić, a ty będziesz mu posłuszny... Masz oto pięć gwineów na ubiór człowieka światowego i drugie pięć gwineów, szatańskie plemię, dla nabrania serca. Resztę dostaniesz potém.
— Dobrze kapitanie... Bob już tylko o dziesięć kroków.
— Ah! już tylko o dziesięć, kochany chłopak! mruknął Paddy.
I nagle zmieniając głos, dodał, tak aby go słyszano na całej Before-Lane.
— Prawda Ślimaku, dla Boga! młody złoczyńco... Największych filutów najchętniéj oszukują... Patrz naprzykład na tego obrzydliwego psa Boba, naszego poczciwego towarzysza, którego kochamy według jego zasługi; na szatana!... A więc mój synu, niebezpieczny molu, Bob jest oszukany, niegodnie oszukany, przez tę swoję Temperancyą, za którą szaleje biédny djabeł!
Bob stanął jak wryty. Ślimak śmiał się pocichu. Kapitan silnie ścisnął gałkę swéj laski.
— Niech mię Bóg skarze, zaczął znowu, szkoda go! Bob jest to żyjąca hańba, kawałek taczającego się gnoju, ale do djabla, przytém wszystkiém poczciwy kolega... A skoro człowiek pomyśli, że go żona zdradza dla tego wielkiego szelmy Toma Turnbull.
— Turnbulli ryknął wściekły Bob.
— Ktoś tu przemówił; zawołał Paddy wyskakując z ukrycia; ktoś przemówił, śmierć i krew!... kto tu gada?... kto tu jest!... kto tu podsłuchuje!...
Kapitan schwycił laskę w obie ręce i całémi silami wymłócił nią Boba po karku. Ten uciekł wyjąc. Ślimak trzymał się za boki.
— Nauczę ja cię na przyszłość kraść mi moje fularowe chustki! mruknął Paddy z tryumfem.
Ale zemsta jego dalej sięgnęła niż mniemał. Bob nie bardzo czuł razy jego laski; Paddy serce mu raczéj rozranił.
Nim wrócił do szynku pod fajką i garnkiem, chwiejąc się oparł się o mur i konwulsyjnie ściskał sobie piersi rękami.
— Temperancyo! rzekł, ah!... Temperancyo!... Turnbull! Ścisnął pięści i wściekle niémi pogroził.
— Ah! Turnbull, powtórzył.
Wróciwszy do szynkowni, usiadł obok Micha.
Kapitan Paddy, kontent ze skutku swojéj komedyi, opuścił Ślimaka i wrócił do Cowent-Garden.
Zapomniał kupić pomarańczy dla mistress Brunett, która mu nigdy nieprzebaczyła tego lapsus galanteryi.
Ślimak poszedł do tandeciarza kupować suknie dżentlmena.
W chwili gdy wracamy do sali wraz z poczciwym kapitanem przedstawienie odbywało się jak najlepiéj. Drugi akt Wolnego Strzelca i dobrze i źle śpiewany przez niemiecką trupę, bez przeszkody zbliżał się do końca. Była to, prawdę mówiąc, rzecz najmniejszéj wagi. My londyńscy barbarzyńcy, najpiękniejszą w świecie operę oddalibyśmy za połowę baletu. Nie chętnie się do tego przyznajemy, ale w końcu prawda otwiera sobie drogę i prędzéj lub późniéj wychodzi na wierzch.
Oczekiwano zatem baletu. Weber był tylko pozorem zgromadzenia, a prawdziwym jego celem były zwinne nóżki signory Briotty.
W ciągu takowego oczekiwania, oddawano sobie wizyty, co chwila otwierała się jaka loża zajęta przez damy, dając w sobie schronienie dżentlmenowi, który przybywał złożyć swoje uszanowanie.
Znani nam dżentlmenowie odwiedzali z kolei także i hrabinę de Derby i księżnę de Longueville. Zuzanna tak się umiała znaleźć z każdym, jakby wiek dziecinny przypędziła na owych modnych pcensyach, w których córki lordów uczą się dobrego znalezienia się.
W środku aktu Brian de Lancester wyszedł z łozy lady Campbell. Serce Zuzanny mocno biło. Czekała rachując każdy krok, który mógł zrobić na korytarzu okalającym loże. Czuła że przyjdzie.
Oczekiwanie trwało minutę. W końcu tego czasu lekki szelest dał się słyszéć u drzwi loży. Otoż i on! szepnął tajemniczy głos do ucha Zuzanny: bądź szczęśliwa, ale i roztropna!...
Drzwi otworzyły się i wszedł Brian de Lancester.
Z uszanowaniem przywitał lady Ofelię i prosił, aby go przedstawiła księżnie de Longueville.
Gdy rozmawiał z hrabiną, Zuzanna chciwie mu się przypatrywała, nie potajemnie i ukradkiem, jak to zwykle czynią młode dziewice, ale z podniesioną głową i nieukrywając bynajmniéj téj pociągającéj siły, która ją ku niemu porywała.
Brian może to postrzegł, ale udał, że nic nie widzi.
— Nie byłeś pan wczoraj na balu w Trewor-house? spytała hrabina.
— Nie pani, odpowiedział Brian; mimo całego pociągu jaki ma bal dany nie we właściwéj porze, cały wieczór musiałem poświęcić zatrudnieniom moim i ciągle sprzedawałem zapałki chemiczne u drzwi milorda brata mego.
Powiedział to naturalnym tonem i zupełnie seryo.
Hrabina nie mogła powstrzymać na sobie uśmiechu.
— Biédny hrabia, rzekła, pan nie masz nad nim litości!... Ale sądzę że przecież nie całą noc sprzedawałeś pan zapałki?
— Nie pani, tylko do godziny jedenastéj... Potém przytrafił się mały przypadek, który będę miał przyjemność opowiedzieć pani hrabinie... Siedziałem sobie spokojnie u drzwi pałacu, krzycząc na całe gardło: zapałki! zapałki! gdy wtém intendent mego brata, — który się nazywa Paterson — zawołał na mnie z ganku, abym poszedł precz... Naturalnie zapytałem go, czy nie chce kupić paczki zapałek za dwa pensy... Za całą odpowiedz, łotr wysłał na mnie grooma, który mnie porządnie swą laską osmagał.
— Do prawdy! zawołała hrabina.
Zuzanna poczerwieniała.
— Mam honor powtórzyć pani hrabinie, że istotną prawdę mówię — odpowiedział pan de Lancester, — porządnie mnie wybił.
— I cóżeś pan uczynił?
— Na nieszczęście pani, nie jestem bogaty... wyjąłem pugilares i tylko lichą pięcio-liwrową bankocetlę dałem groomowi.
— Pięć liwrów za to, że pana obito!
— Byłbym chętnie i z dobrego serca zapłacił za nie dziesięć gwineów, gdyby moje dochody na to pozwalały... O! bo widzi pani, milord mój brat musiał opłakaną noc przypędzić!... Miałem tam kilku dobrych przyjaciół, którzy mi posłużą za świadków, i zaniosłem skargę do sądu... Stąd wzrośnie proces, skandal, milady!... brat kazał lokajowi obić brata... Pragnę, aby adwokat mój wszystkich słuchaczy do gorących łez pobudził... Wszak jest czego płakać, nie prawdaż?... Ale racz mi pani powiedzieć, czy nie postrzegłaś w sali hrabiego de White-Manor?
— Właśnie, gdybym go nawet widziała, nie przyznałabym się panie do tego, odrzekła hrabina; w istocie litość bierze nad tym biédnym lordem.
— Dziękuję pani! odpowiedział Brian, z lekką dobitnością — i to już coś znaczy dla słabszego, kiedy może oddalić od siebie litość ludzi i przelać ją przytłaczającą i szyderczą na swego przeciwnika!
Brian de Lancester powstał domawiając tych słów; oko jego błyszczało, w całéj jego osobie malowała się energia wielki stanowiąca kontrast z pozorną swawolą jego mowy.
Zuzanna nie wiele zrozumiała z całéj téj rozmowy. — Literalnie biorąc wszystko co Brian powiedział, mniemała, iż zgaduje, że on jest nieszczęśliwym. Serce jéj oburzało się na samą myśl o zniewadze jakiéj doznawał człowiek, którego tak dalece nad innych przekładała. Chciała go pocieszyć i miłość swą jak balsam przyłożyć do rany zakrwawiającej duszę Laucestra.
Wizyta jego zdawała się już być skończoną, a właśnie tego obawiała się Zuzanna, bo miał zamiar odejść tak jak przyszedł, nieokazawszy jéj najmniejszéj przychylności, jéj, co go tak mocno, tak namiętnie kochała.
I kiedyż go znowu ujrzy?
Drzwi loży znowu się otworzyły. Wszedł nowy gość. Brian, który już pożegnał hrabinę i miał odchodzić, nagle się opamiętał, i bez ceremonii usiadł przy Zuzannie.
Hrabina rozmawiała teraz z nowo przybyłym.
Mogło to uchodzić za prawdziwe sam na sam.
Brian milczał przez kilka sekund. Wlepił w Zuzannę dziwny, silny i nieprzerwany wzrok. Biédna dziewica drżała pod tém spojrzeniem, co kruszyło jéj silną naturę, co ją poskramiało i czyniło niewolnicą. — Tysiące powikłanych myśli tłoczyło się jéj do głowy, a serce głucho biło w piersi, jakby nagle wzdęte nie mogło już pomieścić w sobie zbytku powietrza.
— Jakże pani jesteś piękna! rzekł nakoniec Brian poważnie i smutno. Lepiéj byłoby żebym pani był nie widział.
Zamilkł i ujął rękę Zuzanny, która jéj wcale nie cofnęła.
— Nie lękam się śmieszności, mówił daléj, jeżeli mię oszukano dla naśmiewania się potém zemnie, mniejsza oto... poprzestanę na twojém pani przebaczeniu, o które z góry błagam... Powiedziano mi, że mię pani kochasz.
— Prawda, odpowiedziała Zuzanna.
Brian de Lanccster został jakby odurzony tak niespodzianą odpowiedzią. Mimowolnie spuścił oczy. Gdy je znowu podniósł, dwie łzy zwolna spłynęły po zbladłém licu pięknéj dziewicy.
Brian de Lancester był Anglikiem w całém znaczeniu tego wyrazu. Wszelkie wzruszenie obcém mu było. Dla téj to właśnie przyczyny, kiedy, coby się zdawało niepodobném, wzruszenie znalazło drogę do jego serca, dobywał się do niego szturmem. Był wzruszony, a wzruszony silnie, bo płaszczyk oziębłości, co go zwykle okrywał, rozdarł się jakby czarami.
— Kochasz mię pani! powtórzył drżącym głosem; niestety, ale mię pani nie znasz!... nie znasz pani mego płochego życia!...
Ja, ja cię pani nie kocham, ja cię nie chcę kochać... bo by to było okrucieństwem, zdradą, niegodziwością!...
Zuzanna spojrzała na niego, a uśmiech oświecił jéj powiekę, na której łzy już usychały.
— Pan mię będziesz kochał, rzekła; o! będziesz!.. czuję to, wiém to... głos pański mówi mi to wbrew jego słów.
Brian nie zaraz odpowiedział; nasycał się przez chwilę wpatrywaniem w tę cudowną istotę, którą jedném słowem mógł sobie przywłaszczyć; pełną czarą pił namiętność błyskającą z pod przymkniętych do połowy oczu Zuzanny; był zwyciężony.
— Tak jest, będę cię pani kochał, rzekł nakoniec cicho, zgłębi duszy; oddam ci pani wszystko co oddać mogę... Wiele rozsądnych osób ma mnie za szalonego, i ja sam czasami nie wiém co myśleć o sobie... Ale czekaj pani!...
Brian sucho ostatnie słowa wymówił. Oko jego dopiéro namiętnie wpatrujące się w piękną duszę Zuzanny, rzuciło teraz w głąb sali błysk pełen goryczy i gniewu.
Spostrzegł w przeciwległéj loży drzemiącą, znudzoną twarz swego brata, hrabiego White-Manor.
— Pani, zaczął znowu — usiłując przybrać maskę zwykłéj zimnéj krwi, jeżeli mię pani za dziesięć minut jeszcze kochać będziesz, ja nawzajem kochać cię będę przez całe życie. Wstał i wyszedł nagle zostawując Zuzannę zdumioną.
Lady Ofelia, z delikatnym taktem kobiéta, umyślnie nie uważała na to co zaszło, i zupełnie oddała się słuchaniu finału drugiego aktu, który w téj chwili śpiewano.
Pan de Lancester tymczasem zbiegł czémprędzéj po schodach i zatrzymał się dopiéro aa ulicy.
— Johnny! zawołał.
Kabryolet, który go przywiózł, stał nie daleko. Wysiadł z niego jakiś człowiek.
— Moja skrzynka i bluza Johnny! rzekł Brian prędko zrzucając elegancki czarny frak i idąc do kabryoletu.
Johnny wyjął z pojazdu bluzę i biały fartuch.
Brian de Lancester ubrał się w bluzę, przypiął fartuch, wziął pod pachę skrzynkę, którą mu podał Johnny i znowu pobiegł na schody teatru Cowent-Garden.




XI.
EXCENTRYCZNY CZŁOWIEK.

Brian de Lanccster, młodszy syn zmarłego Huga de Lancester, hrabi de White-Manor, wcześnie znalazł się w fałszywém, prawie nieznośném położeniu, na jaki w Anglii zwykle są wystawieni młodsi synowie szlachetnych rodzin, nie będący członkami kleru... Wychowany na łonie prawie królewskich dostatków, nagle, ze śmiercią ojca, na skromném tylko dziedzictwie ograniczyć się musiał.
Brat jego, dzięki surowym ustawom o szlacheckiém spadkobierstwie, odziedziczył zarazem parostwo i dziewięć dziewiątych części ojcowskiego majątku; tak więc został magnatem; przeciwnie, kiedy Brian żył w stanie graniczącym z pomiernością.
Brian żył dotąd lekkomyślnie, nieprzezornie. Nie pomny na przyszłość, odmówił naleganiom rodziny, która go chciała poświęcić stanowi duchownemu.
Ciągle więc wiódł próżniackie, ale już nie bez trosków życie. Niemy gniew oburzał duszę jego przeciw najwyższéj niesprawiedliwości prawa, co stanęło między synami jednego ojca, aby jednych wzbogacać kosztem drugich, i gwałtem zerwać równość między dziećmi, które Bóg wywołał z jednego łona.
Jako jeden z władców elegancji londyńskiéj i mocno wpływający członek klubów młodéj arystokracyi, Brian nie deklamował przeciw prawu pierworodztwa, bo zemsta prawdziwego Saxona, nie tłómaczy się czczémi słowy, jak zemsta Francuza lub Irlandczyka; lecz gromadził w sobie nienawiść i przemyśliwał nad środkami wypowiedzenia śmiertelnéj walki prawu, które go odzierało; walki angielskiéj, cierpliwéj, niezbłaganéj.
Tymczasem zupełnie szlachetnie przejadał mały swój mająteczck zapewniając sobie coraz mocniéj stanowisko modnego człowieka, i dodając do innych swych zasług najwybitniejszą odcień exeentryczności (eccentricity).
Wyraz ten przetłómaczyli mieszkańcy stałego lądu i nadużyli jak wszystkiego co dotyczę angielskiéj elegancji, ale go jednak nie pojęli jak należy. — Eccentricity jest jak humour jest wyrazem i rzeczą wyłącznie i jedynie angielską. To, czego potrzeba, aby być znośnie excentrycznym (eccentric), znajduje się tylko w krwi saxońskiej, w gęstém powietrzu Londynu, w mgłach Tamizy, a nigdzie więcéj.
Jakoż eccentricity, jak wszystko co jest prawdziwie narodowém, cieszy się w Anglii niezmierną powagą.
Brian wiatach młodocianych dokonał pełnych zasługi excentryczności.
I tak naprzykład przytoczymy tu, że w roku 183— Brian wydał piérwszą edycyą owego juggle (uszczypliwy żart), który odtąd nabył europejskiéj stawy.
Szanowny Pegazus Anticorn, członek parlamentu, nosił ogromne wąsy, które na nieszczęście nie podobały się Brianowi de Lancester. Pewnego ranka oświadczył w klubie uroczyście, że ma zamiar zgładzenia ze świata tych wąsów. Wieczorem doniesiono o tém szanownemu Pegazus Anticorn, uzbroił się on zatém w dwururne nabite pistolety, celem bronienia do śmierci swych wąsów.
Nazajutrz Times doniósł, że wielce szanowny Brian de Lancester, wśród białego dnia, obetnie wąsy szanownemu Pegazus Anticorn, członkowi parlamentu.
Ten do pistoletów dodał jeszcze pałasz.
— Na trzeci dzień, na wszystkich rogach ulic Londynu czytano ogromne, sześcio-stopowe afisze obecujace sto funtów szterlingów nagrody każdemu, kto do mieszkania wielce szanownego Briana de Lancester przyniesie wąsy szanownego Pegazusa Anticorn, członka parlamentu.
Pegazus wdział kirys pod swe zwierzchnie suknie. Nakoniec czwartego dnia Herald Chronicle i Post doniosły, że kilku dżentlmenów noszących wielkie wąsy zabito w gronie własnych rodzin i że zabójcami byli bandyci pragnący zarobić przyobiecane sto funtów szterlingów.
Pegazus zastanowił się, zawołał cerulika i posłał swe wąsy Brianowi wraz z wyzwaniem na pojedynek. Brian pistoletem odstrzelił mu prawe ucho.
Moglibyśmy całe tomy in folio pozapełniać, gdybyśmy chcieli wyliczyć wszystkie jego czyny, podobnego rodzaju, wykonane z prawdziwie angielską zimną krwią, prawdziwie wzniosłego wynalazku i pełne buffonady. Niestety! mamy co innego do powiedzenia czytelnikowi naszemu.
Łatwo pojąć, że takie żarty drogo Briana kosztowały, że więc tém samém widział, iż skromne jego dziedzictwo zbyt się prędko wyczerpuje. Jeden wypadek przyspieszył zupełną jego upadłość: brat Briana bogaty hrabia de White-Manor, albo raczéj jego intendent, wydał Brianowi proces, który biedny eccentric przegrał dla braku pieniędzy i starań.
Obaj bracia nigdy się zbyt czule nie kochali, o po śmierci starego hrabi, Brian uważający się za niesprawiedliwie złupionego, głuchą żywił dla starszego brata zemstę, która wybuchła dopiéro po wspomnionym procesie. Brian przysiągł, że z bratem swoim toczyć będzie walkę na śmierć.
I dotrzymał słowa. Szczególną wprawdzie obrał broń, ale robił nią strasznie i walczył nieprzestannie tak, że raz zadawszy ranę rozkrwawiał ją ciągle, aby się już nigdy zagoić nie mogła.
Hrabia żałował wówczas gorzko, iż przyprowadził do ostateczności człowieka, którego łaska drugich czyniła potężnym i który nie przechodząc pewnych granic, jakby dla zabawki zatruwał mu życie; ale już było zapóźno.
Hrabia namyślił się. Zaprojektował bratu, że mu wyznaczy skromną pensyjkę, potém chciał ją podwyższyć, nakoniec chciał mu się opłacić tysiącami funtów szterlingów. Brian żądał połowy jego ogromnego majątku; hrabia odmówił.
I trwała daléj dziwna walka słabego przeciw silnemu, w któréj słaby miał wszelkie korzyści.
Rzecz szczególna, w walce téj pomagali mu ci, których natura i prawa powinny były uczynić wrodzonymi jego nieprzyjaciółmi. Byli to właśnie młodzi lordowie, dziedzice parowskich krzeseł, ludzie, którzy kiedyś mieli się w obec swych młodszych braci znaleźć w tém samém położeniu, w jakiem znajdował się biédny hrabia w obec strasznego prześladowcy swego. — Ale czyż się tak zwykle nie dzieje w każdym czasie i kraju?
W postępowaniu Briana de Lancester widzieli tylko samą śmieszną stronę; nie pojmowali, że każdy jego zamach był ciosem dla prawa starszeństwa, pilnikiem kruszącym nieznacznie starodawne podpory tego prawa, wspaniałomyślnego w swém barbarzyństwie, znakomicie silnego, które z czasem będzie przyczyną upadku Anglii.
Im świetniejszémi i szczególniejszémi były rasy, jakie Brian w tym pojedynku zadawał, tém mu bardziéj świat wielki poklaskiwał. Cały West-End drżał z radości, czytając na kolumnach dziennika Times następującą naprzykiad nowinę, lub coś podobnego:
„Wczoraj, szlachetny hrabia de Wh... M... przejeżdżając się po Tamizie, poznał w jednym z biédnych majtków sterujących jego łódką, brata swego wielce szanownego Br... de L......r.
Mówią, że Jaśnie Wielmożny pan odwrócił się w przeciwną stronę, bo nie mógł znieść widoku syna swego ojca, i kazał płynąć do brzegu.
Żyjemy w zbyt dziwnych czasach, etc. etc.
Albo też:
„Zeszłéj niedzieli, podczas zimnego i wilgotnego wieczoru, przechodzący poznali w osobie leżącéj na progu drzwi pałacu szlachetnego hrabi Wh... M...r, wielce szanownego Br... de Lan....r brata JW. hrabi.
„Powiadają i wierzyć temu musimy, ponieważ mamy poważnych i wiarogodnych świadków, że JW. hrabia lokajami kazał wygnać swego brata... etc. etc.
I wszyscy śmieli się na całe gardło, bo wszyscy znali sekret téj komedyi. Sam tylko Brian nie śmiał się, on seryo i prawdziwie po angielsku wykonywał swoje dzieło, a nieszczęśliwy hrabia ze zmartwienia nie mógł ani jeść, ani pić, chudł, bladł, sprzykrzył sobie wszystko, jak powiadał ten łotr intendent Paterson, a nawet i towar, którym handlował poczciwy Bob-Lantern.
Była to rzecz bardzo ciekawa. Przemożny lord nie śmiał pokazać się w żadnym salonie. Bojaźliwie przepędzał swe nudy w miejscach, w których nie spodziewał się spotkać swego kata, ale zdawało się, że Brian ma osobną policya na swe rozkazy. Gdziekolwiek ukrył się hrabia, zawsze spotkał na swéj drodze lodowatą i szyderczą twarz Briana, który przeciwnie coraz bardziéj wchodził w modę. Ten nieustanny pojedynek, zdawał się być w oczach każdego znawcy piérwszéj zasługi excentrycznością. Fetowano go, wyrywano sobie; byłby został lwem niezawodnie, gdyby Rio-Santo nie był tak przeważnie nosił korony mody.
Zasłona po raz drugi zapadła, kiedy Brian de Lancester wszedł do sali w ubiorze chłopca z cukierni. Otworzył swą skrzynkę i za pomocą taśmy zawiesił ją na szyi.
Najprzód obszedł parter.
— Panowie, rzekł, kupujcie pastylki, ofiarujcie damom cukierki... we Francyi taka moda... w Paryżu na każdéj reprezentacyi jedzą cukierki.
Mało kto kupił. Nie było to w zwyczaju, a w Londynie niełatwo pozwalają sobie tego, czegoby już raz się przynajmniéj nie dopuścili. Gdy Brian przybył przed piekielną lożę, dały się słyszeć huczne brawa i pełne zapału oklaski.
Brian bardzo poważnie powtórzył swą formułę. Każdy chciał kupować pastylki i skrzynka excentryka byłaby w mgnieniu oka wypróżniona, gdyby jéj nie był zamknął mówiąc:
— Dosyć, panowie, dosyć; muszę przecie zanieść jeszcze choć trochę tam na górę.
Domawiając tych stów, wzniósł oczy ku loży, w któréj hrabia de White-Manor siedział nieruchomy i znudzony od samego początku przedstawienia. Hrabia nie ruszył się wcale i nie spodziewał bynajmniéj burzy wiszącéj nad jego głową.
— Oświadczam ci, najkochańszy, zawołał Lantures-Luces, że na honor, twój pomysł jest w najwyższym stopniu zachwycający!... U nas w Paryżu, w istocie kupują cukier owsiany dla gryzetek... Mówię na seryo... Ale jakimże u djabła sposobem! mój kochany, będę cię mógł widzieć tam na górze?... Nie ma mojéj lornetki... Wracając do twojego pomysłu, doprawdy, bez żartów, znajduję go bardzo zachwycającym.
Brian już był daleko, a mały Francuz jeszcze paplał.
Wszedł na galerye i do każdéj loży wstępował ze swémi pastylkami. Wszędzie przyjmowano go głośnym śmiechem. Damy nawet wybornym znajdowały ten figiel. Skoro wyszedł z któréj loży, zajmujący ją wychylali się i zachęcali go ciekawém spojrzeniem.
Tak więc, gdy stanął przed lożą hrabiego de White-Manor, około pięćset lornetek wymierzono na obu braci.
Oczekiwano z radosną niecierpliwością. W rzeczy saméj to intermedium mocno przeszkadzało sztuce, a arcydzieło Webera musiało ustąpić miejsca temu bohaterskiemu widzi mi się.
Brian de Lancester nareszcie stanął przed łożą hrabiego de White-Manor. Kilka chwil nie ruszał się, mniemając, że sama jego obecność zwróci na się uwagę brata; ale źle wyrachował. Lord pogrążony niejako w sennéj trosce, bokiem siedział do sceny i mocno wpatrywał się w przeciwległą ścianę swéj loży.
Brian znudzony próżnem oczekiwaniem, podniósł skrzynkę i lekko sparł ją na brzegu loży.
Hrabia White-Manor obrócił się zniecierpliwiony, a gdy wzrok jego padł na Briana, zadrżał cały od stóp do głów, jakby się dotknął stosu Wolty. Twarz mu pozieleniała, obumarłe oczy zaiskrzyły się, a usta drżały nie mogąc wydać żadnego głosu.
W całéj sali głuche panowało milczenie.
— Milordzie, bracie mój, rzekł Brian dobitnym głosem, który doszedł do ostatniego zakątka najodleglejszéj loży, kup skrzynkę, z pastelkami, u syna twojego ojca, aby on miał sobie za co kupić chleba!
Piekielna loża sypnęła oklaskami. Parter, nie wiedząc dla czego, uczynił to samo; galerye naśladując parter, krzyknęły brawo, sam nawet Paddy w niewinności poczciwéj swéj duszy zawołał pochwalnie: „niech mię Bóg skarzę!“
Loże napełnione damami nie tyle robiły hałasu, ale nie jedna ładna twarzyczka pod wachlarzem ukryła swój uśmiech, a lady Campbell oświadczyła, że Brian de Lancester jest złośliwym żartownisiem najwyborniejszego tonu.
Tymczasem lord de White-Manor, przedmiot całéj znieważającéj ciekawości, został jakby piorunem rażony.
— I cóż milordzie bracie mój? spytał nieubłagany Brian.
Hrabia otworzył usta jakby chciał przemówić. Znowu nastało ogólne milczenie.
Ale słyszano tylko piskliwy głos vice-hrabiego Lantures-Luces, który mówił:
— Wyznam wam pod przysięgą moi kochani, że dałbym w téj chwili trzy złote napoleony za moję lornetkę... Na honor nie żartuję!... zgoła nic nie widzę!
Hrabia, nie mogący wymówić ani słowa, rzucił na brata wściekłe wejrzenie i z ostateczném wysileniem wysunął ekram u swéj loży. Już go więcej nie widziano.
W téjże saméj chwili na wyższych galeryach i na parterze powstał piekielny hałas. Nowe tłumy massami wtłoczyły się na dotychczasowych widzów. Przeklinano, bito się, szturmem pozajmowano opróżnione i nieopróżnione siedzenia. Było pół do dziesiątéj, a o téj godzinie rozpoczyna się wejście za połowę ceny; przywilej bardzo drogi dla londyńskiego pospólstwa, którego też nadużywa ono w sposób, o ile można wystawić sobie najbezwstydniejszy.
Brian, dzięki temu zgiełkowi, mógł wyjść bez przeszkody. Johnny odebrał napowrót skrzynkę z pastelkami i nawzajem oddał mu jego eleganckie suknie.
Dziwna tymczasem scena miała miejsce w sali. W chwili gdy się już zaczęli uciszać wchodzący za połowę ceny, usłyszano w jednéj loży tuż przy scenie krzyk kobiéty, krzyk trwogi i gwałtu.
Pochodził on z loży bezpośrednio dotykającéj sceny, w której lady B*** sama oczekiwała na przybycie dostojnego swego protektora.
Wszystkie spojrzenia poprzednio skierowane ku sali, dla nasycenia się pomięszaniem hrabiego de White-Manor, zwróciły się nagle w stronę sceny.
Widziano jak lady B*** blada, zmieniona, rzuciła się gwałtownie na korytarz wołając o pomoc, i jak prawie natychmiast na przodzie jéj loży pokazała się obojętna twarz ślepego Tyrrela, którego wszyscy znali pod nazwiskiem sir Edwarda Mackenzie.




XII.
CZARNA LOŻA.

Ślimak sumiennie wszystkiego dokonał. Wydał pięć gwineów u tandeciarza na Long-Acre i wyszedł ztamtąd ubrany od stóp do głów jak dżentlmen.
Nim wszedł do teatru, wrócił na Before-Lane i ukrył stare suknie w tém samém miejscu, gdzie rozmawiał z kapitanem Paddy O’Chrane. Potem bez zwłoki pobiegł w kierunku Cowent-Garden.
Kończył się właśnie drugi akt. Ślimak powoli przechadzał się po bufecie, nadymał jak mógł swe chude piersi, prostował się i gryzł piórko do zębów, które kupił dla dokompletowania swego ubioru dżentlmena.
Z pod oka patrzył na wszystkich obecnych, kaszlał, pluł, ucierał nos, ale napróżno. Nikt nie dawał na niego uwagi.
A jednak zatknął w dziurkę od guzika szeroki kawałek żółtéj atłasowej wstążki, niepodobnéj do wstęgi żadnego ze znanych orderów.
Czyby sobie z niego żartowano? zaczął się tego obawiać. Gorzko żałował kulawych ławek pod fajką i garnkiem, zarosłego podbródka pięknéj Madge, a nawet głupiego spojrzenia swego szwagra Mich.
Nudził się. Nie mógł nawet miauczeć dla przepędzenia czasu!
Z rozpaczy zażądał szklanki piwa. Podano mu lodów.
Ślimak nigdy jeszcze nie jadł lodów. Łatwo więc pojąć, że byłby w sposób bardzo nieprzyjemny objawił swoje niezadowolenie, gdyby nie jeden jegomość, który rozbroił gniew jego.
Jegomość ten dotknął mu palcem piersi w miejscu gdzie jaśniała żółta wstążka.
— Pójdź za mną, rzekł po-cichu.
— Jak to, pójdź za mną! odpowiedział Ślimak dumnie, wyprężając krótką swą postać; do djabła! pan lubisz oryginalnie żartować!
Jegomość zmarszczył brwi, ale Ślimak wcale się tém nie przeraził.
— Pójdź za inną!... powtórzył... Widzisz pan, ja chodzę tylko za ludźmi, których znam, a pana nie znam ani z Adama, ani z Ewy, do stu piorunów! jak mówi dzielny mój przyjaciel poczciwy kapitan O’Chrane.
Nowo przybyły przez chwilę z uśmiechem mu się przypatrywał.
— To mi jakiś zuchwały, ten mały szelma, mruknął.
Potem biorąc go za rękę zrobił mu wskazującym palcem krzyż na dłoni i rzekł: Gentlman of the night.
— Ah! tak! to co innego! rzekł Sliwak poważnie; teraz pan mówisz jak należy... Ale pojmujesz milordzie, iż użyty do ważnéj missyi nie mogę słuchać piérwszego lepszego szpaka, który przyjdzie i powie mi: pójdź za mną!
— Masz słuszność. — Chodźmy.
Obaj opuścili bufet.
Z wielką trudnością przetłoczyli się przez korytarz, po zapadnięciu zasłony nagle zapełniony, i stanęli o dwa kroki od loży, w któréj siedziały hrabina Ofelia i księżna de Longueville.
Jegomość po trzykroć zakołatał do drzwi sąsiedniéj loży. Otworzono, a Ślimak nagle z tyłu popchnięty znalazł się w zupełnéj ciemności.
Miejsce w którém się znajdował, było widocznie lożą, lecz tak szczelnie ekramem zasłonioną, że najmniejszy nawet promyk jarzejącego w sali światła nie mógł się do niej przecisnąć.
Przez minutę panowało głębokie milczenie. Ślimak usłyszał tylko wstrzymywany oddech kilku ludzi. Zadrżał z bojaźni.
— Uważam, że drżysz, dziécię familii, rzekł głos cichy i zmieniony. Jeżeliś tchórz, ruszaj precz!
— Niech mię Bóg skarze, milordzie, odpowiedział Ślimak, jestem człowiekiem! Ale lubię widzieć, dzień przed sobą... Cóż nakoniec mam czynić?
— Milczéć.
W téj chwili ujęto go za ramię. Przyprowadzono na przód loży. — Jakaś ręka dotknęła ekramu, w środku którego pokazał się natychmiast punkt jasny.
— Przyłóż oko do tej dziury, powiedziano.
— Ślimak usłuchał.
— Patrz wprost przed siebie! w piérwszéj loży przed sceną cóż widzisz?
— Widzę jakąś lady, dla Boga! w atłasowéj sukni, ma na sobie mnóstwo błyskotek, odrzekł Ślimak.
— Czy widzisz rękę téj lady?
— Widzę jednę.
— Którą?
— Czekaj milordzie, niech się lepiéj przypatrzę... Prawą... Nie! lewą, opartą na poręczy loży... Ah! święty Jerzy jakież piękne pierścionki! jakżeby się moja ładna Madge cieszyła, gdyby miała parę podobnych!
— Milcz... A więc jest to lewa ręka?... Na jednym z jéj palców powinieneś widzieć pierścień, który błyszczy mocniéj jak inne.
— Tak mi się zdaje, milordzie, tak... Można powiedzieć, że to kawałek słońca!
— Ustąp stamtąd!.
Znowu otwór zamknięto. Ślimak znalazł się po raz drugi w głębokiéj ciemności.
— Lewa ręka i pierścionek na palcu, powtórzono mu, mocno za ramię ściskając. Czy będziesz o tém pamiętał?
— Będę milordzie.
— Teraz chodź tutaj.
Pchnięto go wprawą stronę loży — nieznacznie uchylono ekram i znowu żywy promień oświecił lożę; ale dwie ręce schwyciły go za głowę i trzymały ją tak, że nie mógł się obrócić i ujrzeć swych towarzyszy.
— Patrz! powiedziano mu daléj, ale teraz patrz na dół; co tam widzisz?
— Widzę ramiona kobiéty... Niech mię szatan porwie milordzie, jeżeli to nie najpiękniejsze ramiona!
— Milcz... Nie możesz widziéć jéj twarzy?
— Nie milordzie.
— Czekaj.
Ciągle trzymano głowę Ślimaka, dopóki nie powiedział:
— Widzę ją, milordzie; widzę jej twarz... Ale!... ja ją gdzieś znam!
— Cicho!
Znowu zasunięto ekram. — Ciemność wróciła zupełna. — Puszczono głowę Ślimaka, który wstrząsnął się jak pudel.
— Gdzież u djabła widziałem tę piękną lady? zapytał się. — Potém nagle przypominając sobie, dodał:
— O! jakiż ja głupi, ona zupełnie podobna do Zuzanny, dziewczyny z pod godła korony... Muszę ją pokazać kapitanowi, naśmieje się z tego dowoli.
— Teraz wyjdziesz, rzekł mu głos po chwili... Obróć się do drzwi, nie patrz w tył.
Drzwi otworzyły się i wypchnięto Ślimaka z loży, tak jak go tam wprowadzono. Gdyby nawet, wbrew rozkazu, chciał się oglądać, nie mógłby tego uczynić, bo żywo za nim drzwi zamknięto.
Na korytarzu znalazł się obok człowieka, który go spotkał w bufecie. Światło wróciło mu całą fanfarońską zuchwałość.
— I cóż! milordzie, rzekł, jestem najniższym sługą tych panów i twoim, ale jest to szczególny sposób przepędzania czasu! Ci zacni dżentlmenowie, mogli byli zejść do piwnic w swych domach, a nie trudzić się na widowisko... Wszak i tam, na honor, taka sama ciemność... Co do mnie, kontent jestem z ich obejścia się ze mną, ale wolałbym był widzieć ich twarze.
— Cicho, moje dziecię, cicho!
— Milordzie, jestem człowiekiem... Moja żona Madge i mój szwagier Mich mogą to poświadczyć... Jedno słowo tylko: chciéj mi powiedzieć, czy Jego Wielmożność był w téj djabelskiéj loży?
— Kogoż tak nazywasz?
— Eh! dla Boga! patrona z Finch-Lane!... tego co płaci... Pana Edwarda.
— Nie ma go tam.
— Jeżeli tak, mniejsza o to, że nie miałem ani kawałka świecy... Z Jego Wielmożnością pragnąłbym spotkać się twarz w twarz.
— Niektórzy co go widzieli mimo jego woli, rzekł bufetowy jegomość poważnie i zwolna, potrafili dobrze milczeć...
— Czy okupiono to milczenie?
Jegomość potwierdził skinieniem głowy.
— Gwineami? dodał Ślimak.
Jegomość wyjął z zanadrza mały puginał z do brze wyrobioną i piękną klingą.
— Nie... nie gwineami, rzekł.
Ślimak bojaźliwém spojrzeniem ścigał rękę dżentlmena, która ukrywała mały puginał pod atłasowy kołnierz jego kamizelki.
— A teraz, rzekł jegomość, czy pamiętasz dobrze coś widział?
— Doskonale milordzie!
— Na prost jakaś lady, ręka i pierścień; z drugiéj strony inna lady i jéj ramiona... piękne ramiona, milordzie!
— Słuchaj!
Nieznajomy wziął go za rękę i mówił z nim blizko dziesięć minut, powtarzając kilka razy jedno, jak nauczyciel, wkładający w głowę niepojętnemu dziecku trudną jaką naukę.
— Dobrze, milordzie, dobrze! zawołał Ślimak zniecierpliwiony, rozumiem... Teraz do roboty!
— Uważaj! przerwał jegomość, który może nie tyle ufał Ślimakowi, ile on sam sobie, nie chodzi tu o bagatelkę.
Chociażby szło o pięćset funtów szterlingów, a przecież lichy pierścionek nie może być tyle wart, byłbym siebie pewnym milordzie.
— Nadewszystko pamiętaj, że skoro wyjdziesz z téj loży (pokazał lożę lady Ofelii), udasz się przez te małe drzwi w końcu korytarza. — Schody będące za niemi zaprowadzą cię w kulisy; będę tam i pokażę ci drogę na ulicę.
Ślimak i jego towarzysz obeszli salę na około i udali się w stronę zajmowaną przez lady B***.
Człowiek, który po-cichu wyszedł z tajemniczéj loży zdążał za nimi o dwadzieścia kroków odległości.
Był to ślepy Tyrrell.
Zostawił w loży czterech dżentlmenów, którzy przez cztéry otwory w firankach, podobne do téj, która służyła Ślimakowi za lunetę, chciwie patrzyli na loże Jego Wysokości księcia Yorku.
Z drugiéj strony teatru nikt nic mógł domyślić się tego co zaszło naprzeciwko. Czarna loża była prawie zupełnie odsłonięta. Jednakże przez czas niejakiś wzbudzała podejrzenie w będącym na służbie kommissarzu policyjnym, — Kazał on jednemu ajentowi pilne dawać na nią baczenie, ale ajent, według zwyczaju sobie podobnych, słyszał rozkaz, zrozumiał go, lecz nie wykonał.
Było to prawie w chwili, gdy Brian de Lancester zwracał na się uwagę całéj publiczności. W kilka minut potém, jak powiedzieliśmy, miało miejsce wejście za połowę ceny. Ślimak i jego towarzysz byli wówczas z prawéj strony sceny, po za lożą, w któréj siedziała sama lady B***.
— Baczność, rzekł po-cichu przewodnik Ślimaka.
A potém, właśnie prawic wtedy gdy był zgiełk największy, dodał:
— Daléj do djabła!
I znikł.
Ślepy Tyrrell zajął jego miejsce.
Ślimak śmiało zapukał do loży księcia Yorku. Trzymał w ręku jakiś papier.
— Milady, rzekł kłaniając się z uszanowaniem, milord książę przysyła mię do Jaśnie Wielmożnéj pani z tym oto biletem.
Podał list. Lady B*** wyciągnęła rękę dla wzięcia go. Ślimak schwycił ją gwałtownie i z niepojętą zimną krwią zerwał pierścień będący na serdecznym palcu. Dobrze widział, dobrze słyszał, nie omylił się.
Lady B*** bez przytomności prawie rzuciła się za nim, ale tuż na samym progu wpadła na ślepego Tyrrella, albo raczéj na nieszczęśliwego sir Edwarda Mackenzie.
— Puść mię pan! zawołała — puść!... złodziéj, złodziéj!...
Biédny ślepy usuwał się wprawdzie z drogi jak mógł, ale fatalność i tu wdać się musiała. Lady B*** i on podobni byli do dwóch ugrzecznionych przechodniów, którzy na wązkim chodniku, chcąc sobie wzajem ustąpić, znajdują się wspólnie raz na téj, drugi raz na drugiéj stronie i tym sposobem przez długi czas tamują sobie drogę. Ilekroć lady B*** rzucała się w prawo, sir Edward naśladował ją i ilekroć znowu na lewo, zawsze znajdowała na swéj drodze tego człowieka w istocie godnego litości.
— To nie mój, wołała zdyszała jak szalona; lego Królewska Wysokość pożyczył mi go... powierzył!... jest to klejnot korony, o Boże!... Brylant wartujący dwadzieścia tysięcy funtów szterlingów!... trzymajcie!... na pomoc!
Nakoniec, rozpacz dodaje jéj siły, porywa obie ręce sir Edwarda Makenzie, wciąga go gwałtownie do loży i znowu, prawie bez zmysłów, wybiega na korytarz.
Biédny sir Edward, który nic nie widział, nic nie rozumiał, oparł się o przód loży i spojrzał po sali swém zagasłém okiem; źrenica jego zasłonięta, zapewne przypadkiem, skierowała się ku zamkniętéj loży, i nieznacznie skinął głową. Ekram do połowy spuszczono.
Ślimak tymczasem, korzystając z przyjaznéj chwili, spokojnie obszedł salę przebiegłszy korytarz po raz drugi; nikt jeszcze nie myślał o ściganiu go.
Wszedł do loży hrabiny Ofelii, która była otwarta. Hrabina wychylona z niéj, usiłowała widzieć co się działo na przeciwko i skąd pochodziły krzyki lady B***.
Ślimak dotknął lekko palcem gładkiego jak atłas i obnażonego ramienia Zuzanny i wymówił po-cichu:
Gentleman of the night!
Piękna dziewica natychmiast się obróciła.
— Przepraszam Waszę Wielmożność, rzekł Ślimak z uśmiechem, chciéj pani ukryć to za gorsem. Jest to przedmiot powierzony przez Ich Wielmożności.
Zuzanna wzięła to co jéj Ślimak podał, on zaś znikł natychmiast małémi drzwiami w głębi, które prowadzą za scenę.
Zuzanna ukryła za gorsem powierzony sobie przedmiot zawinięty w papier.
Wtedy dopiero lady B*** zdołała nakoniec pokonać zawadę, jaką jéj stawiał ślepy Tyrrell i wypadła na korytarz. — Wnet w całéj sali powstał ogólny rozruch. Mówiono, że chodzi o klejnot korony, nieroztropnie powierzony lady B***, o brylant wartujący pół miliona.
Cała policya wewnątrz i zewnątrz teatru była w ruchu. Szukano. Przytrzymano tymczasem mnóstwo poczciwych, zupełnie niewinnych ludzi.
Potém nagła myśl przyszła kommisarzowi do głowy. Trącił się w czoło i rzekł:
— Już go mam!
Biédna lady B*** powzięła nieco nadziei.
Kommisarz w towarzystwie całego batalionu policjantów, udał się podwojnym krokiem do tajemniczéj loży; — połowę ajentów uszykował z prawéj strony, połowę z lewéj.
— Są to ludzie ryzykowni, rzekł — trzymajcie się ostro!... Czyście gotowi?
— Tak jest panie, odpowiedzieli ajenci ścisnąwszy swe szeregi tak, aby nawet mysz nieprzemknęła się między nimi.
— Baczność! rzekł znowu kommisarz.
I otworzył lożę.
Nikt z niéj nie wyszedł.
Ajenci przygotowali już swe ołowiem napuszczane kije, chcąc niemi utraktować piérwszego lepszego, który się pokaże.
Nikt się nie pokazał.
A przecież, z powodu otwarcia drzwi, w loży nie było już tak dalece ciemno, iżby się tam kto mógł ukrywać. Kommisarz, który przypadkiem był człowiekiem odważnym, wszedł do niéj, spuścił ekram.
Potok światła zalał lożę, lecz była próżna.




XIII.
BALET.

Nadzwyczajne wzruszenie panowało po całéj sali. Każdy mówił tylko o lady B***, o Jego Królewskiéj Wysokości i o klejnocie korony.
— Dzisiaj chyba dzień feralny! zawołał Lantures-Luces wpadając do loży lady Campbell, raczże mi pozwolić milady...
— Czy schwytano złodzieja, vice-hrabio? spytała lady Campbell.
— Złodzieja, pani!... Czy pani mówisz o moim złodzieju, czy o złodzieju lady B***, o mojéj lorynetce, czy o jéj pierścionku?
— Eh! dla Boga! vice-hrabio, powiadają, że klejnot wart był dwadzieścia tysięcy funtów szterlingów.
— Pani, Jego Królewska Wysokość jest bogaty, a ja tylko ubogi dżentlmen... moja lorynetka kosztowała mię dwie gwineje w Paryżu przy ulicy Richelieu, Richelieu’s-Street moja pani!... Ale to nie najsmutniejsza dziś nowina, na honor nie żartuję, i wiém jednę, która panią więcéj obejdzie... Ah! kochany markiz!... nie poznałem cię... jakże się miéwasz mój kochany?
— Pan mię niepokoisz, rzekła lady Campbell, o jakiéjże to nowinie chciałeś pan mówić?
— Zapomniałem... ale pani już wiesz o niej, bo ten kochany markiz... nie... No! więc będę miał przyjemność donieść pani o niéj... idzie tu o biédnego Franka... o Franka Percewal.
Od początku widowiska, a powiedzmy raczéj od wczorajszego balu, miss Marya Trewor pogrążona była w pewnym rodzaju moralnéj głuchoty, która ją czyniła nieczułą. Przez cały wieczór głębokie zachowała milczenie, a obecność Rio-Santa nie mogła tą razą zgalwanizować jéj obojętności.
Lady Campbell mniemała, że Marya nie zupełnie zdrowa, i ciągle dawała jéj dowody troskliwości, na które miss Trewor wcale nie zważała.
Dostrzegancz wiedzący o wszystkiém, co od kilku miesięcy zaszło w Trewor-house, niepodzielałby wcale zdania lady Campbell. Dziś wieczór, a może piérwéj jeszcze byłby odgadł, że wielki ciężar gniótł serce téj biédnéj dziewicy, ciężar, któryby ją nakoniec zgruchotał, gdyby wcześnie nie został usunięty.
I byłby tém głęboko wzruszony, bo słodka piękność miss Trewor obudzała tyle współczucia, ile szlachetna jéj uprzejmość nakazywała uszanowania.
Jakoż markiz Rio-Santo był dostrzegaczem i zaiste niepospolitym; prócz tego wiedział lepiéj jak kto inny, co się od kilku miesięcy działo w Trewor-house.
Kochałże więc namiętnie miss Trewor, jeżeli widząc wszystko mógł być spólnikiem ślepego okrucieństwa lady Campbell? Czy jego miłość była z rodzaju tych uniesień, co obalając wszelkie zapory, dla pokonania przeciwności wszystko depcą?
Nie. Miłość jego jego była rzeczywistą, ale porównana z inném uczuciem, jakie żywił w sobie, z uczuciem silniejszém nawet nad niego, zajmowała tylko podrzędne miejsce. Miłości przywoływał on tylko w pomoc, a może używał za pozór.
To, dla czego byłby przełamał wszelkie zapory; dlaczego byłby zdeptał rzecz najświętszą: głowę przyjaciela, serce kochanki, aby tylko mocniéj i wyżéj stanął, to, mówimy, nie było miłością.
Była to, jak ją nazywał, jego ambicya, jak nazywa artysta, pomysł, jak zdobywca, polityka. Była to czcza myśl, niepomiarkowana żądza, wyrachowana namiętność. Było to wpatrywanie się w cel, dostrzeżony zrazu niegdyś, jak dalekie światełko; lecz które, w miarę swego istnienia wzrastając, stało się słońcem i zapaliło jego wyobraźnią swémi żarzącémi się promieniami.
Marya stanowiła tylko stopień między nim a jego celem.
Ale niech się łaskawy czytelnik nie pomyli i nic zechce sądzić Rio-Santa według miary owych miejskich Lowelasów, którzy z miłości robią wędkę dla łowienia na nią majątku; niech go nawet nie porównywa z owymi Don Juanami dyplomatycznymi, którzy przez kobiéty celu swego dopinają. — Rio-Santo nie był podobny ani do piérwszych, ani do drugich, bo panująca w nim namiętność wolną była od wszelkiego osobistego interesu.
Mamy z więcéj powiedziéć? gdyby nawet miał cel podobny, zawsze przecie innym byłby człowiekiem. U innych, wszystko co nie jest miłością niszczy, albo pokonywa miłość; u niego przeciwnie nie było żadnego wyjątkowego uczucia; dwie namiętności zupełnie przeciwnej natury istniały w nim jednocześnie i zgodnie, zajmowały jego głowę i serce, brały każde z osobna udział w jego życiu i szły każde swym biegiem, a silniejsze nie niszczyło słabszego.
Ci co znali, co drżeli na każdy wybuch jego myśli, jakby zadrżało dwa miliony mieszkańców Londynu na widok wybuchającego w pośród nich wulkanu, ci tylko mogliby powiedzieć, ile miał w sobie młodości, powabu, otwartéj i szczeréj miłości, pociągającéj i niepowstrzymanéj rozkoszy.
Przemyśliwał i wyrachowywał jak piérwszy minister, czynniejszym był nawet, a jednak miał jeszcze czas do marzenia jak poeta, do kochania jak szaleniec.
Kochał na-ślepo, bez względu na nic, jakby los poczytał sobie za obowiązek usuwać każdą cierń z jego życia; miłosne udręczenia były dla niego niepodobieństwem. — Cel jego czynił go wolnym od tych udręczeń, nie dla tego, izby miał ćmić oko jego sumienia, lecz że mu nasuwał wymówkę za każdą niewierność, że każdą ofiarę, jeżeli do pewnéj należała kategoryi, przedstawiał mu ją jako łup zaszczytny, jako trofea, jako zdobytą cząstkę wielkiego dzieła do którego dążył.
Nie sama więc tylko miłość pociągała go do miss Trewor. Miłość miała swą chwilę, swój dzień; uwielbiał on Maryę jednego wieczoru na balu, byłby ją może posiadał i zwyciężył jak tyle innych kobiét, gdyby myśl poważniejsza, wyższa, nie była stanęła na przeszkodzie jego fantazyi.
Chciał, aby miss Trewor została jego żoną, i szanował ją.
I jeżeli umiał tak dalece poskramiać swą żądzę, zwykle w nim nieograniczoną, sądźmyż zatém, czy mogło wstrzymać go wahanie się młodéj dziewicy!
Może miał nadzieję pokonać to wahanie się, bo niepodobna przypuścić, aby nie wiedział jak przemożny wpływ wywierał na kobiéty; — a może nie zadawałby sobie nawet tyle trudu.
Widział cel: więc dążył do niego.
Gdy vice-hrabia de Lantures-Luces wymówił w loży lady Campbell imię Franka Percewal, zadziwił go niezmiernie skutek, jaki to imię sprawiło. Rio-Santo zadrżał jak lew spoczywający, który przez gęste swe kędziory uczuje, że go bodzie żądło ossy; lady Campbell straciła uśmiech i zmarszczyła brwi; miss Trewor nagle podniosła piękną swą pochyloną głowę i zwróciła na vice-hrabiego chciwie zapytujące spojrzenie.
Lantures-Luces nie nawykły takie sprawiać wrażenie, zamilkł, aby być tém bardziéj pożądanym.
— A więc, milordzie, rzekła miss Marya; i cóż?
Rio-Santo opuścił miejsce, które zajmował obok młodéj dziewicy i przysunął się tuż do vice-hrabiego Lantures-Luces.
— Na honor nie żartuję, rzekł ten ostatni, to bardzo smutny przypadek.
— Na, imię Boga, panie!... zawołała znowu Marya, któréj rozpacz obudzała litość.
— Czy pan powiesz raz przecie? sucho przerwała lady Campbell.
— Powiém pani, powiém... Ten biédny Frank miał pojedynek.
— Pojedynek! powtórzyła Marya zaledwie oddychająca.
— I jest raniony...
— Ale lekko, wszak prawda mój panie? przerwała znowu lady Campbell dając znak głową, który nakazywał potwierdzającą odpowiedź.
— Przepraszam panią, odpowiedział Lantures-Luces... raniony jest niebezpiecznie, bardzo niebezpiecznie.
— Frank!... raniony!... słabo szepnęła Marya, wsparła ręką blade swe czoło i zamknęła oczy.
— Co do nazwiska jego przeciwnika... mówił daléj Lantures-Luces.
Wtém nagle zatrzymał się: markiz silnie ścisnął go za rękę.
— Dobrze, mój kochany, dobrze, rozumiem cię, dodał; ale nie ciśnij tak mocno... mniemam, ze nic nadto nic powiedziałem!... wreszcie, nie wiem jak się nazywa ten co zranił biédnego Franka.
Lady Campbell i Rio-Santo spojrzeli po sobie; jedno spojrzenie było zapytaniem, drugie wyznaniem.
Miss Trewor spuściła rękę i otworzyła oczy.
— Wszak tu mówiono, że Frank Percewal jest raniony? szepnęła, raniony niebezpiecznie o Boże!
Lady Campbell chciała ująć jéj rękę, ale Marya zachwiała się na krześle i padła bez przytomności.
Lantures-Luces wyszedł i pobiegł opowiedziéć ten przypadek dandym w piekielnéj loży, a oraz aby bliżéj i niżéj mógł patrzeć na wchodzącą na scenę signorę Briotta.
— Biédne dziécię, rzekła lady Campbell, podając swój siostrzenicy do powąchania flakonik z trzeźwiącémi kroplami... Ah! milordzie, cóżeś uczynił!
— Obraził mię pani, i jest moim rywalem!
— Rywalem nieszczęśliwym, mój panie!... bo to zemdlenie dowodzi tylko, że Marya pamięta o towarzyszu swojéj młodości... Biedny Frank!... Ja także, mój panie, jestem niepocieszoną... Raz milordzie, niech zajdzie mój powóz, oto Marya odzyskuje przytomność.
— Jedno słowo, pani! rzekł markiz błagalnym tonem, miałżebym utracić twą łaskawą przychylność, uczyniwszy to, coby na mojém miejscu uczynił każdy dżentlmen?
— Nie wiém milordzie... nie wiém... I gdyby cię biédna Marya nie kochała, mniemałabym... Ale oto już przychodzi do siebie!
Rio-Santo ucałował rękę lady Campbell i szybko pobiegł ku wejściu do teatru.
— Jutro wszystko się skończyć musi! szepnął; ten wypadek powinien przyśpieszyć rozwiązanie, i za jaką bądź cenę muszę zostać mężem miss Trewor.
— Biédny Frank! powtórzyła lady Campbell; musi być bardzo nieszczęśliwy!... Ale drżę na samą myśl, że i markiz także mógł być ranionym... Jakiżby to okropny cios było zadało temu kochanemu dziecku!...
Signora Briotta zbierała nieprzeliczone mnóstwo wieńców i oklasków. Wyższe galerye, milczące zupełnie wciągu opery, o mało co nie zawaliły się, tyle teraz łoskotu sprawiały nogami tłumy widzów.
W loży piekielnéj, mały Francuz Lantures-Luces rzucał się jak waryat. Ciskał wieńce, bukiety, wołał: bravo! delicieux wery tuell!
Zuzanna i hrabina de Derby znowu zostały same w loży; skończyły się wizyty. Dobra i uprzedzająca hrabina mówiła o Brianie, a uszczęśliwiona Zuzanna słuchała chciwie każdego jéj słowa. Gdy lady Ofelia zamilkła, Zuzanna naiwnie jéj podziękowała, wydając tym sposobem swą tajemnicę, jak gdyby nie wiedziała, że na świecie, miłość jest rzeczą, którą ukrywać należy.
Hrabina z uśmiechem wzięła ją za rękę.
— Chciałabym być twoją przyjaciółką pani, rzekła Zuzanna.
— Jestem twoją pani, odpowiedziała Ofelia, ilekroć będziesz tak jak dziś wieczór szczęśliwa; przybywaj do mnie: widok twego szczęścia pocieszać mię będzie; ilekroć cierpiéć będziesz, przybywaj także, przybywaj tém bardziéj: cierpiémy mniéj, kiedy cierpiémy we dwoje.
Zuzanna spojrzała na nią zdziwiona.
— Ty pani, tak jaśniejąca, tak piękna, rzekła, mówisz o cierpieniach!
— Niech cię Bóg zachowa, pani, rzekła Ofelia usiłując znowu uśmiechnąć się, ciebie, która jesteś jeszcze bardziéj jaśniejącą i piękniejszą, abyś się miała dowiedzieć, że wysokie urodzenie i piękność nie mogą nas ustrzedz od cierpień.
Zuzanna lekko uścisnęła rękę hrabiny w swoich ręku.
— Nie kochałam nikogo bardziéj jak ciebie pani i jego, rzekła; te co mają siostrę są szczęśliwe...
Pożegnały się dopiéro w teatralnym przysionku po skończoném widowisku.
— Kareta księżny de Longueville! zawołał lokaj w galonowanéj liberyi.
Zuzanna prawie zapomniała o swém szlachetném nazwisku. Hrabina pożegnała ją raz jeszcze czekając także na swój powóz.
Zuzanna wskoczyła do swojego. Lecz zaledwie to uczyniła, aż ręka jakiegoś mężczyzny zamknęła drzwiczki.
— Księżno, rzekł w téj chwili głos ślepego Tyrrella, który siedział przy niéj, daleko już jesteśmy od wczorajszego wieczoru i od Tamizy, nie prawdaż?... Chciéj mi oddać powierzony przedmiot.
Zuzanna nie odpowiadając, wyjęła z zanadrza pierścień zawsze owinięty w papier, którym go okręcił Ślimak, i oddała go ślepemu.
— Dobrze, rzekł. Jutro pani będziesz miała zatrudnienie. Musisz pielęgnować chorego i złożyć pocałunek na czole człowieka, który nie jest wprawdzie wielce szanownym Brianem... ale także wielce szanowny; a Percewal wart Lancestra.




XIV.
NOC DWÓCH MŁODYCH DZIEWIC.

O tejże saméj godzinie, hrabia de White-Manor wracał do swego pałacu.
Wysiadł z karety nie mówiąc ani słowa, powoli wszedł po schodach do mieszkania swego i zamknął się w bibliotece.
Bledszym był jak śmierć sama, oczy jego błyskały niepewnością, podziwieniem, jak oczy człowieka zagrożonego napadem szaleństwa.
Upadł ociężale na fotel, cisnął kapelusz i oburącz ujął się za głowę.
Dziwném było i przejmującém wzruszenie tego człowieka, tak zwykle zimnego, tak mocno uzbrojonego przeciw wszelkim attakom, tak ściśle zabarykadowanego angielsko-arystokratycznym egoizmem. — Ale zgryzota potrafiła przebić się przez szczeliny tego pancerza, i, jak cienki, ostry i zatruty puginał, wtłoczyła się w głąb serca, gdzie niemiłosierna ręka bodła nią bez ustanku na wszystkie strony; hrabia więc cierpiał okropnie.
A nie miał sposobu uderzać nawzajem, oddawać cios za cios, ranę za ranę!
Był on jak lew w bajce, któremu pomiędzy gęstą grzywą tkwi żądło ossy. Rzucał się, czerwienił, przeklinał.
Hrabia de White-Manor miał lat około pięćdziesiąt. Rysy jego twarzy nieco podobnéj do twarzy Briana, cechował zupełnie odmienny wyraz. Na fizyonomii jego malowała się głównie zgryzliwa otrętwiałość połączona z cholerycznemi symptomatami, co z wiekiem wysiąkają się na twarzy niektórych ludzi porywczego temperamentu.
Hrabia był długi czas jednym z najwyuzdańszych birbantów Londynu. W roku l825 O’Connell zniesławił go przydomkiem wieprza, i nigdy wielki ten trybun Irlandyi trafniéj i sprawiedliwiéj nikogo nie zdefiniował. Hrabia w rzeczy saméj znał tylko występek ze strony haniebnéj, ciężkiéj, materyalnéj. — Uwodził mocą złota i za pośrednictwem nędzników, których nazwisko hańbi zarazem pióro, co je pisze i oko, co je czy ta. Z zimną krwią tarzał się w tajemnéj swéj, prawie samotnéj rozpuście, i przyjemność nawet nie służyła mu za zwykłą wymówkę, bo wszędzie niósł z sobą swą chroniczną nudę, bo, nudził się nawet gdy źle czynił.
Takiego człowieka tuż nie musiało dręczyć sumienie. Bóg ukarał go spleenem, tém atra cura wielkich panów nad brzegami Tamizy, a spleen jego był nieuleczony, bo nieustępująca przyczyna, z któréj pochodził, była prawdziwą nie urojoną. Usypiał bez nadziei uleczenia się, bezsiły do zwalczenia swych cierpień, a przebudzało go z tego otrętwienia owe tylko, dotkliwe do żywego żądło, co go bodło.
Przepędziwszy jakiś czas bez najmniejszego ruchu, lord de White-Manor porwał się nagle z miejsca. Oblicze jego przedtem blade, jaśniało teraz apoplektyczną czerwonością. Tak silnie szarpnął za sznurek od dzwonka, że go urwał.
— Paterson!... Gilbert Paterson!... szelma zwany Gilbert Paterson! rzekł do wchodzącego lokaja, niech się tu natychmiast stawi.
— Aha, znowu jakaś sprawka Briana! pomyślał lokaj, szybko biegnąc do pokoju intendenta.
Ten właśnie miał myśli swobodne i spokojne sumienie. Popołudniowych chwil użył jak należy dla dobra swego pana. Nie stracił czasu, pod zmyślonym pretekstem był u mistress Mac-Nab, i widział Annę Mac-Farlane.
Piękność jéj oczarowała go.
Było o co postarać się dla milorda. Bob nie skłamał. To słodkie, to zachwycające, czyste i anielskie dziécię mogłoby uprzyjemniać chwile samego nawet szatana, przypuściwszy że szatan lubi także nudzić się jak prosty par połączonego królestwa Wielkiéj Brytanii.
Paterson więc pospieszył do milorda i stanął przed nim z uśmiechem na ustach.
Hrabia stał jeszcze, usta miał otwarte; oko błędne, bladość wróciła na twarz jego. Dozwolił Patersonowi przystąpić do siebie.
Intendent skłonił się z wielkiém uszanowaniem i na nieszczęście nie spojrzał na oblicze swego pana, w którém byłby wyczytał całe niebezpieczeństwo grożącéj mu burzy.
— Milordzie, zaczął, mocno się cieszę...
Nieszczęśliwy niedokończył. Boks, boks Iordowski! tak ugodził go w sam żołądek, że upadając intendent potoczył się aż w drugi koniec pokoju.
Hrabia z powodzeniem praktykował niegdyś szlachetną sztukę boksowania, i jeszcze jéj nie zapomniał.
Gilbert Paterson podniósł się stękając.
— Precz stąd! wrzasnął hrabia, ty to nędzniku wszystkiemu winien jesteś!... Kto ci pozwolił, zbrodniarzu, bić kijem hrabiowskiego brata?.... On mści się!... mści się na mnie!
Hrabia znowu rzucił się na krzesło.
— Ależ milordzie... chciał z pokorą przemówić Paterson.
— Milcz, na imię bozkie, nędzny służalcze! zawołał lord White-Manor; ruszaj precz!... Natychmiast! Nie chcę abyś nocował w moim do? mu... Jutro wyprowadzisz się, pozwalam zabrać wszystko coś mi skradł... Do wieczoru możesz tu pozostać... ale spać nie będziesz pod moim dachem.
Hrabia wsparł na ręku ociężałą swą głowę.
— Tobie winien będę, jeżeli on mnie zabije, mruknął ponuro, bo na tém się zapewne skończy!... Pójdź precz! Gilbert Paterson nie śmiał przeciwić się tak stanowczemu rozkazowi. Zaledwie miał czas okryć się płaszczem i śpiesznie wyszedł z pałacu.
Mgliste i wilgotne było powietrze. Paterson na los szczęścia błąkał się po ulicach, przytłoczony świéżem wspomnieniem wygnania, nie mógł zwracać uwagi na co innego.
— Wypędzony! mruczał sobie; wypędzony w chwili, w któréj dla niego pracowałem... Ah! milordzie, milordzie!... zapłacisz ty mi za to takim lub owym sposobem! Wypędzony!... Ale czyż on mniema, że rządca domu może go opuścić tylko z kilku nędznémi tysiącami funtów szterlingów w kieszeni?...
Jeszcze mi pięciu lat brakowało do zgromadzenia uczciwego majątku... Pięciu lat, liczyłem na nic. — Pięć lat kradniesz mi milordzie hrabio! pięć lat wartujących przynajmniéj dziesięć tysięcy funtów szterlingów!... Na moje sumienie, nie mogę ci tego darować!...
Przebiegł, sam nie wiedząc kiedy, znaczną część West-End, a teraz wywijając rękami i rozmawiając sam z sobą szedł po szerokim chodniku na High-Holborn.
— Wypędzony! powtarzał, no uspokójmy się, szatan musi mi dostarczyć sposobu odzyskania na nowo mego miejsca!... już się to trudniejsze dni przebywało... muszę koniecznie cóś wymyślić!
I szedł daléj w milczeniu, wzdłuż Holborn, potem wzdłuż Cheapside. Nakoniec udał się do Cornhill. Odbył kurs dosyć długi, bez namysłu zatem i ulegając instynktowo nakazującéj potrzebie spoczynku, usiadł pod pompą stojącą na rogu czworobocznego domu przy Finch-Lane i Cornhill.
Tam znowu pogrążył się w dumaniach.
Z drugiéj strony Cornhillu, naprost sklepu jubilera Falkstone, na drugiém piętrze nowego, białego domu przebijało się światło przez przezroczyste muszlinowe firanki. W domu tym mieszkała mistress Mac-Nab, a w pokoju obu córek Angusa Mac-Farlane paliła się świéca.
Było już blizko północy. Klara spała. Anielska jéj główka leżała pochylona na białém, okrągłém ramieniu, które pod wrażeniem snu, mimo chłodu, wydobyło się z pod nakrycia. Oddech jéj był nierówny, a niekiedy z ust otwartych wymykała się jakaś skarga.
Anna siedziała na swém łóżku, oddawna już była w nocném ubraniu; rozczesała włosy, włożyła czépeczek i wdziała na białe barki lekki perkalowy kaftanik, który zdradzał młodzieńczą delikatność jéj kształtów.
A jednak nie zgasiła jeszcze świécy, nie zapaliła nocnéj lampy, nie szukała w miękkiém postaniu schronienia przed ostrym chłodem wieczoru. Oczy jéj jaśniały nieobjawiając żadnego znaku senności, chociaż zwykle o téj porze dobrze już zasypiała.
Czuwała i zdawała się oczekiwać, niespokojna, czyjegoś przyjścia. Za lada szmerem na ulicy słuch jéj chciwie się natężał, i od czasu do czasu składała małe rączki, jakby do żarliwéj modlitwy.
Od samego bowiem rana Stefan Mac-Nab nie wrócił do domu matki. Nic o nim nie słyszano; już była północ, Anna nie wiedziała co ma o tém sądzić.
Niekiedy spoglądała na Klarę, jakby jéj snu zazdrościła, lub jakby ją obudzić chciała dla rozmowy, dla podzielenia swéj niespokojności i aby niedźwigała sama ciężaru tłoczącego jéj serce.
Klara ciągle spała, niekiedy we śnie wymawiała niezrozumiałe słowa, a gdy biały promień woskowéj świécy padał na jéj oblicze, widzieć można było jak perlące się kropelki potu powoli osychały na pałającém jéj czole.
— Biédna siostra! pomyślała Anna, już kilka nocy tak cierpi... Ale o Boże! czyż on nie wróci? Boże! spraw niech wróci!
Krótkie i wnet powtórzone kołatanie dało się słyszeć u drzwi od ulicy.
Anna wyskoczyła z łóżka. Wybiegła przez otwarte zawczasu drzwi na schody; a cała drżąca od zimna i zawstydzona własną troskliwością pochyliła się na poręcz, aby widziéć, aby słyszéć wszystko.
Mistress Mac-Nab wkrótce pokazała się także na schodach. I ona czuwała również: bo miłość matki nie zasypia, podobnie jak miłość kochanki. Spotkała Stefana w chwili, gdy mu służąca drzwi otwierała i obsypała go pieszczotami i zapytaniami. Stefan był bardzo smutny. Anna mogła go tylko widzieć gdy wstępował na schody; ale było to dla niéj dosyć. Uspokoiła się, ale zakazem była niepocieszoną smutkiem swego kuzyna.
Słuchała.
Stefan wszedł do pokoju matki. Anna zaledwie z całéj rozmowy dosłyszeć mogła nazwiska Franka Percewal, które Stefan wymówił z bolesném wzruszeniem, i kilka wykrzykników podziwienia mistress Mac-Nab. Biédna dziewica drżała w lekkiém swém nocném ubraniu, które lodowaty wiatr unosił co chwila; ale nie ruszała się z miejsca.
Rozmowa trwała krótko. Wnet Stefan znowu się na schodach pokazał, i, zamiast udać się jak zwykle do swego pokoju, skierował kroki ku drzwiom od ulicy.
— Dokądże on idzie? spytała się Anna.
Na to zapytanie nie miała miéć odpowiedzi, nie słyszała nic więcéj, prócz imienia, które wymówił Stefan całując matkę.
Było to imię Klary.
Anna uczuła, że łza spływa po jéj licu.
— Klara! powtórzyła smutnie, a ja? Drzwi od ulicy zamknęły się. Mistress Mac-Nab wróciła na górę szepcąc:
— Biédny młody dżentlmenL. Jakże Stefan jest dobry i wspaniałomyślny... Biédny, biédny Frank!....
Anna weszła do swego pokoju i po-cichu drzwi zamknęła. Ciężar gniotący jéj serce bardziéj się powiększył.
Klara ciągle spała.
W chwili gdy Anna wchodziła w łóżko, siostra nagle się przez sen wstrząsnęła. Okropne marzenie tłumiło jéj oddech. Chciała mówić, ale zmora zamykała jéj usta.
— Klaro! Klaro! rzekła Anna.
Ten głos przyjacielski przerwał nieco jéj odurzenie.
— Stefanie!... O Stefanie! szepnęła Klara, ratuj mię!
Anna ukryła twarz swoję w obie dłonie, a łzy rzęsiste spłynęły po jéj paluszkach.
— I ona także! rzekła.
Potém, pocałowaniem obudziła swą siostrę.
Klara przestraszona usiadła na łóżku, ale wnet uwiesiła się na szyi Anny, która usiłowała uśmiechnąć się.
— To ty! rzekła; o dziękuję ci!... Śniło mi się... O! jakże ciebie kocham Anno, i jak twój widok jest słodkiém przebudzeniem!... Sen straszny, moja siostro...
Przerwała sobie, i dodała wzdychając:
— Straszny i zarazem słodki... On był tam, rzucił się w moje objęcia... Nie mogłam mu się opierać... Porywał mię z sobą...
— Kto? spytała Anna, a delikatne jéj powieki skupiły się; Stefan?
Klara poruszyła głową.
— Nie, odpowiedziała; Stefan owszem bronił mię przeciw niemu.
— Przeciw komu? zapytała znowu Anna.
Klara spojrzała na nią, a wyraz pięknéj jéj twarzy nagle się zmienił.
— Nie wiém, szepnęła; co powiedziałam?... mówiłam jak zwykle każdy kto marzy.
— Mówiłaś o Stefanie, moja siostro.
— Tak... prawda... Słuchaj Anno.
I przyciągnęła młodszą siostrę do swego łona i pokryła jéj lice pocałunkami.
— Odgadłam twą tajemnicę, rzekła daléj; ty go kochasz... tém lepiéj! Ostatni list ojca naszego zapowiada rychłe jego przybycie... Ujrzémy go wkrótce, jutro może... Powiem mu o tém Anno: będziesz szczęśliwą.
— Więc ty go nie kochasz! rzekła Anna łkając i uśmiechając się zarazem.
— Ja?... ja nikogo nie kocham Anno, żywo odpowiedziała Klara; nikogo, czy słyszysz?... Bo i kogoż mogłabym kochać?
— Tak téż myślałam...
— Tobie zimno, moja siostro!... połóż się! połóż prędko!... Biédna Anna!... Jakżebym rada widzieć cię żoną naszego kuzyna, tyle szlachetnego i dobrego człowieka!... Ah! żeby to nasz ojciec już dziś mógł być w Londynie!...
Obie siostry znowu się ucałowały i Anna weszła do łóżka. Wtedy role ich zmieniły się. Za kilka chwil można było słyszeć równy i słodki oddech uśpionéj Anny.
Klara przeciwnie teraz czuwała! noc tę przepędziła bezsennie, podobnie jak już nie jednę, ilekroć słodkie jakie marzenie nie uspokoiło gorączki jedynéj pożerającéj ją myśli...
Gilbert Paterson tymczasem miał dosyć czasu do namysłu, ale nie wynalazł niestosownego i od godziny siedział pod pompą, zziębnięty, zły, niewiedząc co począć.
Łoskot drzwi, zamkniętych za Stefanem, przerwał na koniec smutne jego dumanie.
Wstał i otrząsnął zesztywniałe od nocnego zimna swe członki.
— Gdzież u djabta jestem? Przecie nie mogę spać na ulicy... Obaczmy!
Zebrał swe myśli i rozpoznał Cornhill. Potém oczy jego przypadkiem podniesione, ujrzały światło w oknach drugiego piętra domu mistress Mac-Nab.
Widok ten zdawał się nagle rozpraszać ciemnicę jego mózgu. Uderzył się w czoło i zaśmiał radośnie.
— Do licha! rzekł, oto mój interes!... Zaraz jutro muszę go sprobować... Co do środków, jakich użyć trzeba będzie, znam ich kilka, ale po cóż mam się sam narażać?... za pieniądze znajdę i innych na moje usługi.
Poszedł znowu na Cheapside i wsiadł do fiakra przed kościołem Śgo Pawła.
— Dokąd jedziemy milordzie? spytał woźnica.
Gilbert Paterson przez chwilę namyślał się.
— Before-Lane, rzekł nakoniec.
Potém dodał sam w sobie:
— Chyba się sam djabeł w to wda, jeżeli między gośćmi Peggy nie znajdę tego co mi potrzeba.




XV.
BITWA NA PIĘŚCI.

Nigdy nie widziano Bob-Lanterna tak usilnie zajmującego się rzeczą, która go nie obchodziła. Zdawało się, że razy kija poczciwego kapitana Paddy O’Chrane dodały mu nadzwyczajnego ruchu; gdy Ślimak, wróciwszy ze swojéj wyprawy, przybył znowu do szynkowni pod fajką i garnkiem, Bob rękami i nogami pracował nad oczyszczeniem pełnego śmieci placu boju i dla sprawienia, jak mówił, ukontentowania dzielnemu Mich, swemu przyjacielowi.
Zacny Mich ze swojéj strony nie zdawał się być przejętym bardzo żywą za to wdzięcznością.
Ciągle jeszcze siedział podparty łokciami. Rana jego powiększyła się i wyglądała biaława, nasiąkła krwią, z pod wilgotnych zawojów jego rudych włosów.
Bob przerywał niekiedy swą pracę, w któréj mu zresztą pomagało kilku włóczęgów z łotrowską miną, i przysiadał się do Micha.
— Napij się trochę, mój chłopcze, rzekł mu, ale nie pij wiele. Kto się nadto napije, wiecéj hałasuje jak robi... Na London-Bridge widziałem cię kilka razy nie źle się bijącego; ale dziś wieczór będziesz miał do czynienia z silnym łotrem. Na szczęście, mój poczciwy Mich, Tom Turnbull jest to zwierz bijący się na oślep i jeżeli pozwoliłeś mu dotknąć się w skroń, mój stary (old fellow), to zapewne dla tego żeś był pijany...
— Tom nie przyjdzie, odpowiedział Mich, mimowolnie objawiając swoję nadzieję; to nikczemnik!
— Nikczemnik, prawdziwy nikczemnik, ale przyjdzie... O! pójdę poszukam go jeżeli nieprzyjdzie, niech mię Bóg skarze!... uczynię to dla twojéj przyjaźni mój Michciu.
Gdyby kto przypatrywał się twarzy Boba, podczas gdy tak po-cichu szeptał do ucha Michowi, byłby się wzdrygnął z przerażenia i zgrozy. Pot spływał mu po gęstych i twardych włosach, oczy błyskały zdradliwie po za spuszczonémi powieki; drganie konwulsyjne poruszało muszkułami jego twarzy, a z obu kątów ust toczyła się piana, którą bez ustanku ocierał.
Cały ogół odrażającéj jego fizjonomii nosił wyraz wściekłego, przerażającego okrucieństwa.
Spadła nagle maska dobrodusznéj uczciwości, jaką czasami przywdziewał na twarz swoję, gdy chciał kogo oszukać, i obnażyła straszliwy charakter téj twarzy, na któréj wyryły po kolei swe piętno wszystkie złe skłonności, jakie tylko mogą zbestwić serce człowieka.
Od dwóch już godzin Bob usiłował zagrzać nieczułą krew Micha, nieustannie ziejąc w niego ducha gniewu i niezgody,, żartując i prosząc na przemiany.
Bo od dwóch godzin wrzał wściekłą dla Toma Turnbulla nienawiścią, a nie śmiał zajrzeć mu w oczy sam na sam: Tom napawał go strachem. Któż nie wie ile obawa dodaje żółci nienawiści.
Gdy opuszczał na chwilę Micha, swego poplecznika, uczynił to jedynie dla należytego przygotowania izby szjnkownéj, którą uznał za najprzyzwoitsze miejsce do zapowiedzianéj bójki. Izba ta była obszerna, miała równą podłogę, a gęsty pył co ją pokrywał, usuwając niebezpieczeństwo upadnięcia, podniecał tém bardziéj do przedłużenia walki i zakończenia jéj prawie niezawodnie krwawą katastrofą.
Ślimak przebrany w zwykłe swe suknie, a pod pachą niosąc zwinięty w paczkę strój dżentlmena, usiadł znowu na swojém miejscu naprzeciw Micha, obok pięknej Madge.
Dwie godziny upłynęło jak był wyszedł. Madge nie ruszyła się, ani też otworzyła ust, chyba tylko dla zakropienia się niekiedy wódką. Ciągle trzymała w zębach zapaloną i wilgotną swą fajkę. — Ani tytóń, ani wódka, ani rum najmniejszego niesprawiały na niéj wrażenia.
Biédna mała Loo przeciwnie, skołatana pijaństwem, trudem, padła bez życia wśród szalonego tańca swego. Leżała rozciągnięta na ziemi, w tym samym kącie, w którym przed chwilą tańczyła. Otwarte usta z trudnością przepuszczały oddech chrapliwy, zdyszały, przerażający. Głowa jéj opadła w tył, a przepyszne blond włosy, jedyny szczątek piękności skalanéj, w samym zarodzie, powiewały na podłodze.
Spała.
Bob-Lantern rzucił ukradkiem na Ślimaka mściwe spojrzenie, wstał nie mówiąc ani słowa i poszedł pomagać czyszczącym pole bitwy.
Baczność, mój chłopcze, rzekł Bob siadając przy Michu, słyszę hałas na ulicy. To oni.
Mich poprawił się i zdawał słuchać uważnie. Spuścił głupowate oczy jakby ze strachu.
— To oni! to oni! zawołał Ślimak. Mich na Boga! podnieś się! podnieś się jak zuch... Zdaje mi się, że tchórzysz... Widzisz oto Madge nie lęka się?
— Nie Ślimaku, nie, on nie tchórzy... Mich jest zuch... Nie prawdaż Mich?
Tak mówił Bob i pilnie wpatrywał się w przerażoną twarz przewoźnika.
— Do djabła! on drży jak listek! mruknął Bob; trzeba przecież, żeby ten szelma Tom dostał za swoje!... Ah! Temperancyo! Temperan*cyo!...
Bob zgrzytał zębami i konwulsyjnie ściskał pięści.
— Moja dobra mistress Witch, rzekł po-cichu, czyś pani zagrzała to co mówiłem?
— Wzięłam miarkę rumu; panie Rob, dwie miarki ginu, kwartę francuzkiéj wódki, pół uncyi cynamonu i szklankę sherry.
— To, to, moja dobra pani... Czy już gorące?
— Wrzące, panie Bob... Zaraz podam.
Peg-Witch znikła na chwilę i prawie natychmiast wróciła z dymiącą się wazą, któréj odór tak był mocny, że aż ją zakrztusił.
— No Mich! wypij szklankę groku, mój synu! zawołał Bob radośnie; to ci doda odwagi mój chłopcze... Wiém, że ci na niéj nie zbywa!... ale nigdy nie mamy jéj nadto.
Bob wokoło ponalewał kipiącéj mięszaniny, Mich wypił jednym ciągiem swą szklankę; Madge naśladowała go, Ślimak skrzywił się i odsunął od siebie ten nowego rodzaju grok, oświadczając, że jest nieznośny.
— Cała rzecz, rzekła Madge, korzystając z chwili, w któréj, aby się napić, wyjęła fajkę z ust; cała rzecz że dosyć tęgi.
— Jeszcze szklankę Mich! odezwał się znowu Bob.
Mich wypił drugą szklankę.
Właśnie gdy kończył, gwałtowne uderzenie nogą otworzyło drzwi wchodowe.
— A co! wszak mówiłem wam, że to oni! zawołał Ślimak, oto są! otóż zacznie się bal... vivat bal!
To mówiąc wstał. Bob nalał trzecia szklankę Michowi, który ze strachu połknął ją co do kropli.
Bob spojrzał mu w oczy. Nieczuła twarz Micha nieznacznie ożywiać się zaczęła. Mrugał powiekami, wzdęły mu się żyły na czole.
Widząc to Bob porwał do połowy pełną jeszcze wazę i rozbił ją o podłogę.
— Dosyć tego! mruknął, a Turnbull ani kropli niepowinien skosztować!
Ślimak tymczasem pobiegł ku nowo przybyłym. Byli to: Tom Turnbull, gruby Charlie, Mitchell i kilku innych nocnych majtków poczciwego kapitana Paddy. Wszyscy byli pijani, ale Turnbull więcéj jak drudzy.
Weszli śpiewając i przywitali Peg-Witch mnóstwem złorzeczeń. Zrobiono im miejsce koło jednego stołu.
— Jestem tu, rzekł im Ślimak, z moją żoną Madge, weseli moi towarzysze; ale nie mogę wam nic fundować, bo Mich jest moim szwagrem i pije ze mną... Czy prędko rozpoczniemy taniec?
— Aha! Mich jest twoim szwagrem! odpowiedział Turnbull. To dobrze. Zaraz go zabiję.
Bob po-cichu wcisnął się za Ślimaka i dał Tom Turnbullowi silnego kułaka w bok.
— Nuże, stary Tomciu, rzekł, Mich to dobry chłopak, ma zostać naszym towarzyszem... Czybyśmy nie mogli wdać się w tę sprawę?
Tom, mimo że był pijany, niedowierzając spojrzał na Boba.
— Kiedy ty się w to wdajesz, rzekł ponuro, to zapewne dzisiejszego wieczoru będzie parę czaszek roztrzaskanych... czegóż chcesz?
— Chcę was pogodzić, stary mój towarzyszu, odpowiedział Bob, usiłując o ile możności głos swój miodowym uczynić.
— Aha! chcesz nam djabła wpakować w ciało... dobrze... mam moich sekundantów... idź precz!
Bob poszedł poszukać Micha, ale ten nie był już tym samym człowiekiem. W spojrzeniu jego błyskał dziki płomień. Piekielny grok Boba wywierał swój skutek.
— Mój chłopcze, rzekł Bob Michowi, ten djabeł Tom nie chce o niczém wiedziéć.
— Jaki Tom? spytał Mich, któremu zaczynało się mięszać w głowie, w miarę jak mu się krew rozgrzewała.
Bob nacisnął mu palcem ranę, którą miał pod uchem.
— Przez Boga żywego wszakże on ci to zrobił! mruknął; ten szelma Tom Turnbull!
Na to imię Mich zadrżał konwulsyjnie i tak mocno uderzył pięścią w stół, że wszystkie szklanki i kubki podskoczyły.
— Gdzie on jest? gdzie! zawołał; ah! tą rażą zabiję go!
— O bodajbyś mówił prawdę! pomyślał Bob.
Ślimak klaskał w dłonie i wszelkiémi tonami powtarzał, że bal wnet się rozpocznie. Nie mylił się. Tom Turnbull usłyszał pogróżkę Micha; wstał i zawołał go po imieniu. W chwilę potém szynkownia była widownią zamkniętych szranków. Wszyscy goście z pod fajki i garnka utworzyli niby galeryą wkoło pola bitwy oczyszczonego staraniem Boba-Lanterna. Po za mężczyznami widziano stojące na ławkach, które Peg-Witch przyniosła, rudą Assy i Loo, które śpiewały ciągle jednotonnym i chrapliwym głosem. Madge, rozumie się, zajęła miejsce między mężczyznami. Jéj kapelusz, kaftan, bóty, fajka i broda, nadawały jéj niezaprzeczone do tego zaszczytu prawo.
Peg-Wich i Assy przymknęły drzwi wchodowe. Było już po północy.
Mich i Turnbull stanęli naprzeciw siebie. Turnbullowi towarzyszył gruby Charlie, Michowi zaś Bob-Lantern, nowy jego przyjaciel. Ślimak i Mitchell trzymali jeden szałwię maczaną w wodzie dla przykładania do ran, a drugi słoik z maścią od kontuzyi. Te dwa balsamy pochodziły z apteki Peg-Wich, któréj szynk był częstokroć widownią podobnego rodzaju rozpraw.
Dwaj zapaśnicy zaczęli się mierzyć spojrzeniem, a Bob i Charlie układali tymczasem warunki bitwy.
W téj chwili lekko zakołatano do drzwi od ulicy.
— Nie otwiéraj Peg! zawołał Mitchell, albo cię uduszę! To pewno policyanci.
Szynkarka poszła przytknąć ucho do drzwi.
— Otwórz moja dobra Peggy, rzekł głos zewnątrz. Stary przyjaciel przychodzi cię odwiedziéć, nie będziesz żałowała jego wizyty.
— Niech mi Bóg przebaczy! mruknęła Peg, to głos Gilberta Patersona, któregom nie widziała od lat dziesięciu, a który, jak mówią, sprawuje teraz interesa bogatego hrabi de White-Manor... A jednak, o Chryste! to jest ostatni mój kochanek.
— Peggy, kochana przyjaciółko! Peggy!
— Niech mię djabli porwą jeśli nie otworzę, rzekła szynkarka kładąc koniec swéj niepewności; w każdym razie Gilbert Paterson był to szelma, ma więc prawo wejść tu.
Otworzyła drzwi i wszedł intendent hrabiego... Odziany był szerokim płaszczem, kapelusz spadał mu na oczy.
— Dobry wieczór Peg, rzekł natychmiast głos zmieniając, dobry wieczór.
— O święty Boże! jakżeś utył Gilbercie, jakżeś się zestarzał, posiwiał, mój kochany?
— Dobrze Peg!... Biją się u ciebie tego wieczoru?... Dobrze, poczekam aż się skończy bitwa.
— Cóż rozkażesz?
— Potrzebuję łotra bez bojaźni i wewnętrzności, moja Peg!
— Dla Boga! Gilbercie, masz tu w czém wybrać...
Pomóż mi, proszę cię, zamknąć drzwi.
Ciężkie zasuwy znowu zostały zaparte. Paterson stroskany i mocno znużony usiadł sam za stołem. Peg zajęła miejsce na swéj ławie.
Żywo rozprawiano o kwestyi, czyli walka będzie na śmierć, lub póki obie strony nie zażądają pardonu. Turnbull ostatnie podzielał zdanie; ale Mich, podniecany przez Boba, a nadewszystko przez sławny grok nie chciał o niczém słyszeć.
Ślimak nie posiadał się z radości.
Od czasu do czasu gdy rozmawiający uciszali się nieco, dawał się słyszeć chrapliwy i monotonny śpiew małéj Loo.
Powtórnie zakołatano do drzwi od ulicy.
— Peg! czarna djablico! rzekł któś grubijańsko zewnątrz; otwieraj, albo podpalę twoje gniazdo.
Peg musiała zapewne poznać ten głos, bo spiesznie pobiegła znowu drzwi otworzyć.
Wszedł mężczyzna więcéj niż średniego wzrostu, herkulesowéj postaci; i on podobnie jak Paterson okryty był szerokim płaszczem, którego kapturem osłonił sobie głowę.
— Czy jest tu Bob? spytał.
— Właśnie mają tu zamiar bić się, odpowiedziała Peg.
— To dobrze!
Nowo przybyły poszedł do miejsca bitwy.
— Na śmierć! ryknął Mich w téj chwili; chcę zabić, albo sam być zabitym! do miliona djabłów!
— Do dwóch milionów djabłów! mój chłopcze; dobrze mówisz, odezwał się człowiek w płaszczu, który rozpychając tłumy na prawo i lewo, zbliżał się do dwóch zapaśników; — na śmierć... obaj warci jesteście trudu; i zgóry płacę dwie gwineje za ciało zwyciężonego... Czy przystajecie na tę cenę?
To mówiąc zrzucił kapelusz z głowy.
— Bishop!... Bishop burker! szepnęli zgromadzeni drżąc z przerażenia.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.




  1. Wielce szanowny (Most-Honourable). Tak tytułują starszych synów żyjących hrabiów, a przez grzeczność i młodszych braci. Synowie młodsi mają tylko prawo do tytułu honourable.
  2. Szlachtę, (nobility) angielską, we właściwém tego wyrazu znaczeniu, stanowią tylko lordowie i ich rodziny. Gentry idzie w drugim rzędzie, i zawiera w sobie wszystkich, począwszy od baroneta aż do prostego zbira. — Da ostatniéj klassy należy publiczność (the public).
  3. Fun i lark w gminnym żargonie jedno znaczą, ale lark używane jest bardziéj przez dżentlmenów wyższego tonu. Sławny markiz Waterford jest między innémi larker. Fun jest to, pustota, zgiełk, wesele. — Flash-houses zynk, w którym znajdują się publiczne dziewczęta; spiritshop, rumu, wódki. — Station-house kordegarda.
  4. Nazwa loży w teatrze Opery w Paryżu, gdzie, jak mówią, zgromadzają się wszystkie lwy z bulwarku Gand. (Nota orygiaału angielskiego).
  5. Spirit-shop sklep z wódką, regular-row bitwa na pięści.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Seweryn Porajski.