Tajemnice Londynu/Tom III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Tajemnice Londynu
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1847
Druk S. H. Merzbach
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Les Mystères de Londres
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TAJEMNICE
LONDYNU
przez
Sir Franciszka Trolopp,
z francuzkiego przełożył S......P......

TOM III.

WARSZAWA.
NAKŁADEM S. H. MIERZBACHA KSIĘGARZA,
przy ulicy Miodowéj Nr. 486.

1845.






I.
SZERMIERZE.

Tomasz Bishop, burker (the burker[1]) był to młody jeszcze człowiek. Zdawało się, że miałby dosyć siły do pokonania Turnbulla i Micha razem.
Postać jego muszkularna wyrażała śmiałą, cyniczną, nieustraszoną zwierzęcość.
Krótka, obwisła twarz jego przypominała pysk angielskiego, brytana. Nos miał okrągły, szeroki, zadarty, usta niezmiernie szerokie, a oczy wystające z pod czoła płaskiego, pokrytego gęstym lasem kędzierzawych włosów.
Spojrzeniem przebiegł po zgromadzonych i dał znak głową Bob-Lanternowi..
— Podaj mi stołek Peg i przynieś rumu! rzekł potém. Nie lubię stać... No, przyjaciele, nie przeszkadzam wam. — Zabijajcie się jak uczciwe chłopaki... wypiję za wasze zdrowie.
Przybycie téj strasznéj osoby sprawiło jakąś niechęć między zgromadzonymi. Bal stracił swą wesołość. Mich i Turnbull zdawali się chcieć odroczyć bitwę.
— I cóż! odezwał się Bishop burker rzucając dwie gwineje w kurzawę między zapaśników, czy zaczynacie łotry?... Spieszcie się, potrzebuję Boba... Ej u djabła! zabiorę przegranego, bo już więcéj nie będzie potrzebował groku!
— Panie Bob, przemówiła Peg, która nakoniec także zdołała przecisnąć się, jest w głównej sali jakiś dżentlmen, który chce zapewne z tobą mówić... Idzie o zyskanie znacznej summki.
— Dżentlmen! mówisz, — powtórzył Bob: o téj godzinie!... i znaczna summa, moja szanowna pani Peggy?... Proś niech poczeka, to się prędko skończy... No, Mich!... baczność, mój synu!... zrób mu nad okiem taką samą dziurę, jaką on ci zrobił na skroni.
Bob znowu palcem dotknął rany Micha.
— Zgoda! zawołał tenże ściskając pięści; pójdź tu Tom, niech cię zatłukę!
Tom przybrał odporną postawę.
Bishop burker, siedział w piérwszym rzędzie galeryi, reszta widzów za nim; trzymał w jedném ręku szklankę z rumem, a w drugiém zegarek.
— Oznaczę wam czas, rzekł Bishop; co minuta jedno natarcie, to dosyć... zaczynajcie!
— Zaczynajcie! powtórzyli Bob i Charlie.
Dwaj szermierze wpatrywali się w siebie przez chwilę. Mich uderzył pierwszy; razy z jednéj i drugiéj strony sypały się rzęsiste jak grad.
— Dobrze Tomciu! śmiało Michu, mój szwagrze! wołał Ślimak w uniesieniu radości... Wódki, czarownico Peg, dla tych dzielnych chłopców. Pójdź Loo, pójdź, podaj pić twemu mężowi!
I na honor było nad czém się unosić, było się czém cieszyć. Mich powtórnym boksem przełamał nos Turnbullowi, a Turnbull, aby ze swojéj strony niepozostał w tyle, okropnie mu napiętnował prawe oko. Zaczynali rozgrzewać się, zbliżyli się ku sobie i razy padały Bóg wie po jakiemu.
Rozerwijcie ich! zawołał Bishop; minuta już przeszła.
Bob i Charlie poskoczyli, każdy porwał swego zapaśnika i odciągnął go gwałtownie w tył.
Peg i Loo przynieśli wódki, to jest: Peg całą szklankę, a Loo połowę, bo drugą połowę niosąc wypiła. Mich połknął resztę, a Bob potarł mu swoim balsamem na około oka.
— Oto mi prawdziwy boks! mówił Ślimak; patrz Loo, patrz na oko twego męża moja siostro; za dziesięć minut spuchnie... Znam ja to, bo jestem mężczyzną!... Będzie wielkie jak jabłko w listopadzie!... No! dobrze się zaczyna!.. Vivat Mich! vivat Turnbull!
— Patrzcie no tego nędznika! wrzasnął Bishop; obrzydły Ślimaku bez skorupy, milcz! albo przedam twoje mięso doktorowi Moore za sześć pensów!
— Dobrze panie Bishop, pomruknął Ślimak bojaźliwie, spojrzawszy na twarz brytana burkera; do licha, mocniejszy jesteś odemnie, ale sześć pensów, to nie za mężczyznę taka cena.
— Czy masz co do roboty? spytał Bob-Lantern Bishopa.
— Mam robotę i dobrą, mości żebraku, odpowiedział burker; ale potém o tém... Teraz dalej do dzieła wy drudzy!
— Zaczynajcie! rzekli Bob-Lantern i Charlie.
Balsam palił oko Micha; maść, którą Mitchell mocno natarł nos Turnbulla, postawiła go w stanie godnym politowania. Z wściekłością wpadli na siebie i uderzyli jeden o drugiego jak dwa barany. Mich upadł od razu; wstał, za drugim razem znowu padł w kurzawę i znowu powstał.
Rzec można, że drugiéj minuty bohatersko użyto. Mało wyćwiczeni w modnéj sztuce boksowania, obaj szermierze zajmowali się raczéj nacieraniem, jak odpieraniem, i dlatego walka ich była straszliwa. — Każdy miał teraz twarz skrwawioną i na téj czerwonéj podstawie jaśniały tu i owdzie świeże plamy od świeżych razów.
Uderzali w milczeniu. Mich tylko, który widocznie był słabszym sapał już i kaszlał.
Zgromadzeni nie mówili ani słowa. Słyszano tylko głuchy odgłos pięści tłukących w ciało, albo brzęk mordowanych piersi.
— Rozłączcie ich! zawołał znowu Bishop burker.
Powtórnie rozdzielono obu walczących. Ślimak nie posiadał się z radości, i sama tylko obecność strasznego burkera zdołała wstrzymać wrzaskliwe wybuchy jego wesołości.
— Oh! oh! oh... rzekł wykręcając się na jednéj nodze, co za piękny bal! czy widziałaś moja śliczna Madge? Turnbull ma dwa zęby wybite... dwa do licha! a Mich mój szwagier ma więcéj dzwonów na twarzy jak wszystkie parafie całego Londynu... Rumu!... Loo! Peg! Rumu dla wielkiego Toma i dla mego szwagra dzielnego Micha, którego zapewne wkrótce ujrzymy trupem!
Loo przyszła na głos Ślimaka. Przystąpiła chwiejąc się i osłupiałym wzrokiem spojrzała na Micha.
— Czy go na prawdę zupełnie zabiją? spytała.
— Tak Loo, tak moja siostro. Jak Bóg żywy, sama się o tém przekonasz.
— Kiedy tak, odpowiedziała Loo, muszę wprzód wypić mój rum.
Napiła się i przetarła sobie oczy.
— Biédny Mich, powiedziała po-cichu, jakże on mię bił... Wyjmij mu, Ślimaku, tytoń z kieszeni... Nie raz myślałam, że mię zabije... O! gdyby mógł był mię zabić!...
Założyła ręce na piersi i wydała głuche westchnienie.
— Ogień, rzekła znowu, ogień pali mię w środku!
— Zaczynajcie! zawołał burker.
— Zaczynajcie! powtórzyli obaj sekundanci.
Tom i Mich wściekli z bolu rzucili się znowu na siebie zgrzytając zębami. Ten attak trwał krótko: Bishop przez pełne okrucieństwa wyrachowanie nie dozwolił mu trwać całéj minuty; ale i to było za nadto. Gdy znowu rozłączono walczących, widok ich był przerażający.
Mich uchwyciwszy oburącz za czoło Toma, zdarł mu pazurami skórę z czaszki, która spadała teraz na oczy jak ciężka opaska. Tom zaś tak dzielnie ugodził Micha pod lewe oko, że natychmiast wyskoczył guz ogromny.
Obmyto ich balsamem, posmarowano maścią.
— Ja już nic nie widzę! ryknął Turnbull przeklinając okropnie.
— Jestem ślepy! zawył Mich, którego wściekłość dochodziła do szaleństwa.
Ślimak wykręcił się na jednéj nodze i miauknął, bo nie mógł żadnym sposobem objawić lepiej zbytku swojego szczęścia.
Tom i Mich obaj mówili prawdę. Boks, który przewoźnika ugodził pod oko, za piérwszém natarciem, zrobił mu guza, który tymczasem nabrzmiał i zasłaniał mu prawe oko; drugi boks zostawił mu podobne, ale mocniejsze ślady pod okiem lewem. Toma oślepiała skóra, którą mu zdarto z czoła.
— Oh!... oh!... oh! wywrzeszczał Ślimak: otóż to mi fun jakiego nigdy jeszcze nie widziano!...
Cóż oni teraz poczną poczciwe chłopaki? Michu, cóż teraz zrobisz, żeby zabić Toma? a ty Tomie, czy także zabijesz mego szwagra?
— Daléj! rzekł Bishop.
Tom i Mich stanęli jak wryci.
— Wyrwijcie mi to, co mam pod okiem, rzekł Mich, którego twarz, chociaż oślepiona wyrażała jednak okropną i zwierzęcą wściekłość. Wyrwijcie mi to z pod oka, na imię szatana! niech zabiję Toma!
— Przywiążcie mi ten pukiel co mi wisi u czoła! piekło i potępienie! wrzasnął Turnbull z kolei, ja go rozedrę, pogryzę, na szatana! ja go chcę zetrzeć na miazgę, potłuc, pozrzéć!
I owszem! i owszem! rzekł po ojcowsku Bob-Lantern. Oto mi poczciwi przyjaciele!... Panie Bishop pan masz przy sobie swoje instrumenta. Pchnij tylko lancentem w ten guz co zasłania oko biednego Micha... to nie zaszkodzi.. Gdzież jest Loo?
— Loo! Loo! zawołał Ślimak.
— Po co tyle hałasu Ślimaku, grzeczny mój chłopcze... Hałas na nic się nie przyda... Igły mistress Peg i nitki... Loo, moja piękna, zeszyj czoło tego biédnego poczciwca Turnbulla.
— To! to! wrzeszczał niepoprawiony Ślimak; zeszyj do stracenia skórę Tom Turnbulla... O! nie widziano nigdy nic podobnego!
Loo wzięła igłę i nitkę z rąk Peg, która drżała podając je, tyle cała scena przerażała najzatwardzialsze nawet dusze! Loo zbliżyła się do Turnbulla, wprawną ręką podniosła skrwawiony kawał skórv i zrobiła według wyrażenia się Ślimaka prawdziwy szew do stracenia. W ciągu tej operacyi nie zadrżał w niéj ani jeden muszkuł. Tom wył i klął jak opętany; ona nie uważała na to. Gdy skończyła, ucięła nitkę i zażądała pić.
Bob pocałował ją w przystępie czułego uwielbienia.
Nędznicy tworzący galeryą odstąpili od niéj ze zgrozą.
Wróciła do kantoru, przeszła się nieco chwiejąc, potem znowu oburącz ścisnęła piersi i zwykłą wyjąknęła skargę:
— Ogień!... ogień mam w środku!
Potém wreszcie padła nieczuła na podłogę.
Tymczasem Bishop, znający nieco chirurgii, otworzył oko Micha. Dwaj zapaśnicy przywlekli się ku sobie. Teraz utrzymywała ich sama tylko wściekłość. Strach było patrzéć na nich.
— Dosyć już! dosyć mają te biédne djabły zawołał ktoś z obecnych.
Całe zgromadzenie natychmiast to chórem powtórzyło.
— Cicho łotry! wrzasnął Bishop piorunującym głosem; czy myślicie, że za żywych zapłacę dwie gwineje?
— Ostro Michu, mój synu, rzekł Bob do ucha przewoźnikowi, rób com ci wprzódy mówił, nie pytaj o resztę.
Turnbull stanął jak zwykłe z pięściami naprzód wyciągniętemu Mich nie miał się wcale na baczności i w oka mgnieniu zalany został potokiem boksów; lecz korzystając z chwili, pociągnął Turnbulla naprzód i dwa razy stuknął głową jego w podniesiono kolano.
Turnbull ogłuszony, nieprzytomny, zachwiał się nim go Mich puścił; ale jeszcze nie wszystko się skończyło, lekcya Boba obszerniejszą bowiem była. Podczas gdy Tom z trudnością odzyskiwał równowagę. Mich rzucił się całą siłą na niego; głową ugodził nieszczęśliwego Toma w sam środek piersi tak, że aż głucho zatrzeszczały.
W téj saméj chwili potoki krwi zalały podłogę. Turnbull padł bez życia na ziemię. Mich wyczerpany położył się obok niego w kurzawie.
W pół godziny późniéj, głęboka cichość panowała na Before-Lane; przegniłe i źle spojone deski, które służyły zamiast okiennic w szynkowni pod fajką i garnkiem, przepuszczały już tylko blade i wątpliwe światełko. Wewnątrz ustały różnorodne krzyki.
Ślimak odszedł, wyprowadzony przez ładną Madge, swą żonę, która oświadczyła, że jest zadowoloną z wieczoru, i powlokł za sobą nieszczęśliwą Loo. Inni goście poszli za przykładem Ślimaka, rzuciwszy wszakże poprzednio z religijném poszanowaniem kilka kawałków płótna na żywe lub martwe ciała obu walecznych szermierzy.
A jednak zostało jeszcze kilka osób w szynkowni pod fajką i garnkiem.
— No, Peg! rzekł Bishop burker, uwolnij mię od twéj obecności, moja stara... No Assy! ruszaj spać!... ruszaj natychmiast!... mamy tu mówić o interesach!
Peg-Witch, ruda Assy, nie czekały powtórzenia tego rozkazu i uciekły pomrukując pokornie.
Bishop pozostał sam w piérwszéj izbie. Bob wcisnął się do głównéj sali.
— Czy Wasza Wielmożność, rzekł do Patersona, którego twarzy nie widział, ma mi co do rozkazania?
— Żądałem od Peg-Witch, aby mi dostarczyła łotra bez bojaźni i serca, przemówił Paterson; ale! co widzę, to ty Bobie... Peg na honor dobrze wybrała...
— HejJ Bob, Pójdź tu łotrze! zawołał Bishop.
— Wasza Wielmożność raczy darować, odpowiedział Lantern; zdaje mi się, że się znamy... Za chwilę powrócę... jest tam w drugiéj izbie niezmiernie kapryśny jegomość... Nie najlepiéj wychodzi, kto go niecierpliwi.
— Bob! brudna szelmo! zawołał znowu Bishop; pójdź tu!
— Zaczekam, mruknął intendent hrabiego de White-Manor.
Bob spiesznie wrócił do kantoru.
— Oto jestem, mój zacny panie Bishop, rzekł; jest tam jeden dżentlmen, który na mnie czekał, ale panu daję piérwszeństwo, bo tak należy.
— Tak należy, powtórzył Bishop. Czego mi nie dają to biorę sam, przyjacielu Bob, a ty jesteś rozsądnym człowiekiem... Idź zamknij drzwi Bobie, aby ten twój dżentlmen nie słyszał tego co ci powiem.
Bob usłuchał.
— Tego, co ci mam powiedzieć, zaczął znowu burker nieco zakłopotany, niech mię djabli wezmą, nie powiedziałbym nikomu innemu. Nie podejmowałem się nigdy nic podobnego. Ale ty Bobie nie masz ani serca, ani duszy... i byleby ci dobrze zapłacono...
— A więc dobrze zapłacą, panie Bishop? przerwał Bob, którego oczy zaiskrzyły się; a wiele téż naprzykład dadzą?
— Idzie o wykradzenie młodéj dziewicy... Na honor to djabelska sprawa!... wykraść młodą dziewicę, żyjącą, dla doświadczeń doktora... Ale nie potrzebujesz wiedzieć jego nazwiska.
— A wieleż zapłacą? powtórzył Bob.
— Młodą dziewicę najmniéj siedmnasto, najwięcéj dwudziesto-letnią... dobrze zbudowaną, pięknego kształtu, nie ułomną, jak to mówią... słowem piękną dziewicę, niech mię Bóg potępi!
— Zrobię to, rzekł Bob, lecz wieleż zapłacą?
— Ja wiem dobrze, że ty to zrobisz, szelmo bez wnętrzności... Ja, ja nie mógłem... Handlować trupami, to fraszka; ale sprowadzić biédną dziewczynę, ładną, żywą, do tego sępa doktora Moore...
— Ah! to więc do doktora Moore! powiedział Bob; a ileż zapłaci?
— Sto funtów... to djabelnie, na honor.
— Zgoda, panie Bishop; — oto moja ręka!
Burker cofnął się w tył ze zgrozą.
— Nie dawaj mi pan ręki, jeżeli nie chcesz, powiedział Bob; ale życie okropnie drogie. Każdy zarabia na chléb jak może... Czy masz pan przy sobie swoję wodę?
Bishop podał mu flaszeczkę, którą Bob schował do kieszeni.
Otóż to mi dobrze, rzekł, nie żądam od pana zadatku... Jutro, bądź co bądź, dziewczyna będzie u ciebie mości Bishop.
— Niech cię Bóg ciężko sitarze! rzekł burker wychodząc z szynkowni.
— Sto funtów! pomruknął Bob, gdy sam pozostał. Nieczęsto można tyle zyskać od jednego razu... Na Boga! dam mu małą kwestarkę z Temple-Church!... Ta mała dziewczyna jest dla mnie prawdziwą miną złota!... Co za wielkie nieszczęście!... Doktor dobrze ją będzie pielęgnował. Zabije ją powoli bez boleści... Ale jakże ją schwytać... Bah! wiém, że jest córką Angusa Mac-Farlane; a z tego można nieźle korzystać!... A teraz pójdźmy do drugiego!
Bob otworzył drzwi do głównéj sali.
— Czy jesteśmy sami? spytał intendent.
— Tak jest Wasza Wielmożności; dżentlmen, z którym w téj chwili rozmawiałem w kantorze, odszedł za swoimi intessesami..
Intendent zrzucił płaszcz z siebie.
— Pan Paterson! rzekł Bob, no, no... cóż tam nowego?
— I bardzo nowego, dla Boga! odpowiedział Paterson wzdychając; trzeba będzie koniecznie mości Bob, abyś nas z czasem uwolnił od tego djabła Briana!...
— Skoro Wasza Wielmożność zechce, ale to będzie djabelnie drogo kosztować... Wielce szanownemu nie brak ognia w oczach i nie jest on z tego rodzaju ludzi, co to z nimi można działać bez namysłu... Szkoda, kiedy mówimy o tém, żem pozwolił odejść dżentlmenowi, z którym dopiero rozmawiałem... to właśnie jego sprawa.
— Ah!... rzekł Paterson z bojaźliwém poruszeniem.
— Tak jest... to pan Bishop... Pan wiész?... pan Bishop, tak nazwany burker.
Intendent nie mógł się wstrzymać od zadrżenia na samą myśl, że był tak blizko człowieka, na imię którego drżał cały Londyn.
— Nie lękaj się pan, mówił daléj Bob z uśmiechem, pan Bishop już wyszedł... a zresztą on nie jest złym... Ja, widzisz pan, wracając do rzeczy, tylko przypadkowo w tym fachu pracuję i kiedy nie mam innego sposobu zarobkowania na biédny kawałek chléba... Ah! Wasza Wielmożności, jakie w teraźniejszych czasach, życie jest okropnie drogie!
Bob zupełnie był teraz inny, z dzikiego stał się ugłaskanym i uległym łotrem, w któréj to postaci już go widzieliśmy. Jest czas na wszystko. Godzina zemsty już przeszła; teraz chodziło o interesa.
— Dajmy dziś pokój Brianowi de Lancester, rzekł nagle Paterson, jak Bóg w niebie, na niego przyjdzie koléj! przyrzekam zapłacić mu mój dług... Słuchaj mię dobrze, zacny Jobie...
— Bob, do usług Waszej Wielmożności.
— Bob, zgoda!... Nie wiém co ten potępieniec Brian zrobił dziś wieczór milordowi, ale dosyć, ze milord wrócił z teatru w stanie okropnéj wściekłości... Na nieszczęście moje zbliżyłem się do niego! i chciałem powiedzieć mu parę słów o naszym interesie... Wiesz, o małéj z Cornhill...
— O Annie Mac-Farlane?... wiém wielmożny panie... mówiłem o niéj przed chwilą z tym dżentlmenem, który tu był.
— Ah! to na honor, hurysska! zawołał intendent... Widziałem ją... Co za oczy, mości John! co za cera! jakie usta!...
— A widzisz pan! Prawda, że podobnych na bruku znaleźć nie można... Milord złapał się na wędkę?
— Milord?... Niech mię Bóg skarze, zacny Jakóbie...
— Bob, do usług...
— Niech cię djabli wezmą!... Milord mię nie słuchał. Milord nazwał mię szelmą...
— Czy to być może! szepnął Bob ze skruchą.
— Milord wybił mię.
— Wybił! o święty Boże!
— Milord wypędził mię.
— Wypędził Waszę Wielmożność!
— I co się nazywa wypędził, przyjacielu John... czy Bob?...
— Ah! rzekł Bob tracąc swój pokorny uśmiech; więc pan już nie jesteś intendentem milorda?
Paterson zrozumiał to.
— Umiałem ja sobie oszczędzić, odpowiedział; nie obawiaj się niczego. Od lat piętnastu sprawowałem interesa hrabiego de White-Manor.
— To prawda, pomruknął Bob pokornie się kłaniając. I czegoż więc Wielmożny pan żądasz odemnie?
— Żądam twojéj pomocy zacny Bobie, całéj twojéj pomocy. Nie chodzi tu o użycie zwykłych środków... Pewien jestem, że mała od piérwszego razu zachwyci milorda... Ale jej to potrzeba mi.
— To strasznie trudna sprawa, Wielmożny panie, odpowiedział Bob skrobiąc się za ucho, strasznie trudna w rzeczy saméj... I nie wiém...
— Ja ją mieć muszę powiadam ci!... Dopiéro pojutrze opuszczam dom milorda; a więc jutro wieczór muszę...
— O czémże pan myślisz?...
— Milcz... Nie będę się targował; nie zadawaj sobie trudu z oznaczeniem ceny za twą usługę... Jeżeli mi ją przyprowadzisz jutro wieczór, wyliczę ci dwieście funtów.
— Dwieście funtów! powtórzył Bob z pożądliwém drżeniem.
— Dwieście funtów... Jeżeli nie możesz, powiedz... udam się do kogo innego.
— To djabelnie piękny interes.
— A więc?...
— Pięćdziesiąt funtów zadatku Wielmożny panie, a na honor Boba, mała będzie u pana przed godziną dziesiątą wieczorem.
Paterson wyjął pugilares, wydobył z niego pięć banknotów po dziesięć funtów i włożył w rękę Boba.
— Mój służący czekać będzie u drzwi od ulicy do godziny lOtéj wieczór, rzekł, wejdziesz, na górę z dziewczyną... Pamiętaj stawić się na słowie!
— Przygotuj pan oje sto pięćdziesiąt funtów.
Paterson owinął się płaszczem i wyszedł.
Gwiznął, i wkrótce dał się słyszeć łoskot powozu na Before-Lane.
— On sobie, widzę nic nie odmawia, pomruknął Bob, także wychodząc na ulicę; cierpliwości! skoro raz zostanę dżentlmenem, a Temperancyą będą nazywać milady...
Wtém zatrzymał się.
— Temperancyo! powtórzył smutno. Ah! szelmo Turnbullu! poczekaj, dam ci ostatni podarunek.
Wrócił czém prędzéj do szynkowni pod fajką i garnkiem i wszedł do izby, w któréj niedawno odbywała się walka. Było tam zupełnie ciemno. Bob szedł macając pomiędzy powywracanémi ławkami i napotkał wkrótce ciało śpiącego człowieka. Był to Mich, który głośno chrapał, jęczał i klął co chwila. Bob grzebał rękami w kurzawie na około Micha, znalazł dwie gwineje Bisbopa i schował je w bezpieczne miejsce.
— Nie słychać tego wołu Turnbulla, szepnął; miałżeby umrzeć? Obaczmy... czuję pod płótnem jego wielką głowę... Turnbull! Tom Turnbull!
Turnbull nie odpowiedział.
— Czekaj, zaraz ty mi przemówisz, rzekł Bob.
I swą okutą piętą zadał Turnbullowi okropny cios w głowę przez okrywający go całun.
Turnbull słabo jęknął.
— Zdaje się, że on i to jeszcze wytrzyma! dodał, szukając noża pod swémi łachmanami. Na honor! dzięki djabłu! nie śmiałbym tu zamordować człowieka... za nadto tu ciemno.
W chwilę potém, szedł przez Before-Lane w kierunku Bow-Street. Przebywał pełen zaufania tę czarną jaskinię zbójców, w któréj człowiek poczciwy nie śmiałby bez zadrżenia postawić nogi. W drodze głęboko rozmyślał.
— Do djabła! mówił sam do siebie, strasznego sobie narobiłem kłopotu. Sto funtów Bishopa, dwieście intendenta, piękna rzecz...
Ale mała nie może jednocześnie służyć za objekt doktorowi Moore i za zabawkę hrabiemu. Trzeba być sprawiedliwym: to być nic może... A jednak przyrzekłem Bishopowi; przyrzekłem téj pijawce Patersonowi... Nie dotrzymać słowa Bishopowi, byłoby to narażać własną skórę... zrobić fałszywy skok Patersonowi, jest to stracić sto pięćdziesiąt funtów... Do djabła! co tu począć!
Biédny Bob nadaremnie bił się z myślami, nie mógł rozwiązać tak trudnéj zagadki... Ale wnet zatrzymał się i z radości klasnął w dłonie.
— O jakże ja jestem głupi! zawołał; a przecież jest ich dwie siostry... Dwie, biédne, kochane panienki!... mała kwestarka dla milorda, a jéj siostra dla doktora... Obaj będą kontenci, a ja dotrzymam zobowiązań jak uczciwy i prawy chłopak.. Otóżto mi błogosławiona rodzina!..




II.
SZCZEGÓLNE ZDARZENIE.

Lady B*** wcale téj nocy nocy nie spała.
Nazajutrz, na samém wstawaniu, przyniesiono jéj dwa listy zarazem.
Oto treść pierwszego:

„Pani

„Posyłam pani dwadzieścia tysięcy funtów w bankowych biletach. Wiém, że dziś rano jeszcze będziesz pani mogła wykupić za nie klejnot; użytkuj pani, proszę, z téj sposobności, jakakolwiek ona będzie..
„Jego Królewska Mość, brat mój, nie umie bynajmniéj przebaczać niektórych słabości.
„Wolę raczéj postradać złoto, jak Jego drogi szacunek.
„Z twojéj strony, kochana lady, jest to nieszczęściem, nie zaś błędem. Chciéj wierzyć, że jestem więcéj jak zawsze twoim pokornym sługą.

Fryderyk“

List ten pochodził od Jego Królewskiéj Wysokości, Fryderyka Brunświckiego, księcia Yorku i Albany, hrabiego Ulster, etc. etc.

Lady Joanna B***, ładna, trzydziesto-letnia kobiéta, złożyła ten piérwszy list głębokie wydając westchnienie i otworzyła drugi, który brzmiał w tych słowach:
„Milady!

„Znając zaszczytny charakter Jego Królewskiéj Wysokości, Jego wyłączne stanowisko i krok jakiegośmy się względem niego dopuścili, spodziewamy się, że pani odbierzesz dziś rano dwadzieścia tysięcy funtów w bankowych biletach.
„Racz Jaśnie Wielmożna Pani włożyć tę summę do fiakra stojącego w téj chwili przed bramą twego domu i każ się zawieźć sama przed „kościół Śgo Pawła. Jeżeli się pani o godzinę spóźnisz, klejnot będzie w drodze do Brighton, a bardzo nam trudno będzie, milady, wrócić go z Francyi, jakkolwiek usilnie pragniemy uczynić pani przyjemność.”
Żadnego podpisu.
Lady Joanna B*** mocno zadzwoniła.
— Betty, rzekła do pokojowéj; idź zobacz co tam stoi przed bramą... Prędzej!
— Co tam stoi, milady?...
— Idźże, mówię! Betty wyszła i w kilka sekund przybiegła zdyszała.
— Milady, odpowiedziała, nie ma nikogo.
— Nikogo, Betty!... Czy jesteś tego pewną?
— Niezawodnie milady... Nikogo prócz fiakra, którego woźnica mocno mi się przypatrywał!...
— Fiakr! po wtórzyła lady B*** stłumionym głosem; wyjdź Betty!
Lady Joanna B*** niespokojnie zaczęła przechadzać się po pokoju.
Co czynić? mówiła wahając się, jakże powierzać się ludziom tego rodzaju?... Któż wie czy pieniądze księcia nie doznają tego samego losu co i pierścień?... Ale list Jego Królewskiéj Wysokości jest stanowczy: wymaga on odemnie tego kroku: a więc słusznie mogę pokładać zaufanie... a jeżeli się spóźnię, wszystko może być stracone!
Znowu zadzwoniła i kazała się czém prędzéj ubierać.
— Czy nic przy tym liście nie przyniesiono? spytała po chwili.
— Owszem milady... Położyłam na toalecie milady małą palissandrową szkatułkę.
— Daj ją tu!
Betty podała szkatułkę. Lady Joanna otworzyła ją, a przekonawszy się, że w niéj pełno bankowych biletów, napowrót ją na klucz zamknęła.
— Zanieś to do fiakra, rzekła.
— Do fiakra, milady?
Lady Joanna tupnęła nogą zniecierpliwiona.
— Do jakiego fiakra? zapytała powtórnie Betty... Niech mi milady raczy przebaczyć!... do fiakra, który...
— Ruszaj!
Po odejściu Betty, lady B*** zarzuciła szal na ramiona i pobiegła w ślad za służącą, gdyż przyszło jej na myśl, że fiakr mógłby odjechać ze szkatułką.
Wsiadła do fiakra i zamknęła drzwiczki przed samym nosem Betty, która byłaby oddała trzech miesięczną płacę za wiadomość o powodzie tego tajemniczego wyjazdu.
Zaledwo lady B*** została sama w fiakrze, woźnica natychmiast zaciął konie i ruszył, niepytając nawet dokąd ma jechać.
Nie można powiedzieć, że lady B*** działała z pośpiechem, albo nieroztropnie. Nie mogła wybierać; okoliczności nagliły ją gwałtownie i nieodzownie. Gdy się znalazła sama w powozie, który nie wiedziała dokąd jedzie, którego woźnica nie czekał jéj rozkazów, wracało na nowo całe jéj powątpiewanie, cała bojaźń.
Sama, z takim skarbem, miała się widzieć z ludźmi, których rzemiosłem była kradzież Czyliż to mały powód do obawy?
Ale jakże się teraz cofnąć? Czyliż się już za nadto nie posunęła? i czyliż woźnica nawet usłucha jéj głosu?
Fiakr przebył West-End i przybył na Fleet-Street! Dalszą drogę odbywał przez Ludgate-Hill i stanął na dziedzińcu kościelnym, po lewéj stronie bazyliki kościoła Śgo Pawła. Niedaleko stamtąd, czekał pyszny ekwipaż, którego zamknięte drzwiczki nosiły na sobie herb Dunois. W chwili gdy fiakr zatrzymał się, stangret ekwipażu zsiadł z kozła i otworzył drzwiczki. Wysiadła z powozu stara mała kobiéta, cała owinięta w watowaną atłasową salopę oszytą futrem, — która skacząc jak kotka po kamieniach, dla uniknienia błota, zbliżyła się do fiakra.
Woźnica fiakru zsiadł także i otworzył drzwiczki.
Mała kobiéta dygnęła po trzykroć przed lady Joanną i przemówiła bardzo dziwacznym włoskim akcentem:
— Jestem najuniżeńszą sługą della vostra Altezza, i jeżeli mi pani raczysz dozwolić, ośmielę się zająć miejsce obok jéj dostojnéj osoby.
Lady Joanna B*** spojrzała zdziwiona na to żyjące stworzenie. Spodziewała się tragedyi, a przygoda zaczynała się jak farsa. W pewnych usposobieniach umysłu wszelka niespodzianka czyni ulgę. Lady B*** uczuła, że ciężar tłoczący jéj serce zmniejszył się nieco.
Tymczasem mała kobiéta lekko wskoczyła do fiakra i usiadła naprzeciw lady B***, nie bez niezliczonych powitań.
Jo sono, jeżeli Vostra Eccellenza pozwolisz, hrabina Kantakuzenos, wdowa po rodzonym stryju Jego Świątobliwości Ojca naszego w Rzymie... La vostra emminentissima Eccellenza, może we mnie zupełne położyć zaufanie, bo il mio povero cuore żywi dla niéj realmente macierzyńskie uczucie.
— Dokąd mię wiozą? spytała lady B***.
Signora si! Bóg mi świadkiem, że rzuciłabym się na rozrzażone węgle, aby uczynić un piccolissimo piacere alla vostra illustrissima Altezza.
— Pytam panią dokąd mię wiozą? powtórzyła lady B***.
Signora si! świadczę się Najświętszą Matką Boga i San Pietro di Roma il beatissimo Padrone zmarłego męża mojego hrabi Kantakuzenos, że la vostra Altezza znajdzie we mnie najuniżeńszą niewolnicę.
To mówiąc mała kobiéta porwała rękę lady Joanny i szybko ją do swych ust poniosła. Lady Joanna zadrżała i spojrzała na nią przerażona... Nie śmiała powtórzyć swego zapytania, przekonana, że towarzyszka jéj żartuje złośliwie, lub jest szalona.
I znowu ją strach ogarnął, i mimowolnie spojrzała na drzwiczki, jakby chcąc wołać o pomoc. Fiakr obrócił i jechał po jednéj stronie Lincoln’s-inn-Fieldt. Lady B*** poznała doskonale ten plac i jego okolice.
Ale właśnie gdy zaczynała zbierać myśli, mała kobiéta wyjęła z zarękawka, białą, wyschłą, zziębłą rękę i pociągnęła za sznurek, który spuścił na drzwiczki firankę z czerwonej materyi dla oka nieprzenikliwéj.
Lady Joanny B*** powodowana instynktem zwróciła swe spojrzenie na drugie drzwiczki; ale zaledwie spostrzegła róg Gate-Street, gdy zręczne palce małéj kobiéty uprzedziły ją i druga podobna firanka, równie nieprzezroczysta, zupełnie przeszkodziła wciskaniu się dziennego światła.
Lady Joanna B*** przerażona wsunęła się w głąb powozu. Nagle ujrzała się rozłączoną z tym światem żyjącym, pełnym słońca, światem zostającym pod opieką prawa i pod jéj protekcyą; teraz widziała się na łasce świata ciemnego i straszliwego, o którym często słyszała mówiących, i w który zaledwie chciała wierzyć, który jest nieprzyjacielem prawa i wszystkiego czém się prawo opiekuje.
A potém odzyskawszy odwagę przez zbytek obawy, podniosła się i chciała odsunąć firanki.
Palec małéj kobiéty, zimne i twarde jak kość słoniowa, wpoiły się w białe ciało jéj ramienia.
— Niech się Vostra Altezza tyle nie trudzi, rzekła mała kobiéta, nieprzyzwoicie jest, aby publiczność widziała w tak skromnym powozie szlachetne rysy della vostra Eccelenza.
— Ale w imię nieba! zawołała lady Joanna, dokądże chcecie mię zawieść?
Signora si!... arcy szlachetne rysy promienistéj twarzy della vostra illustrissima Allezza... Zdaje mi się, że vostra Allezza coś mówiło? Powinnam była uprzedzić ją, że Bóg nie udarował słuchem uszu moich.
— Głucha! szepnęła lady B***, która odtąd musiała wyrzec się wszelkiéj nadziei zmiękczenia swéj towarzyszki lub otrzymania odpowiedzi.
Signora si! zaczęła znowu mała kobiéta; szlachetny mój małżonek, il Conte Kantakuzenos mawiał zawsze... ale mniejsza oto... jeżeli la vostra serenissima Eccellenza chce wysiąść, nie mogę temu przeszkodzić, niech mię Bóg od tego zachowa!... ale vostra Allezza musi odejść z próżnemi rękami.
Lady B*** czém prędzéj poszukała na siedzeniu swéj szkatułki, ale szkatułka już zniknęła.
— O mój Boże! zawołała.
— Jeżeli, przeciwnie — dodała mała kobiéta z niezachwianém przymileniem — la vostra Eccellenza pragnie tu pozostać, trzeba koniecznie aby nie dotykała tych firanek, umyślnie dla niéj urządzonych.
Ostatnie słowa wyrzeczone były dwójznacznym tonem.
Lady B*** zadrżała.
Mała kobiéta nic więcéj nie mówiła. Powóz toczył się daléj wpośród wszelkiego rodzaju zgiełku napełniającego od rana do wieczora ulice Londynu. Trwało to długo. Potém zgiełk zmniejszył się, a wreszcie zupełnie ustał. Koła powozu nie skakały już po bruku, ale ślizgały po lepkiém i grzęskiém błocie.
— Już się zbliżamy! rzekła mała kobiéta.
I prawie natychmiast, fiakr stanął, i drzwiczki otworzyły się.
La vostra Altezza może teraz patrzeć ile zechce, rzekła mała kobiéta z przyjacielskim uśmiechem — racz pani przez chwilę na mnie poczekać.
Stangret podał rękę; contessa Kantakuzenos wysiadła, poskoczyła po błocie do sąsiedniego domu.
Był to dom szczególnego rodzaju. — Żadnych nie miał drzwi. Nic nie oznajmowało, iż można się było do niego dostać inaczéj jak po chwiejącéj się drabinie, bo wszystkie okna zakryte okiennicami, przedstawiały nieprzebyty mur drewniany.
Lady B*** spiesznie korzystając z udzielonego sobie pozwolenia wychyliła się przez drzwiczki i rzuciła wkoło chciwem spojrzeniem.
Nie mogła rozpoznać tej okolicy. — Przed sobą miała dom, o którym mówiliśmy, wysoki i szeroki, zniszczony, ponuréj powierzchowności. Z prawéj i lewéj strony tego domu pełno było gruzów i ruin widocznie niezamieszkałych; naprzeciw wysokie mury, z po za których wyglądały długie gałęzie drzew ogołoconych z liści.
Mgła zaczynała opadać. Obie strony ulicy były jakby dymem zasłonięte.
Jazda trwała dosyć długo, — lady B*** z tego wnieść mogła, że miejsce to musiało być dosyć oddaloném od kościoła Śgo Pawła; ale i ten wniosek nie był pewnym, gdyż stangret naumyślnie mógł jechać dalszą drogą.
Tak więc pozwolenie udzielone lady B***było zupełnie dla niéj bez korzyści; inaczéj mniemamy, że byłaby go wcale nie uzyskała.
Nie wiedząc co począć lady wlepiła wzrok w swą towarzyszkę podróży.
Ta dziwaczne wykonywała manewra. Usiłowała ona stając na palcach dostać się do małéj dziurki wydrążonéj w jednéj z dolnych okiennic, ale nie mogła żadną miarą tego dopiąć. Nakoniec zawołała stangreta, który wziął ją na ręce i podniósł do żądanéj wysokości.
Przyłożyła do niéj usta i głośne dała hasło.
— Kto tam? ryknął gruby głos za okiennicą.
Donna della notte, carissimo mio, odpowiedziała mała kobiéta przez dziurę w okiennicy.
Głos wewnątrz zamilkł.
Lady B*** nie mogła zrozumieć wymówionych słów. Wszystko to w jéj przekonaniu sięgało najśmieszniejszych granic niepodobieństwa. — Mniemała się być igraszką snu fantastycznego.
— A no! i cóż! zawołała znowu mała kobiéta tonem gniewu.
— Mów z nimi uczciwą angielszczyzną! do licha! rzekł stangret; jest tam kilku dzielnych chłopaków, którzy nie rozumieją twéj djabelskiéj francuzczyzny.
— Gentlewoman of the night! dosyć wdzięcznie wymówiła mała kobiéta.
— Dobrze! odpowiedziano wewnątrz; strzeż się!
Stangret i mała kobiéta usunęli się. — Nagie otworzono okiennicę, a w téj chwili z okna wypadły schody, które podobne jak stopień u powozu, szerokie i wygodne dały przejście.




III.
CZYŚCIEC.

Gdy ten dom szczególny, ze swojémi hermetycznie zamkniętémi oknami i czerwonawym murem bez śladu drzwi, na pozór zupełnie zamarły i niezamieszkały, dał nagły znak życia i otworzył, że tak powiemy, swe wnętrzności, aby dać przejście przybyłym gościom, lady Joanna B*** coraz mocniéj była przekonaną, że marzy. Mała więc kobiéta ujrzała się zmuszoną przekonać ją o rzeczywistości tego co widziała.
— Zawróć, Joe, rzekła do stangreta, i czekaj nas przed bramą. Potém zbliżywszy się do fiakra, podała lady B*** swą białą i zmarszczoną rękę.
— Niech vostra Altezza raczy się pośpieszyć, dodała z głębokim ukłonem; to wejście nigdy długo nie jest otwarte.
Lady Joanna wysiadła, a stara oddała jéj palisandrową szkatułkę, która pilnie ukrywaną była pod salopą.
— Oto jest własność della vostra serenissima Eccellenza, rzekła. Chciałam przez drogę oszczędzić pani trudu w jéj dźwiganiu.
A widząc, że lady Joanna wahała się wejść do ciasnéj ciemnicy, jaka panowała zaimprowizowanymi drzwiami, mała kobiéta, znowu kłaniając się ceremonialnie, rzekła:
— Niech vostra Altezza raczy iść naprzód, a mnie pozwolić czynić honory... ja tu jestem domowa.
Lady Joanna, pokonywając obawę, przebyła próg. Mała kobiéta szła tuż za nią, i natychmiast dał się słyszeć za niemi łoskot gwałtownie stykających się desek. Lady Joanna obejrzała się — drzwi znikły; mur zamknął się. — Wszędzie, na prawo, na lewo, z przodu i z tyłu, głęboka i zupełna panowała ciemność.
— Gdzież jestem? spytała drżącym głosem.
— Na lewo! idź na lewo milady, rzekł gruby głos, który z po za okiennicy odpowiedział wprzódy na rozkazy hrabiny Kantakuzenos; jeżeli pani zrobisz aby jeden krok na prawo, do djabła! nie ręczę za pani szyję!
— I cóż? czy la vostra Altezza skamieniała? rzekła z daleka mała kobiéta.
— Gdzie pani jesteś? gdzie jesteś? zawołała lady Joanna: nie mogę za panią trafić.
Bez przytomności postąpiła kilka kroków naprzód, wtem nagle, wśród ciemności, schwytało ją czyjeś silne ramię.
— Ona tam szła, na honor! ona szła prosto do dziury, rzekł gruby głos ze zwierzęcym u»śmiechem. — Kiedy ci mówię milady, trzymaj się do djabła na lewo, jeżeli nie chcesz skoczyć na czterdzieści stóp głębokości... No! na lewo, do kroćset!...
Lady Joanna szła machinalnie w tym nowym kierunku, z tą bezwładną spokojnością w jaką nas wprawia niekiedy strach posunięty do ostateczności.
Usłyszała, że na kilkanaście kroków przed nią otwierano drzwi. W téj chwili pokazało się czerwonawe światełko i różno-tonne echo tysiąca rozmaitych głosów, obiło się o jéj ucho.
Drzwi otworzyły się nad małémi schodami o trzech stopniach. Stara stała na najwyższym.
— Niech się vostra serenissima Eccellenza niczemu nie dziwi, rzekła, musimy przebyć nie zbyt przyjemne miejsce, ale to będzie dziełem jednéj chwili i przyrzekam, że vostra Altezza przyjętą tam zostaniesz z należytém uszanowaniem.
Lady Joanna przebyła trzy schody i drzwi; weszła na mały korytarz, hałas podwoił się. Była to mięszanina głosów śpiewających, rozmawiających, krzyczących, klnących.
Jednocześnie zmieniła się temperatura powietrza. Zamiast lodowatéj wilgoci, która panowała w piérwszéj izbie, było tu gorąco, pełno ciężkiego i nieprzyjemnego odoru, który tłocząc padał na piersi.
Te wyziewy nagły wywarły wpływ na delikatne i tak już mocno rozdrażnione nerwy biédnéj lady Joanny. Stanęła, nie mogąc zrobić ani kroku więcéj.
— Co to? zawoła mała kobieta; co to vostra Eccellenza? Un piccolo disgusto?... To nic! to nic!... Ten odór, nie bardzo przyjemny, muszę wyznać, pochodzi z kuchni tych biédnych ludzi... Przecież oni jeść muszą, a vostra Altezza nie może wymagać aby umierali z głodu.
To mówiąc, podała lady Joannie swój flakonik do powąchania.
Un poco di corragio! dodała; vostra Eccellenza już najtrudniejsze przebyła.
Lady Joanna nie mówiąc ani słowa, pomimo bojaźni i odrazy poszła daléj krokiem śmiałym, pewnym.
Hałas coraz bardziéj się powiększał. Był to prawdziwy sabbat, który wnet wybuchł w całéj okropności, skoro tylko mała kobiéta otworzyła drzwi.
Lady Joanna pozatykała uszy, a potem wzięła ręce od uszu, aby bronić nos od nieznośnego odoru, który ją okropnie dusił.
Oczy jéj zamknęły się mimowolnie.
Un pochissimo di corragio! powtórzyła mała kobiéta.
Lady Joanna z wysileniem odemknęła oczy.
Co widziała, co słyszała, co czuła, tego dokładnie opisać niepodobna. Czytelnik rzuciłby tę książkę, gdybyśmy pozwolili sobie skreślić to, choć w słabym tylko obrazie.
Są kolory, które potrzeba umieć rozrabiać[2].
Miejscem, do którego weszła lady B*** była wielka czworoboczna sala bez żadnych mebli. W okrąg długich ścian, widziano jakiś rodzaj barłogu, złożonego ze staréj, zbrudzonéj długim użytkiem słomy, któréj szczątki tu i owdzie tarzały się w gęstéj kurzawie, wszędzie pokrywającéj podłogę. Na tym barłogu rozciągali się mieszkańcy domu, brudni, wyschli, nędzni, wszelkiego wieku i płci. Były tam młode kobiéty, których głowy poprawnie zrysowane ręką Twórcy, nabrały pod wpływem występku niejakiéj oryginalności i oburzającego wyrazu; były młode dziewice ukształcone na wzór biédnéj Loo, które śpiewały leżąc pół nagie na cuchnącéj słomie, obok naczynia zawierającego zapewne jaki upajający trunek; były nakoniec stare baby, których odrażającéj powierzchowności nie podobna oddać żadnym znanym wyrazem.
Mężczyzn mniej tam było i nie tak obrzydłe wyglądali, bo poniżenie mężczyzny ma ściślejsze granice jak upadek kobiéty, stąd może że upadek kobiéty zdaje nam się zawsze tém głębszym im większą kiedyś była bałwochwalcza cześć, jaką nas natchnęła piérwsza kochana kobiéta, ten aniół promieniejący łagodnością, miłością; a mianowicie dla tego, że nasze najmilsze wspomnienia świętą zorzą otaczają szanowne czoło naszéj matki.
Atoli chociaż mężczyzn! nie byli tyle obrzydłymi, przewyższali jednak wszystko, cokolwiek najhaniebniejszego w dzień spotkać można na ulicach. Na ich twarzach, wielkiemi literami wyryte było potępienie; wzrok mieli fałszywy i chciwy, ruchy podstępne, postawy pełne wyuzdanego egoizmu. Wszędzie błoto, kał nieuleczony, cuchnący!
Wszyscy razem, mężczyźni, kobiéty, dzieci, tarzali się wspólnie, krzycząc, klnąc, płacząc, śpiewając, lub też wśród ogólnéj téj wrzawy, dając oznaki głośnych wybuchów ponuréj wesołości.
W jednym kącie sali stał tuzin pieców, z których rozpalonych i otwartych czeluści buchał szkodliwy i nieprzyjemny odor węgla ziemnego, a przebiegłszy po całéj sali, wydobywał się na wierzch przez otwór w suficie wybity. Z odorem węgla łączyła się niesmaczna woń pieczonéj, gotowanéj, lub smażonéj wołowiny.
Nadto powietrze napojone było odrażającemi wyziewami: piwa, wódki, porteru, rumu, tytoniu.
I żadnego okna w całym pokoju, coby dawało przejście tym zabijającym waporom, i tak już zapowietrzonym nieczystym oddechem przeszło stu na jedném miejscu nagromadzonych ludzi! Nic prócz dziury służącéj zamiast komina.
Tylko węgiel rozżarzony w piecach i kilka lamp kopcących, oświetlały to ohydne miejsce.
Za wejściem lady B*** i jéj towarzyszki okropny hałas powstał w całéj sali. Tuzin zaledwie odzianych kobiét rzucił się ku niéj i otoczył prawdziwie szatańskiém kołem. — Mężczyźni miotali przekleństwa i sprośne wyrazy. — Dzieci chwytały skalanémi rękami za jedwabną jéj suknię, lub nielitościwie szarpały pyszny jej szal.
— Cicho! cicho! dzieci, rzekła mała kobiéta... bo pożałujecie waszéj śmiałości.
Na te słowa odpowiedziano tysiącami szyderstw.
Lady Joanna skamieniała, zaledwie mogła utrzymać się na nogach; osłupiałe jéj oczy nic nie widziały. Ten ruch, wrzawa, słowem cały ten piekielny sabbat, nie obudzał w niéj żadnego wrażenia, z którego mogłaby sobie zdać sprawę.
Czuła mocny i gwałtowny ból głowy; zbytek wszakże cierpienia oszczędził jéj wszystkich jego okropnych szczegółów.
W chwili gdy wrzawa dochodziła swego szczytu, i gdy mała kobiéta nie mogła już nieść pomocy swéj towarzyszce, prawie bezsilnéj, jakiś piorunujący głos dał się słyszeć niby z jednéj ściany sali.
— Cicho niegodziwce! cicho poczciwe moje chłopaki! rzekł napełniając salę jak gdyby tony organów, albo do djabła! jeżeli się nie uspokoicie, dam wam dziś mniejszą racyą wódki!
Rozkaz ten sprawił czarodziejski skutek.
Mężczyźni umilkli, a kobiéty szybko wróciły na swe legowiska. Głos obijał się jeszcze długo o ściany sali, chociaż już w niej panowała zupełna cichość.
Mimo otrętwiałości w jakiéj się znajdowała lady Joanna, ten nadludzki głos sprawił na niéj straszliwe wrażenie. Instynktownie spojrzała ku miejscu, z którego zdawał się pochodzić i ujrzała paszczę szerokiéj, akustycznéj rury.
Mała kobiéta wyprostowała się z tryumfującą miną.
— Wiedziałam, ze im potrafię nakazać milczenie, rzekła, jeżeli vostra Eccellenza raczy mieć nieco cierpliwości, wnet skończy się cała awantura. — Su[3], figluola del djavolo, pójdź tu.
Długa wychudła kobiéta wstała z barłogu i pospieszyła na to wezwanie. Włoszka powiedziała jéj kilka słów, a ta czyniąc to samo co niedawno woźnica fiakru, podniosła ją do otworu akustycznéj rury.
Mała kobiéta wetknęła tam swą głowę, upstrzoną koronkami i wstążkami.
— Słuchajcie! zawołała.
— Słuchamy, odpowiedziano.
— Dobrze, rzekła mała kobiéta, to ja, la contessa Kantakuzenos, chciałabym pomówić z kimeś tam na górze.
— Z kim?
— Z prostym dżentlemenem, bo przyprowadzam tu z sobą jednę lady, a nie potrzeba, aby się pokazywała Ich Wielmożności.
— Dobrze, odpowiedziano znowu.
Długa jak wiek chwila przeminęła. Lady Joanna stała nieruchoma i prawie jakby wszelkiego pozbawiona czucia.
Po upływie tego czasu małe drzwi, tuż pod rurą znajdujące się, otworzyły się i stanął na progu mały galonowany groom. Im contessa Kantakuzenos wzięła pod rękę lady Joannę i wprowadziła ją w korytarz przedzielony trzema mocno opatrzonémi drzwiami od piekielnéj sali, którą dopiéro opuściły.
Za otworzeniem trzech drzwi, zabłysło dzienne światło.
Lady Joanna długie wydała westchnienie i załamała ręce.
— Mniemałam, że tam umrę! rzekła.
Oddychała świeżém powietrzem, wolno krążącém po długiéj i pięknéj galeryi, w któréj się teraz znajdowała i oddychała długo, pełnémi piersiami.
— Pani, spytała potém z niewypowiedzianą trwogą, czy będę musiała wracać przez to piekło?
— Niech się vostra Altezza uspokoi, odpowiedziała mała kobiéta, zapominając o swojéj głuchocie, wyjdziemy stąd przyjemniejszą drogą... W każdym razie, nie jest to piekło, vostra Eccellenza, ale po prostu czyściec[4]...
Lady Joanna powiodła ręką po czole i cała drżąca na wspomnienie doznanéj przygody, szepnęła:
— O! to okropne!... straszliwe!
— W rzeczy saméj, rzekła mała kobiéta, nie jest to wcale przyjemne miejsce... Ale wprowadzamy tamtędy zwykle obcych, którzy nas raczą zaszczycać swémi odwiedzinami... Jest to zwyczaj illustrissima Eccellenza i zarazem ostrożność!
— Okropnie! powtórzyła lady Joanna, któréj nerwy nie mogły jeszcze pozbyć się doznanego wrażenia.
W końcu galeryi znajdowały się wielkie schody. Mała kobiéta lekko na nie wstąpiła, a za nią szła lady Joanna; obie wkrótce przybyły do przedpokoju i zastały tam galonowanego grooma.
— Zamelduj la sua serenissima et illustrissima Eccellenza la signora Jane B***, rzekła mała kobiéta, i jéj najniższą sługę la contessa Cantacouzeno, baronessa di Tamagosta in Cipria, Signora del Archipelago et altri luoghi.
Służący otworzył drzwi i całémi siłami zaczął wyliczać wszystkie te tytuły.
— Milcz, Tun, ośle unieugłaskany! milcz poczciwy chłopcze; cóż u djabła! przerwał głos bardzo podobny do strasznego organu co przez akustyczną rurę dał się słyszeć w Czyśćcu, czy téj łajdaczki Mandlin nie możesz wpuścić bez tylu ceremonii? do tysiąca djabłów!
— Ten człowiek jest nieznośny brutal! rzekła po-cichu mała kobiéta. Niech vostra Eccellenza raczy wejść.
Lady Joanna ujrzała się wprowadzoną do dosyć obszernego salonu, z niejakim zbytkiem umeblowanego. Na środku stał stół, zamiast kobierca okryty indyjskim szalem, a na nim mnóstwo rejestrów. — Na około stołu umieszczone były porządne, bogate i wygodne fotele.
W pokoju tym jedna tylko znajdowała się osoba, a tą był zacny nasz kapitan Paddy O’Chrane, w swoim niebieskim fraku i żółtych spodniach. Irlandczyk i szczęśliwy kochanek pięknéj szynkarki z pod godła korony.
— Dzień dobry Mandlin, rzekł obracając mowę do małéj kobiéty, dzień dobry kuglarko, moja najdroższa przyjaciółko... Milady, jak Boga kocham... składam ci winne uszanowanie... To jest... racz pani darować, albo niech mię djabli porwą.
Poczciwy kapitan nie miał w istocie pretensji do tytułu dandego, ale któryż mężczyzna nie jest przekonany, że ma najlepsze ułożenie? Paddy chciał przy téj sposobności popisać się z dżentlemenowskiém odniechcenia i zaczął robić młynka swą grubą laską, co dowodziło rzeczywiście, że żyć umie.
— Fi! mości panie! zawołała mała kobiéta, czyż w obec dam nie możesz się zachować przyzwoicie?
— Dobrze Mandlin, cóż u djabła chytra kotko, moja przyjaciółko, przerwał kapitan, znamy nasze obowiązki, ty mała edycyo czarownicy... milady raczy mi wybaczyć, na paszczę piekła!
I zginając do połowy długą swą i sztywną postać podał krzesło.
Usiądź, kochana lady, rzekł daléj. — Niech mię Bóg skarze usiądź... Bywałem ja, niech mię szatan kołysze! u tylu księżeń i magnatek, żeby się w tym salonie nie pomieściły, i wiém jak postępować z kobiétami dobrego tonu. Siadaj także Mandlin, chytra małżonko pajaca, siadaj jeżeli chcesz... tam!... a teraz, na imię bozkie, niech mię piorun trzaśnie! mówmy o interesach. Czegóż chcecie?




IV.
NA PODSŁUCHACH.

Lady Joanna B*** usiadła. W rzeczy saméj po tylu doznanych wzruszeniach mocno tego potrzebowała.
La contessa Kantakuzenos piérwsza głos zabrała; obrażona sposobem, w jaki poczciwy kapitan pozwalał sobie ją przyjmować, odezwała się półgębkiem:
— Panie O’Chrane, interes nasz jest bardzo prosty i już z góry ułożony między mną a Ich Wielmożnościami. Pańska rola, mości O’Chrane, ma się tylko ograniczać na liczeniu banknotów... I może powinienbyś lepiéj pamiętać czém jesteś, kiedy masz do czynienia z pewnémi osobami...
Kapitan spojrzał na nią zdziwiony.
— Czy o sobie mówisz, chytra kumoszko, moja szanowna pani Mandlin?...
— Panie O’Chrane, proszę cię, zachowaj-że przyzwoite uszanowanie...
— Uszanowanie! a niech mię szatan w sztuki posiecze!... mój ty worze pełen kłamstwa, stara kochana przyjaciółko... alboż ci go kiedy odmawiałem.
— Niech vostra Eccellenza sama się raczy tłómaczyć, rzekła rozgniewana mała kobiéta; ja się już nieodezwę do tego grubijanina.
— Grubijanina! do tysiąca piorunów!... Ah! ty włóczęgo, komedyantko, samico pajaca!... Grubijanina, powiadasz, na imię bozkie!... Jestem grubijaninem z tobą, ale zobaczysz, ze umiem obchodzić się z damami dobrego tonu... No, milady, do stu djabłów! mówimy z sobą po przyjacielsku... Pani szukasz świecidełka, drobnostki, pierścionka...
— Drobnostki wartéj pół miliona! szepnęła mała kobiéta.
— Nie do ciebie gadam, Mandlin, bezwstydna paplarko... Szukasz milady, do wszystkich piorunów! pierścionka, którego pożyczono u ciebie w teatrze Cowent-Garden... Na honor, mały łotr, który się tém zajął, jest to nikczemne dziecię, ale godne całego szacunku naszego!... Co do pierścionka, mam go w mojéj kieszeni, albo niech mi djabli kark skręcą!
Lady Joanna B*** podała kapitanowi palisandrową szkatułkę.
— Oto na jego wykup, mój panie, rzekła bojaźliwie.
— Widzisz Mandlin, zawołał kapitan, otóż to mi prawdziwa lady, jak grzecznie ze mną rozmawia, przeklęta skoczko!... Dziękuję, milady, dziękuję, ale niech mię djabli wezmą, moja kochana pani... to bardzo ładna szkatułka, znam kogoś, któremu się ona bardzo podoba... Wieleż tam jest w środku?...
— Dwadzieścia tysięcy funtów, mój panie.
— Widzisz, Mandlin, ta lady nazywa mię panem... Niech mię szatan porwie, zawsze przyjemnie rozmawiać z osobami dobrego towarzystwa.
Kapitan otworzył szkatułkę, włożył okulary na chudy i cienki swój nos, i skrupulatnie zaczął rachować banknoty.
Gdy skończył tę pracę, zdjął okulary i włożył bilety na powrót do szkatułki.
— Dwadzieścia tysięcy! mruknął; na honor nic nie brakuje!... ten wyrzutek Ślimak dobrze zarobił swoje dziesięć funtów... Milady, oto twój pierścionek...
— Za pozwoleniem! rzekła mała kobiéta chwytając za pierścionek w chwili gdy lady Joanna wyciągnęła poń rękę... Ja sama oddam go Jéj Ekcellencyi!
— Czegóż pani jeszcze żądasz? rzekła lady Joanna z niespokojnością.
— Niech się vostra Altezza niczego nie obawia, jest to zastaw, który zatrzymam dopóki jéj nie pożegnam...
— To już do mnie nie należy, stoicznie rzekł kapitan; pogódźcie się, niech mię Bóg skarze! jak same chcecie... Milady, spodziewam się, do kroćset djabłów! że będę miał zaszczyt znowu panią oglądać!... Bądź zdrowa Mandlin, bezwstydna awanturnico, droga moja przyjaciółko...
Mała kobieéta, nie odpowiedziawszy na to poufałe pożegnanie, wyszła wraz z lady Joanną.
W przedpokoju zatrzymała się.
— Mam vostra Eccellenza prosić o jedne łaskę.
— Cóż takiego, moja pani?
— Czy raczysz la vostra Altezza, do tego stopnia być łaskawą, że mi pozwolisz zawiązać sobie oczy tą oto zasłoną?
Lady Joanna nie odpowiedziała.
— Ta mała formalność jest nieodbicie potrzebną, mówiła daléj hrabina, a jeżeli vostra Eccellenza uważa za rzecz stosowną odmówić memu żądaniu, będziemy musieli czekać tu dopóki noc nie zapadnie.
— Noc! powtórzyła przerażona lady Joanna; noc tu? o Boże!... Czyń pani, czyń co chcesz, a jedźmy prędzéj!
Mała kobiéta złożyła w kilkoro koronkowy woal, którego tkankę zasłaniały sute hafty i gęste jedwabne naszywania, i bardzo zgrabnie zawiązała nim oczy lady Joannie.
— Teraz, rzekła, jestem cała na usługi della vostra Eccellenza... jedźmy!
I zeszły po schodach.
Lady Joanna widziała niepewne światło z pod jéj zasłony, ale przedmiotów rozróżnić nie mogła; dopiero na dole, gdy uczuła powiew wiatru poznała, że wyszła z domu.
W kilku minut późniéj siedziała znowu w fiakrze, którego czerwone firanki ciągle były zapuszczone. Mała kobiéta z największą uprzejmością dopomagała jéj odwiązać woal.
La vostra Altezza, rzekła, raczy przebaczyć tym małym ostrożnościom, nie mówię, dla tego czynionym, iżbyśmy w niéj nie pokładali najzupełniejszego zaufania, ale że przypadek mógłby zdarzyć... kiedy tymczasem w ten sposób vostra serenissima Eccellenza, nie widziała przystępu do naszego domu, i nie będzie mogła mimowolnie nawet z niczém się wygadać.
Fiakr jechał blizko godzinę. Mała kobiéta to mówiła, to znowu milczała, ale lady Joanna na to nic nie zważała; doznawała ona pewnego rodzaju ciągłego otrętwienia. W wyobraźni jéj wrzało gwałtownie wszystko co widziała.
Nakoniec fiakr stanął; podniesiono czerwone firanki. Było to już przed mieszkaniem lady Joanny, która siedząc nieporuszona, zdawała nic nie widziéć.
— Jeżeli vostra Eccellenza chce wysiąść, rzekła mała kobiéta nizko się kłaniając, oto jéj pałac.
Lady Joanna nie ruszyła się.
La contessa Kantakuzenos wzięła jéj rękę, którą lekko uścisnęła.
— Oto jest dyament della vostra Altezza illustrissima, mówiła daléj.
Lady Joanna rzuciła na pierścień nieme spójrżenie, ale skoro go postrzegła wnet pamięć odzyskała. Pochwyciła go z namiętną chciwością, wyskoczyła na ulicę bez pomocy woźnicy, który jéj podawał rękę, i szybko pobiegła na schody swego domu.
Nim weszła, obejrzała się pełna trwogi.
Adio! la vostra Eccellenza, adio! rzekła zwolna hrabina Kantakuzenos.
A potém obróciwszy się do woźnicy dodała:
— Wimpole-Street, Joel galopem! spóźniliśmy się.
Joe z całéj siły zaciął konie; fiakr z niesłychaną szybkością potoczył się po bruku, nakoniec stanął przed domem Nro 9 na Wimpole-Street.
— Niech zaprzęgą do karety, rzekła mała kobiéta do grooma, który jéj drzwi otwierał: gdzie jest moja siostrzenica?
— Księżna pani jest w swoim buduarze z jakimś dżentlmenem, odpowiedziała pokojówka francuzka.
— Ah!... a milord?
— Milord jest na górze, dopiéro go wprowadziłam... Czy mam księżnę panią zameldować młodéj księżnie?
— Nie... idź do mego pokoju: ubiorę się.
Hrabina Kantakuzenos, która zarazem była księżną dc Gèvre, co nie przeszkadzało jéj także być kuglarką Mandlin, jak ją nazywał zacny kapitan Paddy O’Cbrane, weszła na piętro zamieszkane przez swą siostrzenicę, wdowę po zmarłym i nieodżałowanym księciu Filipie de Longueville. Zamiast jednak udać się przez drzwi główne, weszła bocznémi w wązki korytarz, w końcu którego znajdował się ciemny gabinet. Naprzeciw drzwi tego gabinetu widziano wątpliwe światełko przebijające się przez małe otwory w czarno zamalowaném szerokiém oknie.
Mała Francuzka przytknęła oko do jednego a tych otworów i ujrzała o trzy kroki od siebie, w sąsiednim pokoju, Briana de Lancester i księżnę, siedzących obok siebie na sofie.
— No, jak widzę, rzeczy nie źle idą! szepnęła.
— Cicho! ozwał się głos jakiś w cieniu.
— Ak! jesteś tu milordzie?... O czémże mówią tę gołąbki?
— Patrzą na siebie, odpowiedział milord.
— To bardzo dowcipnie, odpowiedziała szyderczo mała Francuzka.
Milord prawdę mówił. Zuzanna i Brian patrzali na siebie. Pan de Lancester był już tam oddawna, a zaledwie kilka słów mówili z sobą.
Nie był to już wczorajszy Brian, roztargniony, zajęty jedną myślą i gotów w obec świata odegrać śmiałą komedyę swéj zemsty. Owszem, teraz był poważny, uradowany, w błogiém jego spojrzeniu można było wyczytać ognistémi literami wyrytą namiętność zwycięzką, która go opanowała, a któréj poddawał się z trwogą i powątpiewaniem. Bał się kochać nadto i miał słuszność, nie był bowiem wobec jednéj z tych niewiast, które kochamy czasem dla rozrywki, mniéj więcéj według okoliczności; które ubóstwiamy, kiedy jesteśmy w dobrym humorze, a odtrącamy od siebie w chwili spleenu, do których znowu powracamy, aby ich znowu porzucić; które dopomagają nam zabijać nudne, stracone godziny.
Zuzanna należała do rzędu kobiét, co podbijając nasze życie i opanowując całe nasze serce, wymazują z niego wszystko co je dawniéj zajmowało.
I ona nawzajem napawała się widokiem Briana, jakby z obawy postradania najmniejszéj nawet cząstki szczęścia, co wypływało z jego obecności. Ona nie zmieniła się bynajmniéj od wczorajszego wieczoru. Naiwnéj jéj radości nie ćmiła żadna zalotność. Wyświeciła ona na jaw całą swą duszę, w któréj było tyle miłości, iż wszelka mowa zbyteczną była do wyrażenia tego, co mówiło jéj spojrzenie.
W takim więc oboje byli stanie: Brian strwożony, przerażony przepaścią, w jaką go pociągała wczoraj dopiéro zrodzona namiętność, która dziś już ujarzmiała jego wolę; Zuzanna, ufająca, szczęśliwa, niepomna na długie miesiące cierpień w tém zachwyceniu piérwszego dnia błogości.
— Widziałaś mię wczoraj, rzekł nakoniec Brian; zrozumiałaś mię... chceszże mię jeszcze kochać?
— Czy chcę! szepnęła Zuzanna. — O jakże Bóg jest dobry, że cię nie uczynił mordercą!
Ręce ich spotkały się. Brian przycisnął do serca rękę Zuzanny.
— Króla czy żebraka, najuczciwszego lub zbrodniarza, los chciał abym cię kochała Brianie, rzekła daléj, i umarłabym gdybyś mię nawzajem nie kochał.
— Kocham cię, o! kocham cię pani! zawołał Brian z gwałtowności, odtąd i ja, podobnie jak pani, powiedzieć muszę: los chciał abym cię kochał!... Nie chciałem tego... bo przy moim sposobie życia nieraźnie miłości... Jestem ubogi, a szczupłe moje dochody płyną ze źródła obcego, szczególnego, nieznanego... Zawikłałem się w nierozsądną walkę, która mię z czasem zabije, i w któréj zwycięztwo nawet nie przyniosłoby mi radości... nakoniec, ja ani sam kochać, ani też dać się kochać nie powinienem.
— A czyliż nie jesteś pięknym i szlachetnie urodzonym Brianie, czyż nie jesteś najszlachetniejszym i najpiękniejszym?
Pan de Lancester smutno się roześmiał.
— Jak to ładnie! rzekła mała Francuzka.
— Trochę za długo, odpowiedział milord.
— Nie pomnisz więc już Tyrrellu swych pięknych lat?
— Ej do djabła Mandlin!... ta dziewczyna jest w rzeczy saméj godna podziwienia!... Sza!... ale otóż ta dumna piękność zmieniła się w gruchającą gołębicę!
— Będziemy nieszczęśliwi Zuzanno, rzekł Brian, a jakże okropnéj doznawałbym męczarni na widok twego nieszczęścia!... A jednak wolałbym cierpiéć te męki, niż ciebie nie widzieć... Posłuchaj... wiész jakie jest moje życie i jaką bronią, korzystając z nierozsądnéj pobłażliwości świata, walczę przeciw memu nieprzyjacielowi, przeciw memu bratu... Teraz winienem ci wyjawić moję tajemnicę... moję jedyną tajemnicę.
Zuzanna na zawdzięczenie, przytuliła się do niego.
Tyrrel i mała Francuzka chciwie słuch natężyli.




V.
KOMEDYA.

Ślepy Tyrrel i Francuzka ciągle słuchali.
— Jestem tak dalece zrujnowany — zaczął Brian de Lancester, że dochody moje wyrównywają zaledwie dochodom najnędzniejszego żebraka.
— Ja zaś mniemam, że jestem bogata, lękliwie przerwała Zuzanna.
— A jednak, mówił daléj Brian, żyję jak wszyscy moi równi; błyszczę nawet niejakim zbytkiem... Czas zaciągania długów już dla mnie przeminął. Nikt nie chciałby mi pożyczyć...
I skądże myślisz pani pochodzą moje środki utrzymania?
— Nie wiém, odpowiedziała Zuzanna, chcąca czém prędzéj mówić znowu o miłości.
— Powiém pani... Ty tylko jedna na świecić wiedzieć o tém będziesz... Tajemnicza ręka sypie mi co miesiąc jałmużnę.
— To więc była ta wielka jego tajemnica, pomruknął Tyrrel; na honor są powody, dla których i ja muszę ją poznać.
— Słuchajże milordzie! odezwała się ciekawa Francuzka.
— Co miesiąc, rzekł daléj Brian, dziwnémi a zawsze skrytémi drogami, odbieram sto funtów szterlingów.
— I te sto funtów giną jak w otchłani; wielce szanowny głupcze! pomruknął znowu Tyrrel; ale pan tak chce, od wszystkiego więc umywam ręce.
— Ależ słuchaj przecie milordzie! powtórzyła owdowiała księżna de Gèvres.
— Dary te są peryodyczne, zaczął znowu Brian, odbiéram je regularnie i bez żadnéj zwłoki. Nigdy mię nie chybiły, i rzecz osobliwsza, piérwszy miał miejsce w chwili, gdy przywiedziony do zupełnego upadku, po raz piérwszy spytałem sam siebie, co mi na tym świecie czynić pozostaje?
Brian te słowa wymówił smutno i cicho.
— I ty więc także blizkim byłeś śmierci? szepnęła Zuzanna, któréj czarne oczy łzami zabiegły.
— Nie wiém, odpowiedział Brian, tak dalece zniżając głos, że Zuzanna dla słyszenia go musiała się ku niemu pochylić; nie wiém pani... Serce moje było pełne nienawiści, a rozpacz to zły doradca... Ale mimo to wszystko on jest moim bratem i Bóg ulitowałby się zapewne nademną, i dozwoliłby mi umrzeć, nim mu cios zadałem... Tak jest pani, o! pragnę temu wierzyć... i ty pani wierz także, żem był blizki śmierci, ale nie zbrodni!
Brian pobladł. Bystry wzrok jego wydawał się obłąkanym, a zimna ręka drżała gwałtownie, ściskana dłonią Zuzanny.
— Brianie, rzekła Zuzanna słodkim, błagalnym głosem, nie bądź smutnym przy mnie, bo nie umiém patrzyć na ciebie gdy cierpisz. Byłeś nieszczęśliwym, Brianie, ty... o Boże! gdzież więc jest człowiek co nie narzeka?... O! czemuż nie można poświęcić życia za tych co się kocha!...Ah! teraz już więcéj cierpiéć nie będziemy.
I nawzajem chwyciła ręce Lancestra i namiętnie tuliła je do swych piersi.
— Niestety! mówiła daléj, cóż mam czynić, aby ci nieść pociechę?... Miłość moję dać ci tylko mogę Brianie, ale ta przynajmniéj całkiem do ciebie należy. Jednę jéj tylko cząstkę chowam dla owéj względnéj i przyjacielskiéj ręki, która...
— Nie mówmy o teém! przerwał Lancester, marszcząc brwi: wyjawiłem ci moję tajemnicę... zamilcz ją nawet wobec mnie!... Czy wiész pani, co to za poniżenie dla dżentlmena przyjmować jałmużnę!
— Nie, odpowiedziała Zuzanna, trwożliwie spuszczając oczy pod wyniosłém spojrzeniem Briana; miałażbym cię obrazić?... Uśmiechasz się... Dzięki! o dzięki!... Wczoraj byłam bardzo silną... dziś Brianie jedném słowem mógłbyś mię zabić.
— Widzisz pani jasno — rzekł znowu Lancester po chwili milczenia, prowadząc ręką po czole, na którém perliło się kilka kropel potu — że bylibyśmy nieszczęśliwi.
— Nie... Słuchaj! zawołała wnet Zuzanna, któréj piękna twarz promieniła się; nie będziesz już potrzebował wsparcia... Ja jestem można i bogata, ja!... zapomniałam o tém!... Brianie o jakżem szczęśliwa, żem bogata!... Wyjawiłeś mi twoję tajemnicę, ja ci nawzajem wyjawię moję: słuchaj! słuchaj!...
— Biegnij pani, biegnij! pomruknął Tyrrel popychając małą Francuzkę; ona nie powinna ani słowa więcéj powiedzieć.
I natychmiast w obie ręce pochwycił krzesło i cisnął niem gwałtownie o podłogę. Zuzanna i Brian strwożeni łoskotem złamanego krzesła, wstali. Rozmowa ich przerwała się.
— Co to jest? zapytał podejrzliwie Lancester.
Nim mu Zuzanna odpowiedzieć zdołała, otworzono drzwi i rozległo się po salonie nazwisko owdowiałej księżny de Gèvres, a mała kobiéta weszła podskakując, uśmiechając się i kłaniając.
— Moje kochane dziécię, rzekła, powóz już zaprzężony: czekam cię.
Zuzanna żałośnie spojrzała na Briana, który skłonił się i pożegnał ją.
— Wiész moja ładniutka, czego od ciebie wymagają, mówiła daléj owdowiała księżna, po odejściu Briana... Rzeczy bardzo niewinnéj... mniéj jak nic!... jeżeli, czego nie przypuszczam, odmówisz, utracisz, moja kochana, całą przychylność twoich protektorów, i wielce szanowny Brian...
— I jakiż on z tém mieć może związek? dumnie przerwała Zuzanna.
— Nie gniewajmy się, moja droga... i wielce szanowny Brian, mówiłam, utraci swoje sto funtów szterlingów.
— Co! zawołała bledniejąc Zuzanna, pani wiész o tém?
— Rzecz przerażająca, moja kochana, że ja wiém o wszystkiém! powiedziała mała kobiéta nieco seryo, nieco żartem.
I zarzuciła szal na ramiona Zuzanny, włożyła jéj prędko kapelusz i powiodła ku bramie, przy któréj czekał świetny ekwipaż z herbem Dunois. Wsiadły do niego obie. Czystéj krwi rumaki ruszyły galopem i zatrzymały się dopiéro na Castle-Street, przed Dodley-house, mieszkaniem Franka Percewal.
Księżna de Gèvres wyjrzała przez drzwiczki.
— Zajedź od strony Regent’s-Street, rzekła do stangreta.
Ten usłuchał.
— Moja ładniutka, zaczęła znowu mała kobiéta obracając się do Zuzanny i spojrzawszy na zegarek, jeszcze mamy dwadzieścia minut naprzód... To nie wiele, bo ludzie, na których czekamy, nie mogą przybyć punktualnie na naznaczoną godzinę... Przyjdą może za dziesięć minut, może za dwie godziny... ale zawsze przyjdą.




Tego poranka wiele zdarzeń miało miejsce.
Markiz de Rio-Santo od rana bawił w Trewor-house. Miał wielką naradę z lady Campbell. Ta dowcipna kobiéta, zostawując markiza kilkakrotnie samego w swym budoarze, rozmaite czyniła wycieczki, bądź do pokoju swéj siostrzenicy miss Maryi, bądź do gabinetu lorda James Trewor swego brata..
Widocznie była to chwila przesilenia. Wybiła godzina natarcia. Siłą chciano zająć pole bitwy.
Markiz przemógłszy sam siebie, nakazał milczenie swéj poezyi, swym kawalerskim skłonnościom, podobnie jak dobry strategik oddala podczas walki wszelkie niepotrzebne działa.
Uzbroił się nieprzełamanym puklerzem; niezdolny upaść na siłach, czekał, gotów na wszystko. Wola jego wybrała ten dzień na urzędowe zaręczyny z miss Maryą Trewor. Musiał więc tego dopiąć mimo wszelkich przeszkód i jakiémi bądź środkami.
Nie mówimy już o biédnéj Maryi, która, chora na ciele, słaba na sercu, niezdecydowana i oszukana, na formalne zapytanie ciotki, odpowiedziała ze łzami, którym lady Campbell niezaniedbała nadać pożądanego znaczenia.
Mówimy o lordzie James Trewor.
Wyborny ten i prawy pan, rano odebrał list którego po przeczytaniu nikomu nie pokazał; ale wpadł w zły humor.
— Biédna Marya! mruczał przebiegając aleje małego parku swego; nigdybym się tego nie spodziewał po tym łotrze Franku!... Bo i w rzeczy saméj, dla czegóż mam temu wierzyć?... cóż znaczy list bez podpisu?... Nic wcale, nic!...
W skutku tego mniemania, któremu zapewne żaden z naszych czytelników nic nie zarzuci, lord Trewor znowu brał do ręki list i znowu uważnie go odczytywał.
Był to grzech przeciw logice, którego uniknąć nie umieją najmędrsi nawet ludzie.
A gdy przeczytał, gniótł list ze złości i znowu rozpoczynał swój monolog.
— W istocie, — mówił, Frank był wczoraj roztargniony, zakłopotany... pamiętam to dobrze... o! to rzecz niezawodna, dziwnie wyglądał... Biédna Marya!... Ale, mimo to wszystko, cóż znaczy list bez podpisu!... I dla czegożby Frank nie miał prawa, do licha! miéć miny, jaka mu się podoba.
Lady Campbell przyszła do niego w jednéj z takich chwil, i pośpieszyła się z wymówieniem wyrazu małżeństwo, który wówczas tak ważnym był w jego umyśle wyrazem.
— Nie mów mi o tym nędzniku Franku! zawołał lord Trewor, myśląc że małżeństwo i Frank były to rzeczy nierozłączne, gdy chodziło o jego córkę; niech umrę, jeżeli jego postępowanie nie jest w najwyższym stopniu obrażającém... obrażającém i nie do darowania milady!
— Jak to mój bracie?
— Jak to?... Tak, bardzo dobrze! jak to?... Będziesz go zapewne bronić, nie prawdaż?.. O niczém nie chcę słyszeć, milady... Jestem obrażony, obrażony najwidoczniéj.
— Ależ milordzie...
— Nie!... ja jestem obrażony moja pani.
— Ależ nakoniec mój bracie...
— Ah! to przechodzi wszelką wiarę milady, że upierasz się koniecznie i chcesz bronić Franka Percewal...
— Ale ja go nie bronię, milordzie.
— Nic... ah! to co innego!... dla czegóż więc mówisz mi o małżeństwie milady?
Lady Campbell namyślała się przez chwilę. Nie spodziewała się zapewne, że rzeczy tak pomyślny wezmą obrót. Brat w połowie sam jéj ku temu dopomagał, ale wygrana i tak jeszcze była niepewną, bo lady Campbell zbyt znała dobroć braterskiego serca, iżby mogła polegać na chwilowéj zemście jakakolwiekby zresztą mogła być jéj przyczyna.
— Milordzie, odpowiedziała, jest to wielka tajemnica.
— Nie bardzo ja lubię tajemnice, milady.
— Ale ta ci się niezawodnie spodoba... ręczę.
— Nie chcę o niéj wiedzieć moja pani... Wszystko dobrze zważywszy, może ten biédny Frank...
— Fi milordzie! w jednéj chwili mówisz za i przeciw... kocham Franka Percewal, szanuję go...
— Ej do kata! moja pani, nie wiész tego o nim co ja.
— Być może, odpowiedziała z uśmiechem lady Campbell, ale ja znowu wiém to, czego ty nie wiész bracie... Markiz de Rio-Santo prosi o rękę twojéj córki milordzie.
— Bardzo dobrze, milady... ale odmawiam ręki mojéj córki markizowi de Rio-Santo.
— Eh! żartujesz mój bracie.
— Nie, wcale nie żartuję!
— Ależ namyśl się przynajmniéj.
— Traciłbym czas nadaremnie, milady.
— Przynajmniéj poradź się córki, mówiła daléj lady Campbell.
— A to na co? spytał starzec marszcząc białe brwi.
— Przyzwoitość tego wymaga, bracie, odpowiedziała lady Campbell; być może, iż...
— Nie rozumiem cię moja pani.
— Słowem, milordzie, zawołała lady Campbell, cóźbyś powiedział, gdyby siostrzenica moja kochała Rio-Santa?
Lord James Trewor cofnął się krokiem w tył. Wzdęły mu się żyły na czole. Nie było to już małe przedchwilowe uprzedzenie przeciw Frankowi Percewal, ale piękny, czysto-angielski gniew, groźny przeklęstwy, boksami — skoro tym ostatnim sprzyjają okoliczności.
— Twoja siostrzenica? pani! powtórzył zająkliwie; moja córka?... miss Marya Trewor!... to być nie może!...
— Tak jednak jest, milordzie.
— Tak jest, dla Boga!... A więc wyzwę tego Rio-Santa na pojedynek, moja pani!... Uczynię to niezawodnie! Był to człowiek zacnéj i prawéj natury, z charakterem, jak to mówią, z całéj sztuki krajanym, człowiek dawnej daty, jakich już tylko gdzieniegdzie między arystokracyą angielską znaleźć można. Złamać dane słowo było dla niego niepodobieństwem, a ponieważ nie czytywał transcedentalnych naszych romansów, nie przypisywał więc miłości prawa niedotrzymania danego słowa. Jedna tylko rzecz skłonić go mogła do zapomnienia o Franku, to jest samo zrzeczenie się ze strony Franka.
Ale już nie oskarżał Franka odkąd go attakowano.
Słowem, nie wierzył zgoła w ową nagłą miłość Maryi dla nieznajomego. Dowcipne kobiéty częstokroć uważane są za szalone; lord Trewor wspaniałomyślnie nagrodził swą siostrę tym epitetem i tupnąwszy nogą zagładził wszelkie wspomnienie o mianéj dopiéro rozmowie.
Lady Campbell tymczasem wróciła do Rio-Santa dla zdania mu sprawy o złym skutku swego posłannictwa.
Zdawało się, że ta wiadomość mocno zmartwiła Rio-Santa.
— Teraz milady, rzekł, nie jestem już tu potrzebny; sądzę, że postępowałem jak człowiek honoru.
— Ależ, markizie, zawołała lady Campbell, nie ma nic straconego... z czasem mozże...
— Mam czekać! rzekł markiz z goryczą; nie, nie mogę pani... Ofiarowałem pannie Trewor moję miłość i rękę... miłość prawdziwą i rękę bez skazy!... Odrzucono mię!...
— Brat mój pozna swój błąd... i jeżeli nie dla mnie, milordzie, to dla kochającéj cię Maryi, chciej mieć trochę cierpliwości!
— Ah! gdybym był tego pewny! z westchnieniem odpowiedział Rio-Santo.
— To cóżbyś uczynił milordzie?
— Cobym uczynił! zawołał markiz, nagle się zapalając, pominąłbym wszelkie względy; zdeptałbym nogami czcze skrupuły...Powiedziałbym ci pani... ale nie o mnie samego tylko tu chodzi.
— Przedewszystkiem idzie o szczęście miss Trewor... Przyszły małżonek powinien być jéj godnym...
Lady Campbell przysunęła swe krzesło.
— Dla niéj, dla niéj jedynie saméj, Bóg mi świadkiem, a nie dla siebie, mówiłbym; bo pojmujesz pani zapewne, jak okropną byłoby dla miss Maryi rzeczą podzielać z rywalką serce swego małżonka?
— I dla czegóż to pytanie! milordzie!...
— Dla tego że wielce szanowny Frank Percewal ma kochankę, piękną kochankę, którą kocha miłością, kobiétę nie z takich, które się bierze rano, opuszcza wieczór, a zapomina nazajutrz... kochanka wielce szanownego Franka Percewal jest najpiękniejszą istotą, jaką w życiu mojém widziałem.
— Zaiste markizie, wyjąknęła lady Campbell zakłopotana — jestto rzecz bardzo ważna... ale...
— Przebacz pani, jeżeli myśl jéj zgaduję... któryż mężczyzna w życiu swojém nie miał kochanek? nie prawdaż?... Ja sam...
Rio-Santo przerwał sobie i wpoił w lady Campbell poważne i zarazem smutne spojrzenie.
— Pani, mówił daléj, cichym, ale dobitnym głosem, miałem kochanki nim pokochałem miss Trewor, ale odkąd ją kocham, już nie mam żadnéj... A pan Percewal!... dopiéro po zakochaniu się w Maryi, w chwili właśnie, gdy wraca upomnić się o dane mu słowo...
— Prawda! przerwała lady Campbell, która pragnęła być przekonaną.
— Gdy wraca zaślubić Maryę! właśnie w tej chwili sprowadza z Francyi inną kobiétę, którą również kocha...
— Sprowadza ją z Francyi, markizie! — Widziałaś ją pani. Pan Percewal przybył zawczoraj; a księżna de Longueville pokazała się nam wczoraj po raz piérwszy.
— Prawda! zawołała lady Campbell; i ta kobiéta tak młoda, tak cudownie piękna, którą mi pan wczoraj pokazywałeś?
— Tak jest, pani, to ona.
— O! Franku! Franku!... nigdybym tego o tobie nie myślała... Ale cóś pomogą ubolewania; potrzeba raczéj działać... W imieniu mojéj siostrzenicy dziękuję ci milordzie... O! teraz nic jeszcze nie ma straconego! Pójdę... powiem... czekaj na mnie, proszę cię; tą razą nie odmówisz mi.
Lord James Trewor ciągle jeszcze przechadzał się po alejach małego parku swego, wtém przybiegł do niego zdyszały służący, mówiąc, że miss Marya jest chora i pragnie mówić z ojcem.
Lord Trewor pospieszył ku domowi. Znalazł córkę siedzącą w fotelu, z twarzą w obie ręce utuloną. Zanosiła się od płaczu, łzy ciekąc po bladych palcach spływały jéj na odzież. Lady Campbell niespokojna, żałująca może, stała przy niej.
— Patrz milordzie, patrz, rzekła; oto dzieło tego nieszczęsnego Franka... postępek jego jest nikczemny, mój bracie... on ma kochankę...
— Wiém o tém, zimno odpowiedział lord James Trewor, drąc ostatni szczątek odebranego rano anonimicznego listu.
— Biédne dziécię już go nie kocha... dodała lady Campbell.
— Któż to powiada? zawołała Marya nagle odkrywając straszliwie bladą twarz swoję.
Już nie płakała. Oczy jéj zaczerwienione jeszcze świeżémi łzami, teraz słupem stanęły i pałały.
— Ojcze! rzekła głosem szczególnym i zupełnie przeciwnym zwykłéj jéj łagodności i słodyczy, owszem kocham go... długi czas byłam nierozsądną... nie znałam sama siebie... byłam nierozsądną i nieszczęśliwą mój ojcze!
— Biédne dziécię! pomruknęła lady Campbell; ona w gorączce.
Lord Trewor giestem nakazał jéj milczenie.
— Teraz, potwarzają go! zaczęła znowu Marya; mówią, że kocha inną... ah! to okropnie mój ojcze, potwarzać ranionego, umiérającego może!
— Umiérającego! powtórzył lord Trewor; co to wszystko znaczy moja pani?
— Frank Percewal miał pojedynek milordzie, odpowiedziała zakłopotana lady Campbell.
— Ja chcę się z nim widziéć mój ojcze, rzekła znowu Marya; zawieź mię do niego... Dowiémy się zaraz, czy trzeba wierzyć tym niegodziwym oskarżeniom... Franku! mój dobry Franku!... o! ileż ucierpiałam!...
Lord Trewor zadzwonił.
— Niech zaprzęgają, rzekł; natychmiast!... Uspokój się Maryo... nie wiedziałem o niczém... Pojadę do Percewala...
— A ja mój ojcze?
— Ty?...
Lord Trewor spojrzał na siostrę.
— Wszystko to jest dla mnie zbyt ciemném, pomruknął. Dobrze córko, pojedziesz zemną... przygotuj się.
Marya z uniesieniem ucałowała ojcowską rękę.
Lady Campbell wzruszyła ramionami i wyszła.
Pobiegła, zdekoncentrowana, opowiadać tę nową porażkę markizowi Rio-Santo; ale on nie zdawał się podzielać tą razą jéj troski.
— Będę oczekiwał powrotu lorda Trewor, rzekł spokojnie, pragnę poznać ostatecznie, jak dalece sięga moje nieszczęście.
W téj chwili usłyszano turkot pojazdu toczącego się po bruku.
Rio-Santo ukradkiem spojrzał na zegarek i tryumfujący uśmiech osiadł mu na ustach.
— Partya zaczyna się pomyślnie, mówił do siebie; czyliż ją wygram?...




VI.
DRAMA.

Lord James Trewor i jego córka część drogi odbyli w milczeniu. Marya w przystępie prawdziwéj namiętności, za jedném wysileniem rozerwała sieć sofizmatów, które, jak ciemna zasłona, wisiały między nią a jéj miłością. Ujęła na nowo wodze swéj woli, a moralne jéj niewolnictwo nagle się skończyło. Była znowu sama sobą; myślała własną wyobraźnią, czuła własném sercem.
Dla tego tez znikła w niéj wszelka wątpliwość, wszelka niepewność. W głębi jéj myśli samowładnie panował jedyny tylko obraz. Ani wspomniała o Rio-Santo, tym człowiekiem tak pięknym, tak zachwycającym i tyle wyższym nad innych, tym półbożku, którego jéj tak długo palcem wskazywano mówiąc: uwielbiaj! czcij!... Nic dla niego,! wszystko dla Franka, wszystko dla biédnego rannego, który nie miał obrońcy, tylko samych nieprzyjaciół.
Marya więc odradzała się po swéj śmiertelnéj chorobie. Obudziły się w niéj od razu wszystkie wspaniałomyślne uczucia. W téj chwili była silną i odważną, zdolną w walnéj bitwie pokonać tę domową tyranię, z któréj się dopiéro co prawie niespodzianie otrząsnęła.
Słodki i delikatny rumieniec osiadł na bladym dotąd jéj policzku. Oko błyszczało śmiałém światłem, a cała wdzięczna postać, pełną była nieustraszoności. Słowem cała jéj istota tak krucha obok arystokratycznéj swéj piękności, zdawała się gotować do przyszłéj walki i grozić zdala gnębiącéj ręce, pod którą tak długo uginała swą słabą wolę.
Marya radowała się tą niezwykłą siłą i dziękowała Bogu.
Wszystko to trwało kwandrans. Po upływie tego czasu zasępiło się czoło Maryi. Nagle ujęła ona rękę ojca i błagalnie w oczy mu spojrzała.
— Milordzie, rzekła, zmysły moje mięszają się, a okrutne wyrazy ciotki mojéj przychodzą mi na pamięć, jakbym je we śnie słyszała... Ale ty ojcze... zdaje mi się, że przypominam sobie... gdy oskarżano Franka, że ma kochankę... czy nie powiedziałeś: wiém o teém.
Lord Trewor usiłował uśmiechnąć się.
— Oi odpowiedz mi, milordzie, dobry mój ojcze! rzekła Marya błagalnym głosem; wszak się nie mylę, nie?
— Ej to są dzieciństwa! niechętnie pomruknął lord Trewor.
— Nie! o! nie, mój ojcze... kocham go tyle!.. iż gdyby mnie zapomniał dla drugiéj, nie umiałabym mu przebaczyć milordzie.
Marya wymówiła te słowa głosem mocnym, a suche jéj i pałające oko znowu badało twarz ojca.
Ten napróżno usiłował uśmiechnąć się, wnet zmarszczył brwi, potém półgłosem, z całego serca przeklinał siebie i Franka.
Pojazd zwrócił się na róg Regent’s-Street.
Kareta z herbem Dunois stała jeszcze przed Dudley-house, a mała księżna de Gèvres ciągle wyglądała przez okienko.
— Prędzéj, moja piękna! prędzéj i zawołała, skoro postrzegła ekwipaż lorda Trewor; już czas.
Sama otworzyła drzwiczki i popchnęła Zuzannę, która najmniejszéj nie okazywała niechęci.
— Idź na schody, a spiesz się! nakazująco dodała mała Francuzka; zastukaj!... Skoro raz wejdziesz powiedzą ci co masz czynić.
Zuzanna weszła na schody. Księżna de Gèvres dała znak stangretowi, który zawróciwszy zaciął konie i galopem ruszył ku Tottenham-Court-Road.
W téj chwili ekwipaż lorda Trewor zatrzymał się przed Dudley-house.
Marya nie straciła ani najmniejszego szczegółu sceny, którą dopiero opisaliśmy. Mocno ścisnęła rękę ojca, który przeciwnie nic nie widział, prócz pędzącego galopem pojazdu zaprzężonego w parę bardzo pięknych koni.
— Milordzie, rzekła wzruszonym głosem, ta kobiéta!...
— Która kobiéta?
Marya pokazała mu ręką Zuzannę, która w téj właśnie chwili przebywała próg w Dudley-house.
— Do djabła mruknął lord James, ta kobiéta, powiadasz miss Maryo?... Na honor nie znam jéj wcale!
— Ale ja ją znam! głucho odpowiedziała miss Marya i znowu zupełnie zbladła.
Całe jéj ciało zadrżało jak w febrze, zaledwie oddychać mogła.
Lord Trewor wielce żałował, że ją wziął z sobą. Od samego początku drogi, mocno wyrzucał sobie tę nieroztropność, ale złe było już niecofnione.
— Odwagi! moja córko! rzekł nakoniec ukrywając własne wzruszenie.
A potém dodał ukradkiem:
— Ah! łotrze Franku!
— Dosyć mam odwagi, odpowiedziała Marya z przymusem; ale na coż jeszcze czekamy milordzie?... przybyliśmy odwiedziéć Fraka Percewal, i oto jego mieszkanie.
Lord Trewor namyślał się.
— Moja córko, rzekł po chwili, głosem wzruszonym, ale mocnym i niedopuszczającym odpowiedzi, działałem zbyt nagle. Nie powinnaś była być tutaj... Przynajmniej nie zapomnę się do tego stopnia, iżbym miał narażać córkę Trewora... Zostaniesz tu, miss Maryo... Ja sam pójdę, odwiedzę wielce szanownego Franka Percewal.
— Zawsze ci byłam posłuszna mój ojcze, odpowiedziała Marya z wzrastającą co chwila boleścią; poddaję się twojéj woli... Ale na imię Boga! wysłuchaj mojéj prośby; przyrzeknij, źe mi powiész... Widzisz mój ojcze, że jestem silna!... Przyrzeknij że powiesz, czy ta kobiéta!...
Zamilkła i położyła rękę na upadającym sercu.
— Czy ta kobiéta, dodała, ma prawo stawać między mną a Frankiem Percewal.
— Przyrzekam, odrzekł lord Trewor po niejakiém wahaniu się.
— Na honor twego nazwiska, ojcze!
— Na honor mego nazwiska...
Już blizko pół godziny nieszczęśliwy, ociemniały sir Edward Mackenzie siedział w głowach Franka Percewala. Stefan Mac-Nab przepędziwszy całą noc i większą część dnia przy swym przyjacielu, korzystał z obecności poczciwego sir Edwarda i ujmującéj jego grzeczności, i wyszedł do Cornhill dla dania znać o sobie.
Od wczorajszego wieczoru nie widział ani matki, ani Klary, o któréj myśl skracała mu długość bezsennie przepędzonéj nocy. Od chwili przybycia sir Edwarda, znikła wszelka niespokojność, bo Frank znał oddawna poczciwego ślepca, równie jak i jego matka i cały prawie świat londyński.
Frank wprawdzie nie najgrzeczniéj się z nim obszedł na zawczorajszym balu w Trewor-house, ale Stefan nie wiedział o tém i zresztą biédny niewidomy nie żywił zemsty.
Frank całą noc miał gorączkę. Teraz spał.
Stary Jakób zajęty był jakąś robotą na dole.
On to otworzył drzwi Zuzannie.
— Czy tu wielce szanowny Frank Percewal? spytała.
— Tu milady, odpowiedział Jakób; ale nie można się z nim widziéć.
— Wiém, że chory, dodała Zuzanna, z przykrością powtarzając wyrazy, których ją nauczono. Ale właśnie dla tego tu przybywam. Stefan Mac-Nab mniemał, ze nierozsądnie uczynił zostawując chorego sam na sam z człowiekiem pozbawionym wzroku.
Dobry pan Stefan! szepnął stary Jakób; jak on o wszystkiém pamięta... Ah! na wielką tarczę Percewalów, którą pani obaczysz skoro wejdziesz do gabinetu Jego Wielmożności, oto mi prawdziwy przyjaciel... Gdyby mi wolno było czynić przypuszczenia, sądziłbym że pani jesteś zapewne jedną z kuzynek pana Stefana... jedną z miss Mac-Farlane... Uczciwe, stare szkockie nazwisko, na honor... O! znam ja to wszystko... Pozwól pani na górę, proszę, i niech panią Bóg błogosławi jak wszystkich, co się interesują Percewalem!
Zuzanna czém prędzéj^korzystała z tego pozwolenia. Gdy weszła do pokoju, w którym leżał chory Frank, oko w oko spotkała się z ślepym Tyrrelem. Piérwszy to raz widziała ona twarz jego oświetloną dziennym blaskiem, mimo to od razu go poznała.
Tyrrel wlepił w nią nieruchomy i zagasły swój wzrok.
— Kto tam? zapytał po-cichu.
— Ta na którą czekasz, odpowiedziała Zuzanna.
Tyrrel zbliżył się do niéj i ujął za rękę.
— Moja córko, rzekł ostrożnie, ale dobitnie, wiész czego od ciebie żądają... Pamiętaj! nie wahaj się w chwili, w któréj potrzeba będzie działać, bo zginiesz!...
— Zawsze te groźby! przerwała Zuzanna.
— Można ci grozić moja córko, teraz kiedy jesteś szczęśliwą, rzekł ślepy z dobrodusznym uśmiechem; ah! powtarzam ci: do Tamizy daleko... a wielce-szanowny Brian jest dla nas drogą rękojmią twego posłuszeństwa... Ale, ale, pomówimy o wielce szanownym Brianie moja córko. — Dziś tylko co się już nie zdradziłaś, a tém samém tylko co go nie zgubiłaś.
— Co!... zawołała Zuzanna, miałżebyś wiedziéć?...
— Wiém o wszystkiém... Strzeż się!!... Ale na przyszłość będziesz zapewne rozsądniejszą, jeżeli nie dla siebie saméj, to przynajmniéj przez wzgląd na niego... Słuchaj!
Usłyszano kołatanie do drzwi zewnętrznych.
Tyrrel pociągnął Zuzannę do łóżka i kazał jéj pochylić się nad głową chorego.
— Wejdzie tu jeden człowiek, powiedział, starzec. W chwili gdy się na progu pokaże uczynisz to co rozkazano... Żadnych kwestyj! dodał rozkazująco; podpisałaś umowę, musisz ją dopełnić.
Lord Trewor szedł po schodach, zdaleka odpowiadając staremu Jakóbowi.
— Ciężko raniony, biédny chłopak! rzekł; ha! może ja się mylę... Nie teraz to dla niego pora miéć miłośne awanturki.
Stąpił na próg i ujrzał Zuzannę plecami do niego obróconą. Zatrzymał się.
— Teraz! szepnął Tyrrel.
Zuzanna zbladła i nie ruszyła się.
— Nuże, do wszystkich djabłów!... Bo na Lancestrze mścić się będziemy!
Łza oburzenia i boleści stoczyła się pałająca z powiek Zuzanny.
I w téj chwili nachyliła się i złożyła pocałunek na czole Franka Percewal.
Lordowi Trewor wyrwał się z piersi boleśny wykrzyknik.
— Kto tam? spytał ślepy.
Zamiast odpowiedzieć, lord Trewor szybko zbiegł po schodach.
— Możesz teraz odejść, szepnął Tyrrel do ucha Zuzannie, dziękuję.
Lord James Trewor przechodząc obok starego Jakóba powiedział mu kilka przykrych słów, wsiadł do karety i natychmiast odjechał.
Zuzanna zawstydzona, wzruszona, czując aż nadto, że grała rolę nieszczęsnego narzędzia w ręku nikczemnych, oddaliła się nie odpowiedziawszy nawet staremu Jakóbowi, który pytał ją, czy w istocie jest miss Anną lub Klarą Mac-Farlane.
Frank tymczasem niespodzianie się przebudził i prawie w chwili gdy usta Zuzanny dotykały jego czoła. Widział, jak przez sen, srogie oblicze lorda Trewor na progu i zachwycającą twarz pięknéj dziewicy pochyloną nad głową swoją.
Znowu zamrużył oczy i głębokie wydał westchnienie.
W kilka chwil potém, otworzył oczy i już samego tylko sir Edwarda Mackenzie, ujrzał spokojnie przy swém łóżku siedzącego.
— Szczególniejsze miałem przywidzenie, szepnął; widziałem lorda Trewor... i piękną kobiétę... więcéj nawet... czuję jeszcze na mém czole dotknięcie jéj zlodowaciałych ust... Ale to nie była Marya.
— Mój kochany Franku, odpowiedział biédny Edward mocno wzdychając, nie umiém ci powiedzieć czy marzyłeś lub nie... Słyszałem chodzących po pokoju, ale wiész, że moje oczy...
— Zadzwoń pan na Jakóba! przerwał Frank; powiadasz pan żeś słyszał chodzących?...
Jakób przybiegł natychmiast skoro posłyszał dzwonek.
— Kto tu był? spytał Frank niespokojny.
— Czyż Wasza Wielmożność nie wie?... Dobrze mówiłem, mój pan zapewne nie poznał lorda Trewor, kiedy go tak rozgniewał.
— Lorda Trewor! powtórzył Frank.
— Tylko co stąd wyszedł, zaklinając się na wszystkie nieba i piekła, że odtąd już Waszej Wielmożności znać nie chce.
— Ah! zawołał Frank i podniósł się na łóżku.
— I tę małą miss musiałeś pan także rozgniewać... a jednak to była ładna panienka!... uciekła jak...
— Co za panienka? co za dziewczyna?... cóż ty mi znowu prawisz? zawołał Frank gubiąc się w domysłach.
— Kuzynka pana Stefana, miss Anna lub miss Klara Mac-Farlane.
— Ah!... zawołał Frank lżej tą razą oddychając.
— Otoż i pan Stefan! on nam całą rzecz wyjaśni...
W rzeczy saméj wszedł Stefan wprost od kuzynek wracający. Nie mogła to więc być ani Klara ani Anna.
— O Boże! Bożę stęknął Frank. Dobrze więc widziałem!... lord Trewor... ojciec Maryi!... był tam... Jakaś kobiéta nachylała się do mego czoła... widział ją... i powiedział...
Frank nie dokończył. Ciężko padł na posłanie, stracił przytomność.
— Ale cóż to za kobiéta... cóż to za widmo? rzekł stary Jakób.
Potém, zaczynając pojmować, zawołał: sir Edwardzie! ah! do licha on ślepy, on nic nie widział.
Stefan także zrozumiał, a niosąc ratunek Frankowi, rozmyślał o tém co zaszło. Ale głowa jego gubiła się w odmęcie romantycznych przypuszczeń.
Co to za kobiéta? kto ją tu przysłał?... Miałżeby to być drugi akt tragedyi, któréj początkowe sceny odegrał doktor Moore ze swoim pomocnikiem Rowleyem?...
Dwadzieścia razy, zapominając na ślepotę biédnego sir Edwarda Mackenzie, żywo obracał się ku niemu aby go zapytać, aby się dowiedzieć, ale nieruchomy wzrok nieszczęśliwego ślepca, wstrzymał go od tego.
— Sir Edwardzie, rzekł mu nakoniec, Frank wkrótce odzyska przytomność, a muszę z nim mieć poufną rozmowę... racz wybaczyć...
— Odchodzę, panie Mac-Nab, odpowiedział ślepy. Przyszedłem dla wyświadczenia przysługi, dodał z tak prawdziwym smutkiem, że Stefan uczuł się wzruszonym; ale i dziś, podobnie jak bardzo często, obecność moja była raczéj szkodliwą niż użyteczną... Oby pana Bóg uchronił od nieszczęścia jakiém dotknięty jestem, panie Mac-Nab!
Stefan milcząc ścisnął mu dłoń a sir Edward wyszedł z Jakóbem, który go odprowadził aż na ulicę i wsadził do fiakra.
Gdy wrócił do przytomności, znalazł obok siebie Stefana i lady Ofelię hrabinę de Derby, która oddalić się chciała, lecz ją Stefan usiłował zatrzymać. Frank zrazu nie pamiętał co zaszło.
— Mój przyjacielu, rzekł Stefan, badając puls jego, zanadto jeszcze jesteś słaby, iżbyś mógł wytrzymać wrażenia, które cię czekają, a które ja, jako lekarz, powinienbym usunąć. Ale zagrożono szczęściu twojego życia; a przyjaciel powinien tu zająć miejsce lekarza. Posłuchaj mię. Tylko co zadano ci cios okrutny.
— Pamiętam, odpowiedział Frank z rozpaczą; a więc to nie był sen?...
— Nie, odrzekł Stefan. To coś widział było rzeczywistością. Istnieje teraz zapora między tobą, a miss Marya Trewor.
— Jej ojciec... moja ostatnia nadzieja! szepnął Percewal.
— Odważnie przyjacielu!... jeżeli mimo stanu twojego, mówię ci o tém, czyż nie zgadujesz, że na to złe mam lekarstwo?... Zbierz twoje siły... oto nowa nadzieja w miejsce téj, którą nam pochwycono... Pani hrabina de Derby jest tu, przybywa stosownie do obietnicy... ma mówić...
— Nie, panie, nie, zawołała lady Ofelia czując się słabą w stanowczej chwili; nie... Ten sekret nie jest moim... Proszę pana... pozwól niech się oddalę...
Stefan rzucił na nią pełne wyrzutu spojrzenie.
— Nie, panie! powtórzyła hrabina; to niepodobna!
— Czyż więc przybyłaś tu pani, z goryczą rzekł młody doktor, dla nasycenia się widokiem jego walki ze śmiercią?
Hrabina, która się była schroniła za łóżko Franka, znowu wróciła i usiadła przy nim. Ten zarzut ranił jéj serce.
— Chcę mówić z wielce szanownym Frankiem Percewal, a nie z panem, rzekła wyniośle do Stefana po chwili milczenia; proszę pana, oddal się...
Stefan zbliżył do ust Franka łyżkę napełnioną kordiałem, wdzięcznie skłonił się i natychmiast wyszedł z pokoju.
Hrabina długo jeszcze wahała się; gdy nakoniec otworzyła usta, opowiadała przerywanémi wyrazy i zaledwie zrozumiałym głosem historyą, w któréj bardzo często wspominała imię Rio-Santa.
Frank słuchał z natężoną uwagą. Żył wzrastającą nadzieją, interesujące to opowiadanie dodawało mu siły.
— I ten człowiek ma zaślubić Maryę! zawołał, gdy hrabina zamilkła.
Ta ujęła jego rękę. W oczach miała pełno łez.
— Jest to człowiek, którego ani pan, ani ja sądzić nie możemy, rzekła po-cichu. To, coś słyszał, mocno cię przeciw niemu oburza... Ale nie chciéj nadużywać mego zaufania... Pamiętaj pan, żeś mi dał słowo... i że ja go kochani!...
Hrabina z wysileniem wymówiła te ostatnie wyrazy; mocny szkarłat pokrył jéj czoło; a Frank uczuł konwulsyjne drganie jéj ręki.
Nim zdołał odpowiedziéć, hrabina wstała i wyszła nagle.
— Stefanie! Stefanie! zawołał Frank, któremu w tej chwili gorączka dodawała siły; papieru, atramentu!... Zawołaj Jakóba Stefanie... O! jeszcze nie wszystko stracone!... Ona bardzo nieszczęśliwa, Stefanie, ta biédna kobiéta!... No, dajcie mi do pisania! Odważę się na ostatnią próbę, bo mi coś powiada, że ten człowiek dzisiaj nie zwycięży mię już tak jak wczoraj!...
Jakób podał panu do łóżka papier i pióro.
— Czy mi będziesz dyktował Franku? spytał Stefan.
— Nie, nie, mój przyjacielu! odpowiedział Frank z zapałem; powiadam ci, że to ostatnia próba, ostatnia moja nadzieja...
— Jego ostatnia nadzieja! powtórzył stary Jakób, którego uczciwe oblicze wyrażało bolesną ciekawość.
— Sam pragnę doświadczać mego szczęścia, mówił daléj Frank coraz bardziéj się zapalając; jeżeli mi się nie uda... ah! jeżeli mi się nie uda Stefanie, czuję, że tego nie przeżyję...
Stefan nie odpowiedział.
Stary Jakób pochylił siwą głowę i wniósł w niebo zapłakane oczy.
Frank tymczasem z gorączkową szybkością pędził piórem po papierze. Gdy skończył, podał list Jakóbowi.
— Do lorda Trewor, rzekł; nie powracaj aż mu sam oddasz to do własnych rąk... rozumiesz?
— Rozumiém Wasza Wielmożności.
— Chociażbyś miał drzwi wysadzić, staraj się dostać do jego salonu!...
— Nie powrócę aż lord Trewor będzie miał list Waszéj Wielmożności, przerwał z prostotą stary Jakób. Wasza Wielmożność rozkazałeś, dosyć mi na tém.




Lord James Trewor jak wściekły wsiadł do powozu. Zrazu uporczywie nie chciał odpowiadać na zapytania córki, ale nalegany przez Maryę i pomny na dane jéj słowo, starzec nareszcie się odezwał w uniesieniu:
— Widziałem na własne oczy!... Frank na prawdę zapomniał o tobie moja córko!
Marya od kilku minut oczekiwała tego ciosu, a jednak wytrzymać go nie mogła. Padła na poduszki pojazdu i odtąd ani słowa nie wyrzekła.
Ojciec usiłował wyrwać ją z téj osłupiałéj nieczułości, która go trwożyła, ale napróżno. Marya leżała bez ruchu, sztywna, nie płacząca i zaledwie objawiająca oznaki cierpienia.
Od czasu do czasu jednak pierś jéj wzdymała się, i głębokie westchnienia wydobywały się z pod ciężaru tłoczącego jéj serce.
Wysiadłszy z powozu, wsparta na ramieniu ojca weszła do salonu. Byli tam lady Campbell i Rio-Santo, który przywitał Maryę zrezygnacyą pełną godności i boleści, a lordowi Trewor zimno się skłonił.
Lady Campbell spojrzeniem badała stroskane czoło brata, i skamieniałą twarz Maryi. — Odgadła wszystko.
— Milordzie, rzekł lord James do Rio-Santa porywczo i smutnie, dziś rano odmówiłem ci ręki méj córki, bom ją przyrzekł drugiemu. — Ten drugi, któregobym wolał na zięcia niż ciebie milordzie, zwrócił mi dane sobie słowo... w sposób, iż...
Lord James Trewor zastanowił się.
— Cóżem ci mówiła kochany markizie? zawołała lady Campbell; milord mój brat jest to stary żołnierz, a jego komplementa są czasem dziwaczne; ale widzisz, że na ostatek przychyla się do twego żądania...
— Pozwól pani! ja się nie oświadczam... miss Trewor jest wolna... niech wybiera małżonka i będzie szczęśliwą!
Marya skoro weszła usiadła obok swéj ciotki.
— I cóż! moje kochane dziecię? spytała lady Campbell.
Marya spojrzała na nia zrazu nie rozumiejąc; a potem, cała doznając bolesnego wstrząsnienia, zalała się łzami.
— Wszystkie młodo dziewczęta są jednakowe, szepnęła z uśmiechem lady Campbell: truchleją na widok blizkiego szczęścia.
— O jakżem go kochała! rzekła miss Trewor wśród łez. Ah! pani, pani, dodała kładąc pałające swe czoło na ręku ciotki, przekonywaj mię, mów mi jeszcze, że go już nie kocham!
Lady Campbell w widocznym była kłopocie Rio-Santo czuł, że mu się serce ściska.
— Maryo, rzekł po-cichu nachylając się do jéj ucha, a więc to prawda!... pani mię nie kochasz!
Miss Trewor podniosła na niego zalane oczy i podała mu rękę, którą Rio-Santo namiętnie do ust przycisnął.
— Dla mnie znikła już przeszłość, rzekła nieco gwałtownie; ja chcę kochać ciebie milordzie... ciebie jedynie... tak jest... chcę tego!
— Przecie! zawołała oddychając lady Campbell, a nie mogąc nic lepszego uczynić, złożyła pocałunek na czole swéj siostrzenicy.
Lord Trewor podał markizowi rękę i rzekł:
— Milordzie, moja córka mówiła; masz moje słowo.
Marya bardzo rychło wyczerpała przemijającą energią gorączkowego przesilenia. Znowu zbladła, a wątła jej organizacya uległa nakoniec pod natłokiem tylu rozmaitych wrażeń; słowa obecnych odbijały się o jéj ucho tylko jak głuchy szmer: nie pojmowała już co się wokoło niej działo.
W téj chwili dał się słyszeć hałas w przyległym pokoju. — Zdawało się, że jest tam jakaś kłótnia i że lokaje lorda Trewor tamują do niego drogę przybylcowi, który gwałtem dostać się pragnął.
— Daj twój list, rzekł jeden ze służących; wręczę go milordowi.
— Ja go sam wręczę, na Śgo Dunstana! odpowiedział głos zdyszały.
Nakoniec drzwi się nagle otworzyły, i stary Jakób oblany potém, cały w nieładzie, wpadł do pokoju, a za nim dwóch lokai. Lord Trewor poznał go i odwrócił głowę.
— Oto list do Waszéj Wysokości, rzekł Jakób, od mojego pana.
Lord Trewor odepchnął go.
— Weź milordzie, weź!... zawołał Jakób; weź na imię Boga!... Pan mój umiera!...
— Pójdź precz, srogo odpowiedział lord Trewor; nie znam już Franka Percewal.
Rio-Santo lekko pobladł na widok starego sługi; ale usłyszawszy te słowa odzyskał znowu swą obojętną minę.
— Przez litość milordzie!... dodał wierny Jakób, chcąc coś więcéj jeszcze mówić.
Lord Trewor pochwycił list i podarł nie czytając go.
Jakób cofnął się jakby w twarz dostał.
Oczy jego zabłyszczały ogniem; pochylona postawa wyprostowała się.
Ale wnet smutnie zwiesił głowę i spojrzał na starego lorda z wyrazem najboleśniejszego wyrzutu.
— Była to jego ostatnia nadzieja!... pomruknął z nieopisaną boleścią; musi więc umrzéć mój biédny Frank!...




VII.
SIDŁA.

Przez większą część dnia widziano przechadzającego się na Finch-Lane i chodnikach Cornhillu człowieka w zupełnym szkockim ubiorze: w tartanie, czapce z piórem, z nagiémi łytkami i w pół bócikach.
Szkot ten nie zbyt oddalał się od rogu czworobocznego domu. Mógł to być jakiś próżniak, lub biédny cudzoziemiec zabłąkany wśród ogromnego Londynu. Prawie całą twarz pokrywały mu długie kudłate włosy. Ledwie widzieć można było jego oczy małe, świecące, nieco pokryte dzikiemi strzępy dwóch strasznych brwi. Oczy te, pomimo widocznego starania, nie mogły pozbyć się szczególnéj, właściwéj sobie ruchomości, ani tez wyrazu ciągłego i chytrego śledzenia, tego charakteru ciekawych i złodziei.
Gdy myślał, że nikt na niego nie zważa, natychmiast spoglądał na dom matki Stefana. Wówczas zdawał się być niespokojnym i smutnym. Zniecierpliwiony tupał nogami, wzruszał ramionami i znowu się przechadzał.
Około trzeciéj po południu, Stefan Mac-Nab, korzystając, jak powiedzieliśmy, z obecności nieszczęśliwego sir Edwarda Mackenzie przy chorym Franku Percewal, przyszedł odwiedziéć matkę.
Spostrzegłszy go Szkot, skrył się na Finch-Lane.
— Dobrze! mruknął złośliwie; otóż mamy i chłystka!... Tego tylko brakowało!... Dziś jakiś feralny dzień dla mnie... Wieczór już się zbliża, a okropnie mi trudno zarobić na biédny kawałek chléba...
Skoro Stefan wszedł, Szkot wrócił na swoje stanowisko.
W godzinę potém otworzyły się drzwi domu Mac-Nab. Stefan wyszedł, odprowadzał matkę do szanownego Johna Buttler i wracał do Percewala.
Szkot uśmiechnął się z radości, wstrząsnął dzikim włosem i w milczeniu potarł ręce.
Czekał aż Stefan i jego matka zniknęli w tłumie pokrywającym nieustannie chodniki. Gdy stracił ich z oczu, przebiegł przez ulicę i zakołatał do domu Mac-Nab.
— Czego chcesz? spytała służąca, która mu zeszła otworzyć.
Bob, którego zapewne poznali nasi czytelnicy, uchylił nieco czapki i zawołał udając nosowy akcent wieśniaków z nad granicy szkockiéj:
— Mam powiedziéć pannom kilka słów od Jego Wielmożności...
— Kogoż nazywasz Jego Wielmożnością?
— Jego Wielmożność, niech mię Bóg skarze! zaczął znowu Bob teraz mocniéj krzycząc, i bardziéj przez nos; Jego Wielmożność... laird, do licha!... Tak, laird Angus Mac-Farlane z zamku Krewe, na honor!
Spełniło się co Bob przewidział. Obie młode dziewice, usłyszawszy głos jego, wychyliły się przez poręcze schodów.
Mój ojciec! zawołała Klara, to posłaniec od ojca!... Bess, przyprowadź tu na górę tego człowieka!
— O! Boże, Boże! rzekł Bob wybuchając radością, skoro go wprowadzono do młodych dziewic; o! jakże wyrosły!... Moja biedna Effie jużby ich nie poznała, chociaż obie wykarmiła!...
— Effie! odpowiedziała Anna, dobra Effie, nasza dobra mamka... Czy nie jesteś dzierżawca Dunkan z Leed, mój przyjacielu?...
— Mąż naszéj poczciwéj Effie! dodała Klara biorąc go za rękę...
— Ale tak! moje ładne panienki, odpowiedział Bob dobrodusznie; Effie... téj tłustéj Effie, co wam śpiewała nad kolebką rybackie piosnki! Czy pamiętacie to?
— Jakże nie mamy pamiętać! odrzekła Anna ze łzami w oczach; my nic nie zapomniałyśmy, ani piosenek, ani Effie, tkwi nam wszystko w pamięci, cośmy tyle kochały w drogiéj naszej Szkocyi!
— Ale jakżeś się zmienił Dunkanie! dodała Klara z zadziwieniem.
Bob otarł sobie oczy, które, rozumie się, były zupełnie suche.
— Jakże mię cieszy wasz widok! rzekł westchnąwszy zamiast odpowiedzieć; ah! ileż będę miał do opowiedzenia mojéj staréj Effie!
— A twoja córka Elżbieta, Dunkanie? spytała Anna.
— Elżbieta! powtórzył Bob z giestem najdoskonalszéj boleści ojcowskiéj; biédna dziewczyna!... już od pół roku opłakujemy jéj stratę!... Ale, na honor, ja tu nie przyszedłem rozmawiać o moich interessach, nie... Jego Wielmożność czeka na panienki...
— Ojciec! przerwała Klara, miałżeby być w Londynie?...
Anna otarła łzę poświęconą pamięci Elżbiety, towarzyszki jéj dzieciństwa, i uśmiechnęła się.
— Mój ojciec! rzekła także, a więc go obaczemy?
— Skoro tylko zechcecie, moje piękne panny, rzekł Bob; ah! do licha! Jego Wielmożność będzie bardzo kontent... jakże dawno już was nie widział?...
— Rok już, odpowiedziała Anna.
— Rok! na honor! tak jest... rok! Powinienem był to wiedzieć, bom go wtedy aż do granicy odprowadzał... Ale!... czy tu nas nikt nie słyszy?
Bob obracał się na wszystkie strony przybierając bardzo tajemniczą minę.
— Po cóż takie ostrożności? spytała Klara.
— Aha! po cóż?... moja piękna panno, laird — niech go Bóg błogosławi! — nie lubi ciekawych... Oglądam się, bo mi Jego Wielmożność powiedział: ostrożnie!...
Bob na chwilę zamilkł, a potém dodał z dziecinną naiwnością:
— Jestem więc ostrożny... jak widzicie.
— Ależ nasz ojciec!... gdzie jest nasz ojciec? zapytały razem obie dziewice.
— Aha, rzekł Bob, komicznie przymilając się; wielką macie ochotę obaczyć papę... uściskać go... ucałować... no! ja to bardzo dobrze rozumiem, moje piękne panienki... Laird jest okropnie srogi... ale obok tego dzielny człowiek...
— Kiedyż go obaczemy? przerwała Klara.
— Właśnie też to kwestya!... rzekł znowu natychmiast głos zniżając.
Ujął obie dziewice za ręce i przyciągnął je ku sobie, jakby szło o wielki sekret.
— Laird, szepnął, przyjechał tu za interesami... Ukrywa się... dla czego? nie mogę wam powiedzieć... Czeka was... ale nadewszystko, niech to będzie największa tajemnica, bo tu chodzi o jego wolność... a może ożycie!
Obie siostry krzyknęły ze strachu.
— Cicho! rzekł Bob; hałas sprowadza słuchaczy... Mówiłem więc, że laird czeka was w oberży pod Królem Jerzym, przy Temple-Gardens... Bądźcie gotowe moje piękne panny. Za kwandrans przyszlę po was fiakra... Nadewszystko zachowajcie się roztropnie.
— O jego życie powiadasz, zawołała Klara, odzyskując nakoniec mowę; mówisz że idzie o jego życie, o Boże!
— No, no... odparł Bob; możem trochę przesadził; ale jego interesa tak są zawikłane, biédny poczciwy człowiek!... W każdym razie, moje ładne panienki, obaczycie go, i jeżeli on uzna to stosowném, dowiecie się więcéj, niż ja wam powiedzieć mogę... Do widzenia miss Klaro; do widzenia miss Anno!... Ah! jakżeby moja tłusta Effie cieszyła się waszym widokiem.
I zmierzał do drzwi.
— Za dziesięć minut przyszlę wam fiakra, dodał jeszcze; nie mówcie nic nikomu moje panienki!... bo widzicie, to nie bagatelka... Ani słowa żywéj duszy!
Bob otworzył drzwi i z uroczystą miną położył palec na ustach; potém nagle twarz zmieniając przyjaźnie kiwnął głową obu siostrom i zniknął.
Skoro się oddalił, Anna i Klara spojrzały po sobie.
— Jak on się zmienił! rzekła Klara po chwili, nigdybym go nie poznała!
— Jużeś go dawno nie widziała! rzekła Anna.
— Dawniéj, zaczęła znowu starsza siostra, nie był on tak otyły a słuszniejszy.
— Więcéj utył i dla tego zdaje się niższym, odpowiedziała ufająca Anna; co za szczęście Klaro, ze obaczémy naszego ojca!
— Tak, mówiła Klara, dawniéj nie miał tak dziwnego spojrzenia...
— Biédna Elżbieta! przerwała Anna, tak młodo umarła!
— Tak jest... biédna Elżbieta! machinalnie wymówiła Klara... Ale czy ten człowiek jest w istocie Dunkanem z Leed?
Anna na głos się roześmiała.
— Spieszmy się, moja siostro, rzekła; fiakr zaraz przyjedzie i unikniemy zapytań naszéj ciotki, przed którą nie umiałybyśmy kłamać.
Klara nie ruszyła się. Anna usiadła przy niéj i wsparła swą zachwycającą głowę na ramieniu siostry ciągle nieruchoméj.
Klaro, rzekła łagodnie, ojciec nas czeka... a pamiętaj, moja siostro... wczoraj przyrzekłaś mi że powiesz ojcu...
Śmiech Anny sprawił, że Klara przestała rozmyślać. Obróciła się ku młodszéj siostrze i pocałowała ją w białe i czyste czoło.
— Jestem szalona! szepnęła z lekkiém westchnieniem, wszędzie widzę niebezpieczeństwa... bałam się Anno... Ale teraz już jestem rozsądniejszą... Poczciwy Dunkan z Leed mocnoby się zdziwił, gdyby wiedział, że przez chwilę sądziłam, iż on jest...
— Iż jest, czém, moja siostro? spytała Anna Widząc że Klara waha się.
— Dzieciństwo! zawołała Klara. Pójdź, będziemy mówiły ojcu o Stefanie, nieprawdaż?... Ty będziesz szczęśliwą Anno, bardzo szczęśliwą... bo Stefan będzie cię kochał... on cię kocha... bo któż mógłby patrzéć na ciebie, a nie kochać? dodała tuląc do swego łona głowę siostry; ciebie, która jesteś tak dobrą i tak ładną!... dla ciebie to, dla ciebie tylko, błagam ja Boga, teraz gdy już sama żadnéj nie mam nadziei...
Klara nie dokończyła. Teraz nawzajem Anna posmutniała i wlepiła w siostrę zarazem smutne i ciekawe spojrzenie.
— Ty już nie masz nadziei! rzekła; cóż więc przedemną ukrywasz Klaro?... Czyliż nie otwiérałam ci zawsze całego serca mojego?...
— Mała nierozsądna! odpowiedziała Klara, usiłując uśmiechnąć się; ten tylko kto kocha, miéwa swoje skrytości... a ja nikogo nie kocham... o! nie!
Ubrały się. Klara wzięła z sobą parę pięknych strzeleckich rękawic, które wyhaftowała dla ojca; Anna zaś worek do tytoniu wyszywany perłami, także własnéj roboty, i podobne mający przeznaczenie.
Potém obie wyszły w chwili, gdy zatrudniona służąca nie uważała.
W kwadrans potem fiakr wysadził je na Temple-Lane przed oberżą mastra Gruff, którego poznaliśmy w piérwszym rozdziale naszego opowiadania, podczas wodnéj wycieczki poczciwego kapitana Paddy O’Chrane.
Master Gruff i jego małżonka mistress Gruff, widocznie byli jedno dla drugiego stworzeni, jeżeli przypuścimy, że teorya kontrastów jest rzeczywiście prawem, światem naszym rządzącém.
Master Gruff był to gruby, mały, czerwony człowiek, kapryśny, nosił okropne żółte faworyty i zasmucał go ogromny brzuch. Mistress Gruff była to słuszna, chuda, czarna kobieta, jéj twarz uśmiechająca się przechodziła granice przyzwoitości i przyjacielskości.
Nie odpychała od siebie nigdy nikogo, prócz mastra Gruff, jej pana i męża, który, jakby na przekorę, z nią tylko postępował łagodnie, na resztę świata zaś wyszczerzał zęby.
Oberża ich mało była nawiedzaną, a jednak według mniemania sąsiadów, dosyć okrągłe czyniła im dochody i mówiono powszechnie, że master Gruff ma kilka tysięcy funtów szterlingów w dobrych angielskich papierach.
Przyczyną tego dobrego mienia było może położenie jego oberży, która w części zbudowana na palach, z jednéj strony wychodziła na Tamizę, lub pewna klapa, przez którą widzieliśmy jak się spuszczały tajemnicze paczki, co stanowiły ładunek kapitana Paddy owego wieczoru w niedzielę, kiedy to koniecznie musiał się skąpać w rzece...
Cokolwiek bądź master i mistress Gruff przyjęli obie młode dziewice, jakby oddawna ich przybycia oczekiwali, co nie mało uspokoiło Klarę, która jadąc znowu powątpiewać zaczęła.
— Zapewne córki lairda? rzekł porywczo oberżysta; wejdźcie, wejdźcie panienki; zaraz wam pokażą pokój waszego ojca.
— I w istocie jakże szczęśliwy ten ojciec, z przymileniem dodała mistress Gruff, że posiada tak śliczne córki... Proszę moje ładne panienki, proszę; zaprowadzę was do pokoju lairda.
Obie siostry z zaufaniem udały się za panią Gruff. Ta wprowadziła je do dosyć obszernego pokoju na piérwszém piętrze, którego okopcone okna wychodziły na Tamizę; na środku tego pokoju stał stół nakryty na trzy osoby.
— Jego Wielmożność wasz ojciec, moje piękne panienki, rzekła z miłym uśmiechem mistress Gruff, powinien był już wrócić... Ale on ma tyle interesów gdy przyjedzie do Londynu!... Bądźcie panienki cierpliwe; ręczę, że będzie tu za dziesięć minut.
— Poczekamy na niego, odpowiedziała Klara. Anna, nie wiedząc dla czego, z dziecinnym strachem przypatrywała się tym wysokim, wilgotnym murom i oknom, których szyby zaciemniał pył wewnętrzny i gęsta mgła zewnętrzna.
Mistress Gruff wyszła kłaniając się.
W dolnéj sali zastała męża rozmawiającego z Bob-Lanternem, który zrzucił już szkocki kostium.
— Moja droga pani, rzekł, powierzam ci tych dwóch aniołów... pilnujże ich dobrze.
— Pamiętamy tu o wszystkich, oburknął się master Gruff grubijańskim, sarkastycznym tonem.
— Mój przyjacielu, rzekła łagodnie mistress Gruff, milcz!... Co do tych dwóch kochanych gołąbków, spuść się na mnie panie Bob... Czy masz twoję wodę?
Bob wydobył z kieszeni małą flaszeczkę, którą, nu dał wczoraj Bishop burker w szynku pod fajką i garnkiem, podał ją gospodyni domu.
— Trzy kropelki, moja dobra pani, szepnął uśmiechając się; ani mniéj ani więcéj, pani wiesz?
— Wiem panie Bob.
— O trzeciéj godzinie, podpłynę z łodzi pod klapę, dodał Lantern; strzeż się żebyś mi ich nie poranił, expedyując je, mości Gruffie... Mój towar, jak powiada ten szelma Paterson, powinien być dostawiony w dobrym stanie i bez uszkodzenia.






CZĘŚĆ DRUGA.



CÓRKA WISIELCA.
I.
OBERŻA POD KRÓLEM JERZYM.

Już od godziny Klara i Anna Mac-Farlane siedziały przy stole nakrytym, czekając niecierpliwie na przybycie ojca.
Kiedy niekiedy słyszeć się dawało lekkie stąpanie po korytarzu i szelest materyalnéj sukni ocierającéj się o drzwi, jak gdyby ktoś zbliżał się do zamka dla patrzenia i słuchania.
Na dworze świstał wiatr wieczorny. Czasami widziano jak po za okopconémi szyby wysokich okien, niby czarne widma, przesuwały się gęste kłęby dymów buchających z kominów parostatków co płynęły w górę lub dół rzeki; słyszano smutny i przeciągły krzyk flisów, dalekie wołanie przewoźników i dalszy jeszcze turkot tysiąca powozów nieustannie toczących się po ulicach Londynu.
Nic było to nic nadzwyczajnego. Słuch obu sióstr był zapewne przyzwyczajony do tego rodzaju dźwięków; ale są chwile, w których wszystko nastręcza nam powód do ponurych marzeń.
Anna i Klara z początku wesoło i wiele o ojcu rozmawiały, potem nieco o Stefanie i o owych miłych zamkach na lodzie, które młode dziewice tak zręcznie budować umieją; ale nareszcie samotność przy pomocy monotonnego koncertu, którego rozmaite części opisać usiłowaliśmy, sprawiły, iż nieznacznie posmutniały. Jakieś boleśne przeczucie przytłoczyło ich serca.
Pokój w którym się znajdowały był obszerny. Wielkie łóżko z firankami, kilka krzeseł, stół i biurko staroświeckiego kształtu, stanowiły cały sprzęt tego pokoju i uczyniły go tém obszerniejszym. Noc była ciemna, a jedna tylko świeca rzucała wątły blask, tém słabszy, że ciemne ściany żadnego nie dawały odbicia.
Klara ponura i zamyślona z roztargnieniem spoglądała na okna, w których przerwami odbijały się ognie statków poruszanych parą. Anna w istocie zatrwożona, ale nie śmiejąca skarżyć się, wsparła głowę na ręku i chciała wmówić w siebie, że jest w domu ciotki, pod wysoką protekcyą swego kuzyna Stefana Mac-Nab.
— Klaro! rzekła nakoniec po-cichu i nieodkrywając twarzy.
Klara zwróciła na nią smutne, lecz spokojne spojrzenie.
— Czy ty się nie boisz? spytała bojaźliwie Anna; jak tu ciemno i zimno, moja siostro!... już musi być późno... A ten człowiek, teraz mniemam, żeś miała słuszność Klaro! ten człowiek, który tu nas przyprowadził nie jest podobny do poczciwego Dunkana z Leed!
— Wszakżeś go tak dobrze poznawała! rzekła Klara uśmiechając się.
— Nie wiém... Dunkan nie ma tak dzikiego wzroku, co się szyderczo z pod gęstych i spuszczonych powiek uśmiecha... Chciałabym stąd wyjść Klaro!
— Cóż znowu, Anno!... wszakże nasz ojciec ma przyjść. No! uspokój się... Czegóż się można obawiać o téj godzinie, kiedy cały Londyn jeszcze czuwa?
— Nie wiém, rzekła Anna drżącym głosem; boję się... Nigdym się bardziéj nie bała!
Wtém coś przy drzwiach zaszeleściało, a biédna dziewica drżąc przytuliła się do siostry, któréj szlachetne czoło nie postradało spokojności.
Drzwi otworzyły się i weszła mistress Gruff uzbrojona najprzyjaźniejszym swym uśmiechem, a z nią wszedł także master Gruff, którego straszliwa twarz zdawała się być pokryta nową warstwą złego humoru.
Mistress Gruff niosła rosół; master Gruff zaś trzymał w ręku dzbanek szkockiego piwa, którego piana zdołałaby obudzić narodowe uczucie w mieszkańcu równin od trzech dni zmarłym.
— I cóż! moje piękne panienki, rzekła mistress Gruff z miluchnym ukłonem, laird coś długo daje na siebie czekać. Przyrzekł nam, że wróci najpóźniéj o godzinie szóstéj... dziwna rzecz dla czego nie przybywa.
— Dziwna rzecz! mruknął master Gruff wlepiając w Annę wielkie swe czerwone oko.
— Mój przyjacielu, czule powiedziała mistress Gruff, milcz... postaw dzban... i idź precz!
Poczciwiec natychmiast wykonał ten rozkaz.
— No, no, moje ładne panienki, wesoło dodała oberżystka, skoro mąż jej wyszedł, laird zapewne wkrótce nadejdzie... Jedźcie i pijcie tymczasem, usłuchajcie mojej rady.
Klara dała znak odmawiający.
— Szkockie piwo, moja panno! zawołała mistress Gruff nalewając w szklanki; prawdziwe piwo S. Dunstańskie, na honor!... skosztujcie moje panienki: to pachnie dobrym krajem, jakém chrześcijanka!... ale wiécie co! może wolałybyście po naparsteczku whiskeju?
— Poczekamy na ojca, odrzekła Klara, aby położyć koniec tym patryotycznym zapraszaniom.
Mistress Gruff anielskim uśmiechem przyjęła te zimne wyrazy i pokazała dwa rzędy najpiękniejszéj czarności zębów.
— Moja piękna panienko, odpowiedziała, niech będzie jak chcesz... ale piwko dobre, jak pragnę zbawienia!...
Mistress Gruff skłoniła się i zbiegła po schodach.
Wchodząc do dolnéj sali zawołała; bodajbyś żył na moje ukaranie na tym świecie... czy nie mogłeś pomagać mi przekonać te panienki!...
— Kazałaś mi milczeć, odpowiedział oberżysta.
— I jeszcze raz to powtarzani, krotko odparła łagodna małżonka; ah! mości Gruff, powiedz mi, na co się ty przydałeś na tym biédnym świecie!... Cóź teraz za skutki?... Panienki nie będą piły... i będą czuwać jak kotki w marcu... czy rozumiesz.
— Moja kochana...
— Milczy, mój panie! kto same tylko głupstwa prawi!... o! jakaż ja nieszczęśliwa!... a cóź powie pan Bob, który nam z góry zapłacił?... czyż mamy mu oddać jego dwadzieścia funtów? No powiedz!
— Oddać mu dwadzieścia funtów, Baby?
— Oto téż pytam cię master Gruff?
— Na honor, Baby, mniemam...
— Czyżem cię nie prosiła, żebyś milczał? zawołała uprzedzająca gospodyni, dla Boga! miejże nademną choć trochę litości... Ah! gdybym miała innego męża!... ale już się nie odstanie co się stało!
A już dwadzieścia lat jak się to stało.
Master Gruff lękliwie spuścił straszny swój wzrok i nie śmiał już ani słowa wyjąknąć. Żonka przez chwilę przypatrywała mu się z pogardliwą dumą, lecz zmordowana zapewne brakiem onoby, z którąby rozmawiać mogła, zwolna poszła znowu na schody wiodące do pokoju dziewic.
Stanąwszy przede drzwiami ostrożnie przyłożyła oko do zamka. Mistress Gruff nosiła jedwabną suknię spiętą pod samą szyję, jak każda metodystka. To tłómaczy nam szelest dający się czasami słyszeć w pokoju, bo najmniejszą wadą mistress Gruff była ciekawość, a tego wieczoru bardzo często przytykała ona do zamka swe uśmiechające się oko.
Przez dziurkę widziała dokładnie, ale nie mogła słyszeć, co tém opłakańszą stanowiło okoliczność, że właśnie obie siostry o niéj rozmawiały.
Anna w istocie nieco się uspokoiła, do czego nie mało przyczynił się przyjacielski uśmiech oberżystki. Ośmielona widokiem oblicza, w którém mniemała czytać przychylność, młoda dziewica wnet odzyskała nieco wrodzonéj wesołości. Pokój w którym się znajdowała nie zdawał się jéj tak ciemnym; zewnętrzny hałas dochodził do jéj ucha, wolny od owéj ponuréj wróżby, jaką mu przed tém nadawała przelękniona jéj wyobraźnia.
Przeciwnie piękną twarz Klary zasępił jakiś odcień niespokojności; rzec można, że widok uśmiechającéj się oberżystki pozbawił ją wesołości.
— Dla czegożeś wyprawiła stąd tę poczciwą kobiétę? odezwała się nakoniec Anna; ona ma tak łagodną i ugrzecznioną minę!... Ja już się nie boję... Teraz bez zadrżenia mogłabym czekać do północy.
— Do północy! powtórzyła Klara lekko zmarszczywszy brwi!... Czyś się przypatrzyła téj kobiécie moja siostro?
— A jakże Klaro, i byłabym ją z całego serca uściskała... z bojaźni nie mogłam już prawie oddychać.
— Czy uważałaś, przerwała Klara, że ona ma coś szczególnego w swojém spojrzeniu?
— Szczególnego!... nie, naprawdę nie... owszém raczéj bardzo uprzedzającego...
— Jéj uśmiech ból mi sprawiał, rzekła pocichu Klara.
— A dla mnie owszém był bardzo przyjemnym, moja siostro... ale jakaś ty blada, ponura i smutna!... Czy się czego obawiasz Klaro?
To mówiąc bojaźliwa dziewica straciła całą wesołość i znowu przytuliła się do siostry.
Klara nie odpowiedziała.
— Nie dobra! przemówiła Anna; już byłam spokojna, a ty znowu mię zatrważasz!
Klara z przymileniem spojrzawszy na nią, chwyciła za rękę usiłując uśmiechnąć się.
— Nasz ojciec przyjdzie, rzekła.
— O! tak! nasz dobry ojciec! zawołała Anna obaczémy go znowu... może zabierze nas z sobą do kochanéj naszéj Szkocyi...
— I Stefana? dodała żartobliwie Klara.
Anna cała zapłonęła.
— I ciotkę, szepnęła... i mojego kuzyna... jeżeli on zechce.
— Zechce, moja siostro, zechce... Ale coś się opóźnia nasz ojciec!
Klara te ostatnie wyrazy wymówiła z tak widoczną niespokojnością, że Anna mimowolnie zadrżała. Biédna dziewica przyzwyczajona była instynktownie ulegać wrażeniom siostry, ilekroć naiwna i miła jéj wesołość nie strzegła dziecinnéj słabości jej charakteru. Niespokojnym wzrokiem spojrzała w twarz Klary, i nie znana trwoga natychmiast gwałtowniéj ją opanowała. Klara również cierpiała. Nie mogła wytłómaczyć sobie przyczyny opóźnienia się ojca; zrazu lękała się o niego, a potém o siostrę i o siebie, odnowiło się podejrzenie co do mniemanego Dunkana z Leed, a podejrzenie to, w téj samotnéj godzinie, wzrastało w jéj wyobraźni i przybrało kształty prawdopodobieństwa.
Mówiono pod ów czas o tajemnych porwaniach, o bezbożnych napaściach, a straszne wieści o burkerach, rezurrekcyonistach i innych spekulantach śmierci, bardzo często zakłócały sen młodych dziewic.
Klara więc miała niejaki powód do obawy, bo znajdowała się wraz z siostrą w nieznanéj oberży i zaprowadził je tam człowiek niewątpliwie bardzo podejrzany; ale obawa długi czas nie mogła pokonać jéj szlachetnéj natury, i Klara wkrótce ją przemogła. Na to dostatecznym był dla niéj jeden rzut oka na siostrę. Biédna Anna, złamana niepewną obawą, zwiesiła swą piękną główkę i zdawała się blizką omdlenia.
Klara ujęła jéj zimną rękę i lekko w swoich dłoniach ścisnęła.
— Myślałby kto, że jesteśmy w głębi jaskini łotrów, szepnęła; chciałam przekonać się, czy śmielszą teraz jesteś jak przed tm Anno... Uspokój się... jesteśmy tu równie jak w domu bezpieczne... Ah! jakżeby się Stefan śmiał, mała swawolnico, gdyby cię widział tak drżącą!
Anna podniosła głowę mniemając, że Klara już się nie boi, a to wróciło jéj wnet całą odwagę.
— Tobie zimno, zaczęła znowu Klara; jeżeli chcesz zjemy tymczasem.
— Czy ty mogłabyś tu co jeść Klaro? spytała zdziwiona Anna; — mnie jeszcze tak ciężko na sercu... Napiłabym się trochę wody.
Ożywiły się jéj blade lica, na ustach osiadł figlarny wyraz.
— Cóż ja mówię o wodzie? zawołała chwytając wysoki kufel z piwem szkockiém, otóż to mi doda serca Klaro; wypijmy za zdrowie ojca!
I wypiła znaczną porcyę.
U drzwi dał się słyszéć lekki szelest.
— Dobre, rzekła Anna; Effie z Leed nigdy lepszego nie warzyła... Czy ty już nie jesteś Szkotką Klaro?... no wypijże za zdrowie ojca.
Klara uradowana, że tym sposobem utrzyma wesołość siostry, także wzięła za kufel i piła.
Tą razą wyraźniéj już słyszano szelest oddających się kroków na korytarzu, który wkrótce zginął na schodach.
Były to kroki uprzejmej mistress Gruff, któréj czatujące oko nie opuściło dziurki od zamka przez cały ciąg opisanéj dopiéro sceny.
— Już się napiły! już się napiły! te kochane gołąbki!... zawołała uradowana wpadając do dolnéj sali, gdzie master Gruff chrapał przed kominkiem czekając na nią; piły obie jak dzielne szkockie dziewczęta!
Master Gruff obudził się przestraszony.
W każdéj innéj, mniéj sprzyjającéj okoliczności, oberżysta byłby zapewne surową odniósł karę za sen niewczesny; ale w téj chwili jego szanowna połowica, niezmiernie uradowana, w dowód łagodności, poprzestała tylko na mocném nim wstrząsnieniu.
— Cóż tam, moja kochana przyjaciółko? co tam nowego? spytał konstytucyjny małżonek.
— Jak to, co! master Gruff, nieużyteczny i głupi klocu! jak to co! bezwstydny próżniaku: córki lairda napiły się wody pana Boba.
— Napiły się, kochana żono?
— Napiły, i u djabła! teraz cierpliwie czekać będą na przybycie ojca, który o téj godzinie zapewne sobie poluje na cietrzewia w lasach Teviot-Dale.
— Już za późno polować na cietrzewia, mruknął master Gruff.
— Wcześnie, czy późno, mniejsza oto! ze złością zawołała oberżystka. To jednak pewna, że laird jest teraz o dwieście mil od oberży pod królem Jerzym, i że...
Nim jeszcze mistress Gruff dokończyła tych słów, nagle otworzyły się drzwi od ulicy, i do dolnéj sali wszedł jakiś człowiek starannie szkockim pledem okryty.
Wchodząc odrzucił w tył pstre draperye swego pledu.
Mistress Gruff, jakby piorunem rażona, padła na stołek.
— Laird! pomruknęła przestraszona; chyba sam szatan go tu sprowadza!




II.
DWA ANIOŁY NAD BRZEGIEM PRZEPAŚCI.

Człowiek, który wszedł do dolnéj sali oberży pod królem Jerzym, mógł miéć około lat pięćdziesięciu; ale wyglądał daleko starzéj. Zrzuciwszy pled, który mu pokrywał barki i nieco twarzy, pokazał jedno z tych krwistych obliczów, na których bladość dopiero po wielu latach męczeństwa osiadać zwykła.
Oblicze to jednak było blade.
Czytelnémi literami na każdym jego rysie wyryty był długi szereg nieuleczonych cierpień, okrutnéj niepewności, kłopotów, żądz, i śmiertelnych walk, jakie w głębi serca z dziką enerpią toczyły nieposkromione namiętności.
Bob-Lantern, jako kłamca piérwszego rzędu, nie przepomniał głównéj zasady swego rzemiosła, to jest prawdopodobieństwa. Pomiędzy mnóstwem podejrzanych gospód, w których z równą łatwością mógłby był przyprowadzić do skutku swój szatański zamiar, wybrał oberżę mastra Gruff, bo Angus Mac-Farlane stawał tam zwykle, skoro przybywał do Londyuu. Bob więc tak blizko dotknął prawdy, że najmniejszy przypadek zmyślanie jego mógł zamienić w rzeczywistość.
Był to tez prawdziwy dla niego klin. Bob nie liczył na przypadek, a przypadek jak naprzykrzony sprzymierzeniec, zobowiązał się urzeczywistnić jego fikcją. Bob więc mimowolnie powiedział prawdę. Ojciec i córki pod jednym znajdowały się dachem.
Przybyły człowiek był to w rzeczy saméj iaird Angus Mac-Farlane, z zamku Krewe.
Był zamyślony i smutny, a smutek jego nie był przemijającym, lecz głękokim, chroniczny, skutkiem długoletnich cierpień. Wielkie jego szlachetne oczy zapadły, poczerwieniały, jakby od płaczu. Pomarszczone czoło otaczał rzadki wieniec wybujałych włosów; usta najregularniejszych rysów, w kątach zachowały głębokie zmarszczki, oznakę cierpień, napiętnowanych pasmem boleści i goryczy.
Dwa, że tak powiemy, przeciwne charaktery malowały się na jego fizjonomii: wrodzona energia, któréj ogień przerwami ogrzewał ogół tych spustoszonych rysów, i zwątpiałe znużenie, zniechęcenie, jakiś trud przytłaczający wojownika, już kilka kroć pokonanego.
Przybycie lairda w podobnéj chwili było prawdziwym razem pioruna dla godnéj pary. Mistress Gruff, jak powiedzieliśmy, padła na stołek, a zacny jéj małżonek otworzył wielkie zgłupiałe ślepie i całą garścią rwał kędzierzawe faworyty.
Angus nie uważał na ich pomięszanie. Przybliżył do ognia nasiąkłe deszczem bóty i rzucił na stół czapkę zdobną gałązką cisową.
— Jestem strudzony, rzekł, przygotujcie mi pokój.
— Wasz pokój! powtórzył Gruff klnąc; wasz pokój Mac-Farlane!... Niech mię djabli porwą, jeżelim się spodziewał widzieć was dziś wieczór... Tak Mac-Farlane... albo Wasza Wielmożności, jak tam was nazywają; na honor! do djabła! nie spodziewałem się!
— Czy mój pokój zajęty? spytał laird.
— Zajęty?.. Bogu dzięki! mości Mac-Farlane, pod królem Jerzym jest więcéj pokoi... a co do waszego...
— Milczże mój kochany! słodko przerwała oberżystka, która już przyszła do siebie i zwykły uśmiech na twarz przywołała; ah! Wasza Wielmożność chciałeś nam sprawić niespodziankę... I jakże się miewacie? — co tam u was słychać?
— Chory jestem, zimno odpowiedział laird — i nic nowego nie słyszałem... Chciejcie mi przygotować mój pokój!
Master Gruff chciał przemówić, ale żona skinieniem zamknęła mu usta.
— Zarabia się na życie jak można, rzekła pochlebnie, jednak nieco szyderczo — nie każdy podobnie jak Wasza Wielmożność odziedziczył piękny i wygodny zamek, przynoszący w dochodzie więcéj funtów szterlingów, niż nasza oberża szyllingów... Wasz pokój służy nam do prowadzenia małego handelku na Tamizie, a i w téj chwili nawet mamy tam kilka paczek...
— Sprzątnijcie je! rzekł zniecierpliwiony Mac-Farlane.
— Ej do licha! wszakże są inne jeszcze pokoje, zaklął rozgniewany Gruff.
— Mój przyjacielu, odezwała się mistress Gruff, lepiéj ty milcz... Jego Wielmożność ma prawo wybrać sobie pokój, jaki mu się podoba... Bądź pan trochę cierpliwy, panie Mac-Farlane... Za małe półgodziny... Czy mam panu tymczasem przynieść jaki posiłek?
— Będę jadł w moim pokoju, odpowiedział laird; niech się spieszą twoi ludzie, moja pani!
— Cały mój dom jest na rozkazy Waszéj Wielmożności, dodała mistress Gruff, któréj niewzruszonéj uprzejmości nic zakłócić nie mogło; biegnę i powracam panie Mac-Farlane... cały interes najwięcéj kwadrans potrwa.
Wstała i przechodząc mocno uszczypnęła męża w ramię, że aż stęknął z boleści.
— Staraj się go zabawić szepnęła mu do ucha, a jak kaszlnę przychodź na górę.
Master Gruff skinął głową na znak posłuszeństwa.
Angus Mac-Farlane usiadł na stoiku, który dopiéro opuściła oberżystka i przysunął się do ognia.
Laird obie ręce założył za kolana. Głowę zwiesił. Nieruchomém okiem zdawał się ścigać gęsty, zielonkawy dym wybiegający z komina, ale w rzeczy saméj oczy lairda nie widziały ani dymu, ani komina, ani żadnéj innéj rzeczy.
Cały zatopił się w myślach, wyraz twarzy jego zwykle ponury stał się straszliwy, ciężko oddychał.
— Mac-Nabie! Mac-Nabie! szepnął nakoniec przytłumionym głosem; nieszczęśliwy bracie!.. los mieć chce, aby moja krew pomściła się... aby moja krew ukarała go!....
Zamilkł i smutno westchnął.
— Czekam na odwagę, aby mu zadać cios, zaczął znowu jeszcze ciszéj, czekam... I dla czegoż Bóg pozwala nam kochać tych, których powinnibyśmy nienawidziéć?...
— Tra ta ta! mruknął master Gruff poziewając; Bóg łaskawy pozwala mnie i pani Gruff niecierpiéć się z całego serca...
Oberżystka tymczasem pobiegła na schody wilczym krokiem, i znowu zaczęła czynić spostrzeżenia pode drzwiami pokoju zajmowanego przez obie siostry.
Za témi drzwiami odbywała się scena zdolna wzruszyć najobojętniejszego widza. Ale mistress Gruff oddawna już zatwardziałą była na wszelką litość; żałowała tylko, że nie mogąc słyszéć wymawianych słów, pantomicznie tylko im towarzyszyć mogła.
I w istocie traciła tym sposobem połowę zadowolenia.
Otóż co się działo z drugiéj strony drzwi: Piwo nalane przez mistress Gruff, to dobre piwo Ś. Dunstana, zawierało dosyć znaczną dozę wody, którą Bob-Lantern dostał od Bishopa burkera w szynkowni pod fajką i garnkiem. Tą wodą była narkotyczna essencya, któréj tajemny sposób wyrabiania, znali tylko sami rezurrekcyoniści, a używali jéj zaś do usypiania ofiar piekielnego ich przemysłu. Zaledwie obie siostry wypiły po kilka kropel szkockiego piwa, wnet doznały skutków usypiającego napoju. — Uczuły po całych ich istotach rozlewające się silniejsze zdrowie i podwyższone życie. Anna zaczęła nucić miłą narodową piosnkę; Klara puściła wodze marzeniom i po raz piérwszy od dni kilku, słodka nadzieja zabłysła w jéj duszy.
Potém zdawało się im, że podłoga chwieje się pod ich stopami. — Mniemały, że się bujają, jakby płynęły na wielkim okręcie po spokojném morzu.
Anna uśmiechając się zamknęła oczy. Klara nagle pobladła i usiłowała utrzymać równowagę. Jakieś czcze podejrzenie, jakieś przeczucie niepokoiły ją.
Po chwili stan obu sióstr objawiał zupełnie przeciwne symptomata. Biédna Anna usypiała szczęśliwie, a Klara przewidywała niepewnie okropność ich położenia.
Opierała się snowi, bo serce jéj było mocne, a przez chwilę mniemała, że go pokona. — Stojąc, z podniesioném łonem, okiem pełném ognia, zbrojna amazonka gotowa do walki z niewidzialnym nieprzyjacielem, piękną była jak owe bohaterki, które tak dobrze malować umié poezya północy.
Ale ta pozorna siła zbyt gwałtownego potrzebowała wytężenia, żeby długo wytrwać mogła. Oczy Klary przypadkiem spadły na Annę, któréj uśmiechająca się główka, spuszczona, opierała się już o grzbiet krzesła.
Było to magnetyczne wstrząśnienie. Klara osłabiona padła bezwładna na krzesło i dwie łzy pływały po jéj licu.
— Moja siostro! moja biédna Anno! szepnęła rozdzierającym głosem.
Anna usłyszała; usta jéj otworzyły się.
— O! ja go już dawno kocham, rzekła błogim głosem szczęścia; bardzo dawno Klaro! wczoraj mniemałam, że ty go kochasz... O! moja siostro, jakżem płakała podczas gdyś ty spała!
Klara powiodła po czole zdrętwiałą ręką.
— Ojcze! ojcze! zawołała gwałtownie; gdzież jesteś? spiesz na ratunek twemu dziecięciu!... O! mój Boże! niech ja zginę, ale ona niech będzie ocaloną!
W téj to właśnie chwili mistress Gruff opuściwszy dolną salę, przybiegła czynić nowe pode drzwiami spostrzeżenia. Na widok nieruchomości obu sióstr, mniemała, że się wszystko już skończyło, i właśnie chciała nacisnąć klamkę, kiedy poruszenie Anny ją wstrzymało.
Młodsza siostra w rzeczy saméj obróciła się na krześle i sięgając niby do urojonéj osoby, rzekła:
— Dzięki, dzięki, dobry mój ojcze, szczęście moje będzie twoją nagrodą... Stefan bardzo mię kocha! dodała wstydliwie; a ja... o! a ja!... Jutro wesele... Będę milczeć aż do jutra.
Każde słowo Anny przeszywało serce siostrze. Rozpacz Klary doszła prawie do szaleństwa.
Nie chciała się zrzec jeszcze wszelkiéj nadziei, mówiła sobie, ze obawa jéj jest bezzasadną, dziecinną. Ale narkotyczny napój tak widoczne na Annie wywierał skutki, iż wszelkie powątpiewanie stało się niepodobném.
Wprawdzie skutek ten na niéj saméj nie zupełnie się objawił, ale właśnie dla tego tém mocniéj czuła okropność swego położenia. Opierała się, ale była pokonaną: była to prawdziwa walka; silniejszy nieprzyjaciel gniótł ją ołowianą ręką i poskramiał.
A jednak jeszcze się opierała, bo jakkolwiek mocnym był napój, obie siostry tak mało go zażyły, iż nie mógł od razu zwykłego wywrzeć skutku. Mistress Gruff niecierpliwiła się i klęła za drzwiami, lękając się co chwila nadejścia lairda.
— O gdyby się jeszcze napiły, małe kochaneczki! rzekła do siebie.
W téj chwili Anna jeszcze czuwająca, a może dopiero poczynająca marzyć, słabym i przerywanym głosem zaczęła nucić szkocką piosnkę. Na piérwszy dźwięk tego ukochanego głosu Klara zadrżała, rozpacz na chwilę ustąpiła; podniosła się z wielkiém podziwieniem szanownéj mistress Gruff i powolnym krokiem zmierzała ku drzwiom.
— Zamknięte! rzekła obojętnie, jakby się tego spodziewała.
Nogi uginały się pod nią, a piękna szyja zaledwie mogła utrzymać ociężałą głowę. Znowu przeszła przez pokój chwiejąc się i przystąpiła do okna.
Chciała je otworzyć i wołać o pomoc, ale osłabiona opuściła ręce i pochyliła głowę.
— Próbuj mój gołąbku; męcz się, mruczała pod nosem dobra mistress Gruff; im więcéj się utrudzisz, tém prędzéj uśniesz... znam ja się na tém, dzięki Bogu!
— Jakże Klara jest szczęśliwą mojém szczęściem! rzekła w téj chwili Anna nieco się podnosząc, ale nie otwierając oczu. Dobra siostra! chciałabym, żeby tak kochała kogo, jak ja mego Stefana, i żeby nawzajem była kochaną... Ona tak piękna!...
To słysząc starsza siostra truchlała, jakby nagle ścięła się wszystka krew w jéj żyłach. Nowa, ale przytłaczająca myśl przeszła jéj po głowie.
Myśl o śmierci; bo Klara śmierci się spodziewała, a bała się śmierci ze względu na siostrę. Serce jéj ściskało się na widok Anny; o sobie zapominała.
Rozpalona wyobraźnia inne znowu wzniecała w niéj uczucie. Gorejąca, młodzieńcza miłość, ta nagła, absolutna i nieograniczona namiętność, którą usiłowaliśmy opisać w piérwszéj części naszego opowiadania, piérwsze w téj chwili przed braterską czułością zajęła miejsce. Ku niemu to, jéj nadziei, jéj bóztwu, zwróciły się ostatnie myśli ofiary walczącéj ze śmiercią. Znikła jéj spokojność i poddanie się; nastąpiły żale, płacze, krzyki nieskończonéj boleści; padła bezsilna, tarzała się w wilgotnym kurzu podłogi.
Anna marząc, ciągle się uśmiechała, czasami szepcąc słowa najsłodszego szczęścia.
Tymczasem mistress Gruff, przerażona jękami Klary, które mogły. dojść do uszu lairda, lekko zbiegła ze schodów, dała znak mężowi, który natychmiast zbliżył się do niéj.
— Weź twoje skrzypce, powiedziała mu.
— Moje skrzypce, kochana przyjaciółko? powtórzył Gruff zdziwiony.
— Milcz!... i bierz skrzypce powiadam ci.
Na górze dał się słyszeć krzyk przeciągły. Master Gruff zrozumiał.
Zdjął ze ściany zakurzone i bez jednéj struny skrzypce i pociągnął smyczek kalafonią.
— Zdało mi się, żem słyszał krzyk, rzekł Angus Mac-Farlane, przebudzając się z ponurego zadumania.
— Nieco cierpliwości, mój panie łaskawy, odpowiedziała oberżystka, za pięć minut pański pokój będzie wypróżniony.
W téj chwili suwany smyczek po strunach wydał szatańskie tony.
Mac-Farlane wyjął z kieszeni tartanową czapkę i mocno ją na uszy nacisnął, a master Gruff ciągle wygrywał po piekielnemu.
Ostatnie jęki nieszczęśliwéj Klary połączyły się z dźwiękiem téj szyderczéj muzyki. Głos jéj umilkł wkrótce pod wzrastającą przemocą niepokonanego snu.
— Edwardzie! pomruknęła Klara, ostatnie wydając westchnienie, Edwardzie!... kochałam cię... kocham... O! ty nie będziesz nawet wiedział, że umieram kochając cię!
Usiłowała zawlec się do siostry, która wdzięcznie rozciągnięta na krześle, spała z anielskim na ustach uśmiechem.
— Przyjdą, myślała, bo już mówić nie mogła, przyjdą!... ze snu przejdziemy do śmierci, Biédna siostra!... nie będzie miała nawet grobu, na którymby Stefan mógł zapłakać!... A ja!... któż ostatnie moje westchnienie zaniesie Edwardowi?
I sparaliżowana padła obok siostry, kładąc głowę na jéj łonie i ostatnią wydając skargę:
— O Boże! cóżeśmy uczyniły, że taką śmiercią umierać musimy!
I już się nie ruszyła.
— Stefanie! mój Stefanie! przemówiła Anna, okalając pięknémi ramionami białą szyję śpiącéj siostry; jakże Bóg jest dobry i jak my jesteśmy szczęśliwe!...




III.
ŻÓŁTA LATARNIA.

Gdy mistress Gruff postrzegła przez dziurkę w zamku, że obie siostry trzymając się w objęciach nieruchome leżą, powoli obróciła klucz i popchnęła drzwi.
Według jéj zdania, długo się one opaźniały, a i ta nieruchomość mogła jeszcze nie być snem.
Jakoż rozsądna mistress Gruff, ostrożnie wziąwszy świécę przesunęła ją przed ich oczyma dla zapewnienia się czy śpią.
Blask świécy w połączeniu z nieznosnemi tonami potrzaskanych skrzypców, które master Gruff przez otwarte drzwi przesyłał z dołu na górę, byłby umarłemu nawet otworzył oczy. Obie siostry jednak ani się ruszyły. Letarg widocznie już nastąpił. Mistress Gruff stała w obec dwóch zachwycających posągów, niezdolnych stawić jéj oporu.
Dla tego też oberżystka odłożyła na bok przymuszony swój uśmiech, który na wszelki przypadek przywoływała na usta. — Twarz jéj zwykle pokrywająca się maską uprzejmości, teraz przybrała odstręczający wyraz, jakim ją napiętnowała natura. — Znikła hypokryzya, a jéj miejsce zajęła zimna, zwierzęca zatwardziałość nie znająca litości.
— Dwadzieścia funtów szterlingów! szepnęła wpatrując się w obie dziewice okiem znawcy; pan Lantern zrobi dobry interes, bądź je sprzeda żywe lub umarłe... bo nasi chirurgowie mają dziwne kaprysy i drogo płacą, byle tylko mogli ostrze swych lancetów zanurzyć w piękném ciele... dwadzieścia funtów!... mógłby bardzo postąpić nam trochę więcéj... na honor! są to sztuczki bez skazy, a niejeden lord wypróżniłby worek na rękę poczciwéj kobiéty, któraby się podjęła...
Mistress Grulf zamilkła i zaczęła rozmyślać. Może przez chwilę miała myśl spłatania figla Bobowi i skradzenia mu jego towaru, ale wspomnienie Angusa Mac-Farlane, którego obecność była straszną groźbą, zmieniła jéj zamysły. — Oddaliła się od swoich ofiar, pobiegła na schody i kaszlnęła sucho, jakby z musu, dając mężowi znak umówiony.
Natychmiast zamilkły skrzypce mastra Gruff, a zacny oberżysta pospieszył na górę.
— Czy już po wszystkiém? spytał po-cichu.
— Milcz! odpowiedziała mistress Gruff z przyzwyczajenia; co robi laird?
— Nie ma niebezpieczeństwa moja przyjaciółko. Laird wpadł w swoje głupie szkockie marzenia. Rozmawia sam z sobą, to o tém to owém... O! — mówił daléj master Gruff, zatrzymując się przed obiema siostrami, z prawdziwém politowaniem; — jakież to śliczne stworzenia!
Mistress Gruff wzruszyła ramionami.
— Co za szkoda! zaczął znowu oberżysta, którego rozczulony głos dziwnie przeciwił się niegodziwéj powierzchowności; — co za szkoda, że tym biédnym aniołom przykrość wyrządzać trzeba.
— Milcz niedołęgo!... wywieś latarnię.
Oberżysta oddalił się westchnąwszy.
— Czy to podobieństwo, melancholicznie mówiła oberżystka, aby taka kobiéta jak ja miała takiego męża!... wszakże on zaczynał już rozpaczać nad losem tych dzieciaków... dwadzieścia funtów są dwudziestu funtami, czy pojmujesz to, ty machino bezrozumna?... Gapiu! pan Bob-Lantern jak należy prowadzi swoje rzemiosło... otóż to mi człowiek, na honor!.. nie idzie jednak zatém, żebyś miał wzdychać jak wół zarzynany, nie!... Nie odpowiadaj; to się na nic nie zda: jestem grzesznicą, i więcéj jak pewna, że Bóg kazał mi dźwigać krzyż na tym święcie, mości Gruffie!
Master Gruff strzegł się też odpowiedziéć. Miał za sobą dwadzieścia lat doświadczenia i znał niebezpieczeństwo sporu.
Silném ramieniem podniósł okno, czego biédna Klara dokazać nie mogła, i otworzył latarnię wiszącą na zewnętrznym murze. Mistress Gruff podała mu palącą się świécę, którą przytknął do ogniska umieszczonego w środku latarni, i wnet błysnęło żółte, żywe i jasne świato.
Z drugiéj strony okna znajdowała się druga latarnia. Master Gruff nie zapalił jéj; ale jasność którą rzucała jéj sąsiadka, dozwalała widzieć, że ta druga latarnia miała zielone szyby.
Widzieliśmy już pewnego wieczoru w niedzielę, że ta zielona latarnia służyła za sygnał eskadrze kapitana Paddy, który kosztem nieszczęśliwych ofiar prowadził mały handelek z małżonkami Gruff. Późniéj obszerniéj mówić będziemy o zasługach tego nocnego przemysłu.
O latarni żółtéj już także kilka słów namieniliśmy. Była podobnież sygnałem, lecz dla spekulantów śmierci. Nie oznajmiała cudzéj własności, ale trupów. Zacny kapitan Paddy miał niejaką słuszność, że drżał na samą myśl o téj złowróżbéj lampie, wiszącéj jako znak nad tą jaskinią, w któréj przemyślny występek handlował nawet ciałem swych ofiar.
W jednéj tylko Anglii wyradzać się mogą tak porządne potwory, tak gospodarne tygrysy, co z morderstwem łączą ścisłą loikę kupieckiego wyrachowania.
Master Gruff z łoskotem zamknął okno.
— Zdaje mi się, żem widział łódkę Boba przed White-Friars, rzekł ze smutną i złorzeczącą miną — wyżeł czyha na zdobycz... za trzy minuty przepłynie tutaj.
— Oto mi rozumny człowiek! odparła dumnie oberżystka, rzucająca pogardliwy wzrok na małżonka — gdybyś mógł pojąć to, master Gruff, że jesteś głupcem, chodziłbyś do niego na naukę... Ale już to Pan Bóg takim cię stworzył na ukaranie za moje grzechy...
Master Gruff nie słyszał tego przytyku. Mimowolnie przystąpił do obu sióstr i wpatrywał się w nie z powiększoném politowaniem.
— Wielem, złego nabroił w życiu mojém, mruknął, ale do djabła! bardzo to smutna rzecz oddawać dwoje tak ładnych dzieci temu rzeźnikowi Bobowi...
— Co mówisz? zawołała oberżystka, któréj śniada twarz poczerwieniała się z gniewu; od kiedyż to zaczynasz robić uwagi?... One ładne, to prawda, ale cóż nam do tego?... Czyż mamy tyle dochodu, żebyśmy daremnie czas trawili na ubolewaniu nad cudzém nieszczęściem?... Idź obacz, może laird niecierpliwi się i przynieś mi szklankę wódki... no! prędzéj!
Master Gruff usłuchał i zapytał sam siebie, czy by nie dobrze było wpuścić raz żonie do wódki kilka kropel wody Bob-Lanterna i uśpić ją należycie.
Na to zapytanie, zdrowy rozum odpowiedział mastrowi Gruff, że lepiéj byłoby, skoro się zdarzy sposobność, podwoić dozę i wlać jéj sześć albo ośm kropel, i tym sposobem uniknąć niebezpieczeństwa przebudzenia się kiedykolwiek ujmującéj oberżystki.
Przyrzekł sobie, że pomyśli o tém przy sposobności.
W chwili gdy wrócił donosząc, że laird ciągle grzeje się przy kominku, ginąc w mgle myśli swoich, dzwonek zabrzęczał mu nad głową.
— Otóż i pan Bob, rzekła oberżystka; do roboty, natychmiast!
I oboje zaczęli uprzątać stół i przenieśli go w kąt, master Gruff schwycił, za pomocą haka, linę owiniętą na bloku u jednéj z belek sufitu i spuśił ją na dół.
Tymczasem oberżystka nie bez trudu rozdzielała obie siostry, które się ciągle trzymały w objęciach. Wiedziała że już nie ma niebezpieczeństwa, że się nie przebudzą.
Rozciągnięto na ziemi dwa sukna. Gruff i jego żona owinęli w jedno Klarę i umieścili ją na płóciennéj płachcie przytwierdzonéj mocno do końca liny.
Płachta ta zwykle nie dla żywych służyła.
Master Gruff schwycił za żelazne kółko, przybite do podłogi, w miejscu na którém poprzednio stał stół nakryty, i silném ramieniem podniósł w górę ciężką klapę, aż skrzypnęły zardzewiałe jéj zawiasy, i pokazała się czarna, okropna otchłań..
— Kto tam? zapytał po-cichu.
— Wspólnik! odpowiedział z głębi otchłani głos Bob-Lanterna.
Blok zaczął się obracać, i biała paczka, zawierająca w sobie Klarę, znikła przez otwór.
— Nie tak mocno! nie tak mocno! rzekł niespokojnie Bob-Lantern. Mości łotrze, ostrożnie, żebyś mi nie uszkodził towaru! A która to?
— Ej do djabła, ani mi w myśli postało przypiąć jéj kartkę na plecach, odpowiedział Gruff gniewnie; piérwsza lepsza... Czy masz ją już?
— Czekaj! czekaj!... ostrożnie!... To bardzo kruche, mości usypiaczu... No! już ją mam... Daléj, teraz druga!
Lina znowu poszła w górę. Mistress Gruff tymczasem owinęła Annę i tym sposobem przygotowała ją do odbycia podobnéj podróży.
Ale w chwili gdy oboje małżonkowie kładli ją na płachcie, dał się słyszeć u drzwi szelest kroków i ponura twarz lairda Angusa Mac-Farlane pokazała się na progu.
Mistress Gruff, osłupiała, puściła swą ofiarę, a nieutrzymywana głowa Anny pokazała się z płachty, odrzucając swym ciężarem róg okrywającego ją sukna. Długie i rozpuszczone jéj włosy natychmiast rozwijały się po podłodze.
Laird wszedł na schody, nie w skutku jakiego podejrzenia lub ciekawości. Naturalny bieg myśli odciągał go bardzo często od rzeczy tego świata i przenosił w świat inny. Nieszczęścia i błędy burzliwéj przeszłości, przepowiadały mu, że się w przyszłości ponowią, i ta to właśnie ciągła walka wspomnień na przeszłe boleści i obawa nowych cierpień po większéj części znamionowała jego charakter i w oczach ludzi zimnych nadawała mu pozór szalonego.
Przyszedł więc bez namysłu, dla tego tylko, że zwykle pokój ten zajmował ilekroć przyjeżdżał do Londynu.
— Precz stąd! rzekł wchodząc: pragnę być sam.
Mistress Gruff, mimo chwilowego zmięszania miała tyle przytomności, że stanęła między nim a Anną.
— Jeszcze jednę tylko paczkę spuścimy, rzekła przywołując na usta najprzyjemniejszy uśmiech i oddamy pokój Waszej Wielmożności.
Laird powoli postąpił na środek pokoju. Nieruchome jego spojrzenie świadczyło, że nie widzi co się wokoło niego dzieje.
— Spuszczaj, nieszczęśliwy, spuszczaj! szepnęła mistress Gruff odwracając się do męża, który stał jak skamieniały.
— Sprowadźcie mi kabryolet, rzekł laird, zaczynając znowu myślić o rzeczach ziemskich; pojadę do Cornhill obaczę moje córki.
— Jakże one będą kontente, biédne kochane panienki! ośmieliła się powiedzieć oberżystka, i prędko obracając się do męża, dodała: spuścisz ty mi linę, nędzniku!
Ale oberżysta zgłupiał ze strachu. Był on wprawdzie wyuzdanym łotrem; lecz niezrównał bynajmniéj swéj żonie, a obecność ojca przy ofierze obu córek przejmowała go zarazem zgrozą i trwogą.
Laird tymczasem przyszedł naśrodek pokoju, a mistress Gruff tylko przedzielała go od córki wiszącéj nad otwartą przepaścią.
Oberżystka była to kobiéta z głową. W obec grożącego jéj niebezpieczeństwa odzyskała całą zimną krew. Jednym rzutem oka poznała swoje położenie i nie liczyła więcéj na męża, którego pomocy nie była pewną, wiedziała do jakiego stopnia można igrać, z chroniczném roztargnieniem lairda, polegała częścią na roztropność, częścią na śmiałość: słowem, ułożyła sobie plan szybki, pełen prostoty, jakiego zwykle używają młode kobiéty, chcąc postawić swych małżonków w opłakaném położeniu, o którém psalmista powiada: oculos habent et non videbunt.
W pokoju jedna tylko gorzała świéca, stojąca teraz pod stołem, ale światło padało z daleka na piękną twarz Anny.
Jeden krok więcéj, a laird byłby stał tuż przy córce.
Gruff zbladł jak płótno.
Oberżystka, nie namyślając się dłużéj, pochwyciła za sznurek od dzwonka i szarpnęła nim z całéj siły. Dzwonek brzęknął. Laird naturalnie podniósł głowę dla przekonania się skąd pochodził ten brzęk; tymczasem mistress Gruff poskoczyła i zagasiła świcę.
W pokoju panowała teraz zupełna ciemność, ale okropny krzyk lairda dowiódł, ze jakkolwiek czyn mistress Gruff był szybkim, świéca jednak za długo paliła się, bo w chwili gdy niknęło ostatnie światełko Angus Mac-Farlane ujrzał twarz swéj córki. Było to dziełem jednéj sekundy, ale widział ją, bladą, z rozpuszczonymi włosy i wiszącą nad otwartą otchłanią.
Uczuł w sercu tak dotkliwą boleść, że aż się nogi pod nim ugięły i tylko co nie upadł. Natężył wzrok usiłując jeszcze co zobaczyć. Ale w téj saméj chwili porwany zwykłym pociągiem do dziwacznych myśli, zapytał się, czy to nie jest przywidzenie.
I cóż oznaczało to przywidzenie? Bezwątpienia okropne jakieś niebezpieczeństwo...
Postąpił, ale nie ku biédnéj Annie, lecz ku drzwiom, i chciał biedź do Cornhill, aby stanąć między córkami a urojoném niebezpieczeństwem.
Mistress Gruff, zmięszana zrazu krzykiem lairda, oznajmującym bezskuteczność jéj postępku, rychło odzyskała odwagę i, widząc że laird stoi nieruchomy, pospieszyła znowu do otworu, wyrwała linę z rąk męża i blok wnet zaczął się obracać.
Anna spadła jak massa na dno łodzi.
— Do miliona piorunów! zawołał Bob przyczajony, domyślając się, ze na górze musiało zajść coś nadzwyczajnego; — ten łotr Gruif rzuca tém jak paczką gałganów...
— Pływaj! żywo zawołała oberżystka.
I ciężka klapa zamknęła się z łoskotem.
Na odgłos zapadającej klapy Angus Mac-Farane zadrżał i odzyskał uczucie rzeczywistości.
— Moja córka! zawołał, rzucając się ku miejscu w którém postrzegł był Annę; widziałem moję córkę!
— Wasza córka! powtórzyła oberżystka usiłując śmiać się na całe gardło; czy słyszysz Gruffie? laird widział swoję córkę.
— Laird widział swoję córkę, automatycznie rzekł master Gruff.
Mac-Farlane macał po ciemku i wszędzie napotykał samą tylko podłogę.
— Światła! zawołał rozkazująco, światła natychmiast!
— Chętnie, Wasza Wielmożności, chętnie. Nie ma potrzeby gniewać się.
Mistress Gruff zapaliła świécę przy lampie oświetlającéj schody.
Laird rzucił chciwe spojrzenie wokoło siebie i oburącz przetarł czoło.
Mistress Gruff odezwała się ze słodkim uśmiechem:
— Wasza Wielmożność drzymałeś przy kominku, tam na dole: miałożby się wam śnić co nieprzyjemnego?
— Widziałem! pomruknął Angus strapiony; o! widziałem dobrze... ona była tam... uśpiona... albo martwa!
I pochylił się dla wskazania miejsca. W tém jakiś biały przedmiot uderzył go w oczy, żywo go porwał.
Była to batystowa chustka od nosa z cyfrą K. M. F. wyhaftowaną na rogu.
Laird cały się wyprostował; z oczu jego błyskały płomienie; okropnie krzyknął:
— I Klara także! a więc obie!... obie zarazem!
Twarz lairda przybrała wyraz tak strasznéj groźby, że oberżystka umknęła cała drżąca drzwi za sobą zatrzasnąwszy, i zostawiła męża na łaskę Boga.
Angus zwolna ku niemu postąpił, porwał go za piersi i jak dzieckiem cisnął o ziemię.
— Łaski! łaski! stęknął oberżysta na pól umarły, ze strachu.
Angus z wściekłości tak mocno zacisnął zęby, ze o mało się nie połamały; z nadludzkiém wysileniem ledwo zdołał wymówić:
— Czyście je zabili?
— Nie, Wasza Wielmożności, nie, na moje zbawienie! zawołał Gruff; napiły się trochę opium i więcéj nic.
Z piersi lairda wydobyło się długie westchnienie.
— Słuchaj, rzekł, jeżeli kłamiesz, zabiję cię... Dokąd je wiozą?
— Na Boga się zaklinam, nie wiém, odpo“wiedział Gruff.
Angus pociągnął go do okna i otworzył je.
— Czy widzisz tę łódź? spytał.
Bob opóźnił się, bo chciał się przekonać czy mu nie uszkodzono towaru; łódź jego zaledwie o czterdzieści stóp była od okna. Gruff palcem ją wskazał lairdowi.
Ten skoczył na okno i rzucił się w Tamizę.




IV.
WALKA NA TAMIZIE.

Master Graff podniósł się powoli, otrząsnął kurz z odzieży i dotknął pokaleczonych członków.
— Niech mię djabli porwą, on jeszcze nie zły człowiek, pomruknął; mniemałem, że gorzéj się ze mną obejdzie.
Wsparł oba łokcie na framudze oka i wśród ciemności usiłował rozpoznać co nastąpi, skoro laird spotka się z Bob-Lanternem.
— Co teraz, pomyślał, Bob drogo zapłaciłby za szczeknięcie, któreby go ostrzegło, aby się miał na baczności... ale ja nie jestem psem, a kiedy los chce ocalić te biédne małe, nie chcę temu przeszkadzać... Bravo, do kata! otóż i księżyc... całe polowanie będę widział jak na dłoni.
Południowo-zachodni wiatr rozwijał mgłę, pędząc szybko przed sobą małe białawe obłoczki okrywające niebo. Księżyc pokazywał się w krótkich i prawie równych przedziałach; to znowu skrywał na kilka sekund i znowu przebijał obłoki. Na spokojnéj Tamizie, bujały małe tylko bałwany, a promienie księżyca łamały się w nich tysiącznemi światełkami. Tu i owdzie krążyły, wzdłuż brzegu, rozmaitego rodzaju statki, a przepływający parostatek zostawił za sobą w powietrzu długi łańcuch ciężkiego dymu.
Bob minął już ostatnie na kotwicy stojące statki i znajdował się na wolnéj przestrzeni, którą zajmuje koryto rzeki. Laird przeciwnie płynął jeszcze między mnóstwem przymocowanych do lądu łodzi.
Był to dzielny pływak: regularnemi rzuty przerzynał wodę i szybko zbliżał się do łódki Boba, który niedomyślając się niczego, bynajmniéj się nie spieszył.
— On go schwyci, na honor, mówił do siebie Gruff; woda i on znają się dobrze, i za dobrych czasów... widziałem... jak w Solway płynął całą godzinę, obok swego konia pozbawionego tchu... O! master Bob będzie się miał z pyszna. Jeżeli laird ma tylko przy sobie coś podobnego do sztyletu, to go zahaczy jak łososia... i dobrzeby to było!
— Co byłoby dobrze, mości ośla głowo? zapytał za nim głos surowy.
— Byłaś tu moja przyjaciółko?... wyjąknął zdekoncertowany oberżysta.
— Byłam tu mości Gruffie... i czyż się nie wstydzisz?... Jesteś nikczemnym tchórzem! a ja biédna kobiéta nie mogę liczyć na twoję pomoc!... Ty byłbyś mię dał zabić temu szaleńcowi, mości Gruffie!
— O! moja kochana! zawołał oberżysta.
— Milcz! albo raczéj odpowiadaj mi!... Czy ten stary głupiec rzucił się w wodę?
— Rzucił się w wodę, Babetto.
— Aby utonął? Master GrufF wahał się.
— Bardzo być może iż utonie, odpowiedział nakoniec.
Mistress Gruff spojrzała na niego niedowierzającym wzrokiem, i odepchnąwszy go od okna, sama zajęła jego miejsce.
— Laird ma dziwaczne upodobaniu, poszepnęła; ale ręczę, że prędzéj by rozstrzaskał głowę mojemu mężowi, nimby pomyślał o utopieniu się... Przed chwilą miał istnego djabła w oczach, i wolę, na honor, że jest w wodzie niż u nas!... A ta chustka, bezpożyteczne ty stworzenie! No powiedz dla czego pozwoliłeś, żeby ta chustka wypadła?
— Ta chustka, Babetto. musiała wypaść z kieszeni małéj panience....
— Ty zrujnujesz nasz dom! ty jesteś mojém przeklęstwem, cięźkiém przeklęstwem, nie mogę tego zataić... Gdyby laird nie był widział téj chustki, bylibyśmy... to jest ja byłabym, bo ty a nie to wszystko jedno... byłabym, powtarzam, wmówiła w niego, cobym chciała... Czyż nie marzy on z otwartémi oczami i wśród białego dnia?...
— Słowem, Babetto...
— Milcz!... ta chustka mogła nam smutną sprawę zwalić na kark, gdyby laird nie był postąpił zwyczajnie jak szalony góral, w gorącéj wodzie kąpany... Ale tu pod nami, dzięki Bogu, Tamiza głęboka... Przez szatana! tyś mię oszukał! widzę że jakiś człowiek tam z cieniów wypływa... nie kłam dłużéj, master Gruff, albo biada ci! Czy to laird?
— Tak jest, z przymusem rzekł oberżysta.
— To więc laird! zawołała blada z obawy i wściekłości oberżystka, a ta łodź o dwadzieścia już tylko kroków od niego oddalona, czy to łodź mastra Boba?
— Tak, odpowiedział oberżysta.
— I ty go nie ostrzegasz, nieszczęśliwy! zaczęła znowu mistress Gruff, i nastawiła ręce jakby chciała rozedrzeć twarz mężowi; stoisz tu jak słup!... Sygnał, natychmiast, sygnał!
Master Gruff, od wielu lat po raz piérwszy miał ochotę stawić żonie opór. Namyślił się, i zmarszczywszy brwi, spojrzał na nią; ale natychmiast spuścił oczy. Żółta latarnia rzucając światło na bladą twarz tego Heroda babskiego, nadała jéj wyraz tak straszliwéj złośliwości, iż Gruffowi dreszcz przebiegł po całém ciele.
— Jutro, będzie trucizna w moim rosole! pomyślał, z djabłem bić się nie można.
— Ano! powtórzyła rozkazująco oberżystka.
Master Gruff wychylił się za okno, zagasił latarnię i obie ręce przytkał do ust.
W téjże chwili dało się słyszeć straszna szczekanie, którego mocny odgłos zapewne przeszedł na drugą stronę Tamizy. Master Gruff włożył ręce do kieszeni; szczekanie ustało.
— Tak, to co innego! zawołała oberżystka w przystępie odrażającéj radości; pocałuj mię, gruby łajdaku... ledwo dwóch brytanów w Londynie potrafi tak szczekać... Teraz Bob jest ostrzeżony, a stary laird będzie miał djablą sprawę... Założyłabym się, że nie przyjdzie nigdy żądać od nas wytłómaczenia tego co tu dziś zaszło.
Mistress Gruff zamilkła i usunęła się trochę mężowi. Scena zaczynała być interesującą.
Księżyc świecący w całym blasku dozwalał doskonale widziéć lairda i łódź, za którą płynął. Okno oberży pod Królem Jerzym było jakby przed-scena, z któréj można przynajmniéj wszystko widziéć, jeżeli nie słyszéć.
Angus Mac-Farlane płynął ciągle z równym zapałem, dowodzącym, że jeszcze nice wyczerpał sił swoich. Nie zmierzał wprost ku łodzi, ale przerzynał rzekę w prostéj linii, aby w stanowczéj chwili mógł korzystać z pędu wody.
Szczekanie mastra Grflf nie wzbudziło w nim najmniejszego podejrzenia. Ciągle, płynął, tak jednak miarkując siłę swoich rzutów, aby niepostrzeżony mógł wpaść na swą zdobycz.
Łodź Boba zdawała się być próżną, płynęła w górę rzeki trzymając się ciągle kanału najbliższego lewemu brzegowi. Bob sam położył się na dnie łodzi tak, że tylko mu z niéj głowę było widać.
Przestrzeń, którą miał przebyć, była krótką. Nie tyle znaczyło płynąć prędko, co przybyć, bez przeszkody, a Bob wyrachował w swéj mądrości, że łodź ślizgając się prawie niewidzialna po téj części rzeki, w któréj nie ma pędu, o tysiąc przeciw jednemu, mogła przejść nie postrzeżona.
Jak mógł najlepiéj umieścił w łodzi obie siostry i co chwila przekonywał się, czy wygodnie leżą. Troskliwość handlarza o swój towar najpodobniejszą jest do pieczołowitości ojca dla córek.
W chwili gdy się dało słyszeć szczekanie, zdejmował właśnie kaftan i kładł go pod głowę Annie. Ten znany mu odgłos wstrząsnął nim jak iskra elektryczna. Naprzód stanął jak wryty, potém podniósł głowę do góry i spojrzał wkoło łodzi.
— Co to u djabła znaczy? mruknął, czym ja już ślepy, że nigdzie nie widzę policyjnego statka? No! no! to zapewne jaki prawdziwy brytan szczekał, ale jaki ma podobny głos do tego szelmy Gruffa... Otóż to mi łajdak dopiéro, on pewno kiedy narobi nieszczęścia swojéj żonie.
Uspokojony nieco tą myślą, ale nawykły do zbytecznéj przezorności przemieniającéj się w naturę u wszystkich złoczyńców, spojrzał ku oberży pod Królem Jerzym. Żółta latarnia już nie świeciła. A więc to nie brytan szczekał. — Oznajmowano mu niebezpieczeństwo, tém dla niego groźniejszéj iż nie mógł rozpoznać jakiego jest rodzaju.
Znowu więc podniósł się, a badawcze jego oko wpatrywało się w każdy punkt wkoło łodzi.
Żaden podejrzany przedmiot nie uderzył jego wzroku.
— Niech mię Bóg skarze! mruknął bardzo niespokojny, majtkowie mówią o jakimś holenderskim woltyżerze, co jak widmo jakie umie przewracać okręty... Czyżby tu gdzie koło mnie miał być jaki przeklęty policyjny statek? Przyznam się, że bitwa morska o téj godzinie, byłaby mi bardzo przykrą... Ale niech umrę, jeżeli widzę choć łupinę orzecha tu gdzie blizko płynącą...
Zamilkł, pochylił głowę naprzód i zdawał się podwójnie wzrok swój natężać. Postrzegł, że jakiś ciemny przedmiot porusza się o kilka kroków, płynąc w ślad za jego łódką.
— O! ho! rzekł, cóż to tam takiego?... To jakiś człowiek, na honor, dzielny pływak... Miałżeby on apetyt na mój ładunek?
Bob opuścił środek swojéj łodzi i powoli wczołgał się na tył. Przechodząc koło Klary potrącił ją, a ta słaby jęk wydała.
Bob zaklął okropnie.
— Jeszcze i to!... źle mi ją uśpiono... Żeby Temperancya nie była pijaną po ośm godzin na dzień, byłbym jéj to zlecił, chociaż nie lubię tę biédną kochaneczkę wtrącać w podobne interesa... Ale kiedy ona zawsze pijana!
Bob westchnął z żalu i miłości na wspomnienie o kosztownym nałogu, który mu przed czasem niszczył połowicę, i milcząc oparł się na tyle łodzi.
— Poruszył się! rzekła mistress Gruff w oknie oberży pod Królem Jerzym; pewna jestem tego, bom widziała, że się ruszał... Ah! ah! ładne rzeczy zobaczémy.
Master Gruff nic odpowiedział. Ta szczególna scena mocno go zajęła, z równą teraz jak jego żona ciekawością pragnął widzieć jéj rozwiązanie.
Otóż w jakiém byli położeniu dwaj główni jéj aktorowie.
Laird płynął o kilka tylko łokci od łodzi i widocznie co raz się do niéj przybliżał. Nie wiedział, że go już spostrzeżono: poruszeń Boba nie mógł dostrzedz, bo księżyc świecąc ponad mostem Blackfriars, z przeciwnéj strony rzucał na łódź promienie, a bok widzialny dla Angusa zostawiał w cieniu. Nadzieja pochwycenia nieprzyjaciela, i przekonanie o doskonałéj swéj zręczności w pływaniu, podwajały jego siły. Płynął po-cichu, dla oddechu tylko wznosząc głowę po nad wodę, przygotowany już do rzucenia się niespodzianie na łódź.
Bob przeciwnie, tyłem do światła obrócony, doskonale widział którędy laird płynie i mógł niejako wyrachować chwilę, w któréj dosięgnie łodzi, ale fale wzbite na wodzie przerzynanej piersią Angusa zasłaniały mu rysy jego twarzy.
Widoczną było, że człowiek ten ścigał go. Bob był o tém przekonany. Ale z jakiego powodu to ściganie? W jakim celu ten nieznany pływak tyle zadawał sobie trudu? Zdrada ze strony Gruffa lub jego żony, nie mogła mieć miejsca, bo z ich to oberży dano mu znak ostrzegający. Zresztą, według wszelkiego przypuszczenia, ten tajemniczy przeciwnik nie był wcale policyantem. — Londyńscy policyanci nie poświęcają się tak dalece, iżby podczas mroźnéj zimowej nocy, płynąc ścigać mieli podejrzane statki.
Któż więc to był taki?
Bob, niezdolny odpowiedzieć sobie na to pytanie w sposób zadowalający, lub przynajmniéj przypuszczalny, przez chwilę miał zamiar schwycić wiosło i zmykać czém prędzéj. Ale jeżeli człowiek ten był istotnie nieprzyjaciel, prosty rozum mówił mu, że wołać będzie o pomoc skoro spostrzeże, że został odkrytym; i wtedy oprócz niebezpieczeństwa obudzenia tym sposobem baczności morskiej policyi, groziło Bobowi drugie, nie mniéj trudne do uniknienia.
Klara, która zbyt małą dozę narkotyku wypiła, zaczynała już doznawać orzeźwiającego wpływu świeżego powietrza. Lekko się poruszyła, wydając małe jęki, poprzedniki blizkiego przebudzenia. Najmniejsze gwałtowne poruszenie, nagły hałas, mogły skończyć przesilenie.
Bob siedział cicho. Ciągle wlepiał bystry i przenikliwy wzrok w nieznanego nieprzyjaciela, gotów działać podług okoliczności.
— Wreszcie, mówił sobie, może to tylko złodziéj, który mniema, że łódź jest opuszczona i chce ją zrewidować... Niech go djabli wezmą szelmę!... w Londynie coraz więcéj mnoży się łajdaków... Na ulicach już nie dosyć miejsca dla tych łotrów, kiedy ich nawet i na Tamizie spotkać można!
W téj chwili najwięcéj dziesięć stóp oddzielało Boba od lairda. Ten nie płynął już tak ostrożnie jak przedtem i głowa jego unosiła się na wierzchu wody. Bob poznał go.
— Oho! mruknął bynajmniéj niewzruszony, któż u djabła byłby się tego spodziewał?... Na honor, byłbym się założył, że to policjant... Ale wszystko jedno, trzeba się wziąść w kupę, bo to zuch nie lada, a jeżeli nie trafię go od razu, biada ci mój towarze!
Położył rękę na nożu, ale go nie wydobył, lecz zaczołgał się do wioseł i wziął jedno z nich.
— Mój ojciec! słabo wymówiła Klara nieotwierając oczu.
— Jest tutaj! mruknął Bob. Można powiedzieć, iż ona go czuje!... Cierpliwości moja ładna, przyjmiemy twego ojca jak należy.
— Anno! wyjąknęła znowu Klara wpadając w sen głęboki.
Bob wrócił na swoje stanowisko. Laird był już tylko o pięć lub sześć stóp od łodzi. — Nie przeszło minuty, a Bob wspiął się na palce; wiosło zakreśliło na wodzie krzywą linię, laird zniknął i już go więcéj nie widziano.
— Dobrze trafił! z uniesieniem zawołała oberżystka; czy widziałeś master Gruff?... Tybyś pewno tego nie dokazał!...
— Angus Mac-Farlane zawsze u nas stawał Babetto, smutno rzekł oberżysta; oby Bóg zlitował się nad jego duszą.
— Co ty tam Boga mięszasz w takie rzeczy master Gruff?... O! pięknie go poczęstował, ale też i czas był po temu!... Oto księżyc zaczyna kryć się za chmurę... Jeszcze minuta, a nie bylibyśmy nic widzieli...
Bob spokojnie położył wiosło i w milczeniu zacierał ręce, patrząc na miejsce, w którém zniknął laird. Nic nie dostrzegł. Woda zamknęła się nad swą zdobyczą.
— Interes skończony, rzekł Bob do siebie; wolę, że go wiosłem niż nożem wyexpedyowałem... Jadłem niegdyś jego chléb, tego starego Angusa, i piłem jego piwo... dobre piwo na honor!... i jakoś zawsze przykro jest grać w noże z dawnym towarzyszem.
W chwili gdy Bob domawiał tych słów, których wysokiéj moralności nikt zapewne nie chciałby zaprzeczać, usłyszał mały szelest na przodzie łodzi i obrócił się leniwie.
Atoli obojętność ta nie długo trwała, wydał krzyk wściekłości, czém prędzéj wydobył nóż i porwawszy się na równe nogi, ujrzał na przodzie łodzi długą, czarną postać. W sekundę potém laird i Bob stali naprzeciw siebie.
Wiosło zapewne obróciło się w ręku Boba. Nie ostrym, ale płaskim bokiem trafiło lairda, który jako doskonały pływak zanurzył się, umknął ciosu i, korzystając z omyłki Boba, z przodu dostał się na łodź.
Bob miał swój nóż, laird zaś trzymał w ręku szkocki puginał; obaj byli silni, a zwycięztwo wątpliwe.
Jak powiedzieliśmy, księżyc skrył się za chmury.
Dwaj przeciwnicy nim na siebie natarli, przez chwilę nieruchomi, wzajem się sobie przypatrywali.
— Precz stąd, rzekł nakoniec laird przytłumionym głosem; puginał mój dłuższy od twego noża; ale dzieci moje żyją: słyszę oddech Klary... Precz stąd! mogłeś był zabić je, ja nie pragnę twojéj śmierci.
Bob miał wielką ochotę korzystać z pozwolenia. Żywioł roztropności, albo raczéj wrodzonego tchórzostwa, w znakomitéj części wchodzący w skład moralnego usposobienia Bob-Lanterna mocno cisnął go do tych drzwi otwartych, które mu wskazywała tak niespodziewana łaskawość. Ale tchórzostwo ustępowało w nim miejsce chciwości: chciwość zwycięzko panowała w téj skalanéj duszy i w obec niéj ginęło wszelkie inne uczucie, wszelka rozwaga, a nawet bójaźń.
Bob obliczył, że obie siostry przedstawiały kapitał trzechset funtów szterlingów, postanowił więc umrzeć lub zwyciężyć, jak człowiek odważny.
— Nie umiém pływać, odpowiedział ironicznie.
— Precz stąd! powtórzył drżącym głosem, zgrozą przejęty laird.
— Posłuchaj! zawołał Boh, cała rzecz tła się ułożyć...
W chwili gdy to mówił, udając chęć zawarcia jakiejś niby kapitulacyi, Bob jak tygrys zwinny rzucił się na lairda i chciał go pchnąć nożem w samo serce. Ale Angus miał się na baczności i odparł niesiony sobie cios. Nastąpiła krótka, a straszna walka. Za chwilę Bob padł pchnięty puginałem w gardło. Angus kląkł mu na piersiach.
Upadając, Bob głową uderzył o ramię Klary, która napół przebudzona podniosła się i usiadła.
Laird zamierzył ramię dla zadania ostatniego ciosu. W téj chwili księżyc wyszedł z po za osłaniającéj go chmury, promienie jego padły na lica Angusa, twarz zaś Bob-Lanterna pozostała w cieniu.
— Mój ojcze! zawołała Klara, mniemając, że się przebudza po śnie straszliwym.
Laird obrócił się mimowolnie. Bob-Lantern korzystając z tego poruszenia, podniósł się za jednym poskokiem i nie tracąc czasu na szukaniu noża, który zgubił w ciągu walki, porwał lairda za gardło i wściekle pociągnął go za sobą.
Klara w obu rękach twarz swą ukryła i wydała okrzyk przerażenia.
Angus ciężko chrapał. Bob niepuszczając mu gardła, które dusił żelaznemi swemi palcami, gwałtownie pochylił głowę Angusa ku brzegowi łodzi i kilka razy uderzył nią o drzewo.
A potém podniósłszy odurzonego lairda na krawędź statku, puścił mu gardło i pochwycił go za nogi. Ciało lairda zesunęło się i martwe wpadło w Tamizę.
— Oho! tą razą już nie powróci, mruczał Bob chwytając za wiosło, aby czém prędzéj oddalić się od miejsca bitwy. No, obaczmy teraz małe.
Anna nie obudziła się; Klara nie spała, ale leżała w łodzi pozbawiona wszelkiego czucia.




V.
BELGRAVE-SQUARE.

Za pysznémi ogrodami pałacu Buckingham, zdala od przeludnionych cyrkułów, które handel natłacza zgłodniałémi sługami swemi, rozciąga się obszerny, regularny plac, którego park wewnętrzny nie ma tego okrągłego lub podłużnego kształtu, jaki w innych częściach Londynu tak dziwną stanowi sprzeczność z frontonami domów, jakby podług sznuru wybudowanych.
Piękny ten zielony kobierzec otaczają same pałace. Kto nie jest parem Anglii, nie śmie tam mieszkać. Tam to zagraniczni książęta zwiedzający Londyn, rozbijają swe namioty, a częstokroć nawet królowie zamieszkiwali te dumne budowy.
Plac ten nazywa się Belgrave-Square.
Don José-Maria Telles de Alarcaon, markiz de Rio-Santo, zajmował największy, najświetniejszy i najwspanialszy z tych pałaców, rozciągający się od strony północnéj wzdłuż ulicy tegoż imienia, obok przejścia prowadzącego na uliczkę Pembroke.
Zbytek tego arystokratycznego mieszkania, poszedł w przysłowie; najozdobniejsze pałace na West-End ustępowały mu piérwszeństwa, a angielska szlachta, tak bogata, tak próżna i tak namiętnie ubiegająca się o sławę jakiéj w połączoném królestwie nadaje zbytek aż do szaleństwa posunięty, musiała ugiąć czoło przed babilońskim zbytkiem rozwiniętym przez jednego cudzoziemca.
Rio-Santo, którego arystokratyczny i kapryśny gust nie mógł zastosować się do mieszczańskich urządzeń angielskiego budownictwa, które ma jeden tylko plan na wszelkie budowy, bądź na pałace, bądź kurniki, lub kaplice, jakby dla zabawki przeistoczył całe wnętrze domu swego. U niego widziano szerokie marmurowe schody jak we Włoszech, nie zaś owe wązkie, woskowane drabinki, obite chudym kobiercem, który lordowie zdają się pożyczać z bogatych magazynów na Fleet-Street. Wewnętrzna ozdoba objawiała ów bogaty i harmonijny styl, który podziwiają w Paryżu lub Genewie, a którego zdają się nie znać u nas, gdzie wygoda zagłusza natchnienia pięknego.
Na dole w domu markiza, trzy pyszne salony przedzielone tylko podwojami, rozciągały się wzdłuż Belgrave-Square. Po za salonami szereg rozmaitych pokoi panował nad kuchniami i dotykał stajen i innych obszernych budowli wychodzących na ulicę Belgrave. Na piérwszém piętrze znajdowały się prywatne pokoje markiza. Mówiono o ich czarodziejskiéj elegancyi, ale nikt nie mógł rzetelnych o tém dostarczyć szczegółów, bo w Londynie oko zwiedzającego zatrzymuje się na ścianach salonu, jak przed nieprzebytą zawadą. Sami jedynie przyjaciele, a mówimy tu o takich tylko, których długa zażyłość porobiła braćmi, mogą niekiedy po za te ściany przeniknąć.
W tym to pałacu przy Belgrave-Square markiz Rio-Santo przyjmował wszystko co tylko Londyn zawierał znakomitego w jakim bądź rodzaju. Wysocy urzędnicy państwa raczyli go tamże odwiedzać, i każdy wiedział, że markiz miał nieprzerwane stosunki z ambassadorami zagranicznych mocarstw. To wielce wpływało na utrzymanie mniemania, że obecność jego w Londynie miała cel polityczny.
Jeżeli cel ten istniał, wyznać należy, że go starannie i zręcznie ukrywano. Zycie Rio-Santa tak dalece zapełniały rzeczy światowe, przez jednych zwane płochościami, przez innych znowu wyżéj nad wszelką powagę cenione, iż zdawało się niepodobną aby mógł znaleźć czas na prace poważne. Za wiele i zanadto ciągle błyszczał na jawie, iżby miał ochotę działać skrycie.
Leniwy lwem być nie może. Kto nim być chce, tronować musi od rana do wieczoru i silnie dzierżéć swe berło, z obawy, aby jedna z tysiąca w świéże rękawiczki ukrytych dłoni nie pochwyciła go na swą korzyść. Eleganci angielscy podobni są do zgromadzonéj na sejmiki starodawnéj polskiej szlachty, na których najnędzniejszy sztachetka wiszącą u boku serpentyną głos swój popierał. Każdy dżentlmen umiejący jak należy zawiązać chustkę na szyi, dosiąść dzielnego wierzchowca i zdolny strwonić tysiąc gwineów w New-market, na zakłady o lady Waterloo, sułtana Mahmuda, lub Child-of-the-Foundered, ma prawo do monarszéj szpicruty. Biada królującemu, który usypia na swém siodle! moda jest to pełen narowów rumak, ona do zrobienia rewolucyi nie potrzebuje trzech długich dni letnich jak poczciwi sąsiedzi nasi we Francyi.
Mniemano zatem, że Rio-Santo mieć może polityczną missyę, ale mniemano również, że jéj mocno zaniedbuje, a to o dwie przynajmniéj stopy podwyższało jego piedestał. Cóż bowiem w rzeczy saméj modniejszego, jak trzymać w ręku ważne interesa, a bynajmniéj się o nie nie troszczyć.
Wkrótce wybić miała ósma wieczorna. Żadnego światła nie było w trzech salonach Irish-house (nie wiadomo dla czego Rio-Santo tak nazwał swój pałac). Drzwi wchodowe, przy których stało zwykle dwóch lokai w wielkiej liberyi, były zamknięte.
W jednym z tylnych apartamentów słabo oświetlonym lampą, szkłem matowaném pokrytą, młody człowiek siedział, albo raczéj leżał na sofce niebieskim aksamitem obitéj i igrał niedbale z długiémi kędziorami przepysznéj rasy psa.
Na środku pokoju stał ślepy Tyrrel.
— Jakże ci się podoba Lovely? sir Edwardzie, zapytał młodzieniec.
— To pytanie uważam za impertynencyą, signor Angelo Bembo, odpowiedział ślepy; — czyż nie znasz inéj niedołężności?
— Prawda, sir Edwardzie, prawda, pomruknął Angelo, na którego wesołéj i pięknéj twarzy malował się lekki odcień szyderstwa; wszyscy znają twoję niedołężność. — Jest to najpiękniejsze pióro twojego skrzydła i ręczę, że nie zamieniłbyś go na tysiąc funtów szterlingów.
— Tak jest, sucho odrzekł Tyrrel.
— Do prawdy?...Pozostałby ci jeszcze jeden środek, uczynienia się głuchym... i to się może przydać... Leżeć Lovely!... Do djabła! ta dziewczyna, którą nie wiém gdzie odkopałeś sir Edwardzie, jest najpiękniejszém w świecie stworzeniem.
— Tak mniemasz, signore?
— Tak, zaiste! sir Edwardzie... nie marszcz brwi... nie mam do niéj żadnéj pretensyi.. chociażby była jeszcze raz tak piękna... a to trudno!... Od chwili jak zostaje z tobą w stosunkach mam dla niéj szacunek jak dla stuletniéj baby... Bo, widzicie, ja was wszystkich szanuję, ile tylko was jest; ale nie lubię was.
— Wielkie to dla nas nieszczęście, signore.
Kawaler Angelo Bembo ukłonił się.
— Nie lubię was, mówił daléj, i gdyby nie Don Jose, dla którego tysiąc razy dałbym się zabić, dawno już byłbym wasze towarzystwo do wszystkich djabłów wyprawił!
— Wielką byś nam przezto wyrządził krzywdę, odrzekł zimno Tyrrel.
— Wielką, albo nie, jednak tak bym uczynił mój panie... Jest między wami tuzin figur, które mi drażnią nerwy... a naprzód ty sir Edwardzie... ale nie gniewaj się, proszę... potém ten doktor Moore, co wygląda jak sęp, na honor!... nakoniec ten zimny fanfaron major Borougham... o! to prawdziwy Anglik! a wreszcie, aby skrócić waszą listę, ów mniemany doktor Müller, którego dyplom radbym kiedy widział zum Teufel!
— Trzeba go było o to poprosić, signore; mówią, że o dwadzieścia kroków przecina on kulę pistoletową na ostrzu brzytwy.
— To dosyć zręcznie... Ale wracając do rzeczy, nie więcéj może wart jestem od ciebie, i okropna rzecz, mój panie, że to sobie przyznać muszę!... Aleja przynajmniéj staram się ogłuszyć sam siebie jak mogę, a potém ja wcale nie jestem człowiekiem!...
— Signore, przerwał Tyrrel, mogłem to pomyśleć, ale nigdy powiedziéć.
— Mścij się sir Edwardzie, dałem ci do tego powód... Jestem, że dokończę myśli mojéj, biédnym niewolnikiem; poświęciłem się bezwarunkowo...
— Powiadano mi, że się sprzedałeś, signore!
Angelo powstał gwałtownie i nogą psa odepchnął.
— Poświęciłem, mój panie, poświęciłem! zawołał. Jestem dżentlmen, czy słyszysz? i jeżeli wolę moję poddałem wyższéj i silniejszéj, to nie za złoto.
— Odgłos publiczny może się mylić.
— Odgłos publiczny powiadasz?... Ah! bo mię waszym łokciem mierzycie, moi panowie!... bo mię uważacie za równego sobie, i w Don Jose nie widzicie mego przyjaciela, mego pana, z dumą to wyznaję, widzicie w nim tylko stronę, którą wam pokazuje, wam nędznym narzędziom rozległych jego zamiarów... Gdybyście wiedzieli...
— Co? spytał Tyrrel chciwie się przybliżając.
Angelo aż do krwi ugryzł się w usta.
— Leżeć Lovely! mruknął zaczerwieniony; cóż u djabła mości Tyrrel, albo sir Edwardzie, nie patrz na mnie takiém okiem; nic nie dostrzeżesz, boś ślepy!... Cóż chcesz?... gdybyś mi nie był przerwał mój panie, za co ci dziękuję, może byłbym jakie głupstwo powiedział.
— Markiz więc ma zamiary dla nas nieznane? głucho wymówił ślepy.
— Czy ja to powiedziałem? Być może... Ale to pewna, że zamiary te równie dla mnie jak i dla was są ukryte... Don Jose lubi mię, ale nie jestem jego powiernikiem, i Bogu dzięki! bo za lekki mam język... To tylko wiém, że jego serce jest wielkie, wyobraźnia silna, a wola nieposkromiona... Połączenie tych trzech rzeczy nazywa się geniuszem, sir Edwardzie, a człowiek z geniuszem nie łapie ryb w mętnéj wodzie, jak ty, chociaż przyznać należy, iż czasem ładne chwytasz rybki... Jakże się też nazywa ta piękna dziewczyna, jeżeli spytać wolno?
— Zuzanna, signore.
— I cóż myślisz z nią przedsięwziąć?
— To jeszcze kwestya. Ślepy zaczął się przechadzać wzdłuż i w szerz pokoju, i wkrótce zdał się być zatopiony w myślach.
Angelo ścigał go smutny gniewnym wzrokiem.
— Po cóżem rozmawiał z tym człowiekiem? mówił do siebie; jedno jeszcze słowo, a byłbym wydał cudzą tajemnicę... tajemnicę, któréj mi nie powierzono, którą przypadkiem odgadłem, a któréj biédna moja głowa pomieścić w sobie nie może!... A kto wie, czy już i tak za nadto nie powiedziałem.
Angelo mógł miéć około dwudziestu dwóch lat. Było to jedno z owych pięknych dzieci o greckim profilu, których włoscy malarze szukali niegdyś z tamtéj strony morza, na archipelagu, i rzucali je na płótna, nadając im nazwiska bożków lub bohaterów mitologicznych. W wielkich jego i czarnych oczach malował się zarazem żywy dowcip i odwaga; ale ogół rysów jego, jakkolwiek doskonałéj harmonii, zdradzał pewien rodzaj niewieściéj drażliwości, oraz kapryśną słabość i dziecinną obojętność. Angelo na balu był zachwycającym kawalerem, na polu bitwy, dzielnym przeciwnikiem; ale tam gdzie wypadło dowieść mocy duszy, roztropności i męzkiéj cierpliwości, Angelo tracił wszelkie swoje korzyści.
Urodził się na Malcie, gdzie ojcowie jego, weneckiego szczepu, słynęli znaczeniem i bogactwem. Zawojowanie tej wyspy przez Anglików, zrujnowało jego rodzinę, a upadek jéj zaczął się od czasu przejścia jenerała Bonaparte, dążącego na podbicie Egiptu.
Rodzina Bembo musiała opuścić Maltę w skutku prześladowań doznanych od ajentów kolonizacyi angielskiéj, a Angelo, jeszcze prawie w dzieciństwie postradawszy rodziców, został na świecie bez majątku i opieki.
Odważnie zaczął przebiegać Europę, jak owe bandy Włochów, co opuściwszy rodzinną ziemię, z amkniętémi oczami rzucają się na wywrotną łódkę awanturnika. W Paryżu Angelo spotkał markiza Rio-Santo, który, jak powiedzieliśmy, rządził rozkoszami wielkiego miasta.
W Paryżu, równie jak w Londynie, Rio-Santo miał niezliczone i tajemnicze stosunki, których rozmaite gałęzie sięgały daleko po za granice Frgncyi. Nie czas jeszcze podać czytelnikowi klucz tych olbrzymich manewrów, oddawna wyrachowanych, a utrzymywanych ciągle według pierwotnego zarysu, mimo rozmaitości kształtów i zabiegów. Wiele jeszcze dziwnych wypadków dzieli nas od ostatniéj katastrofy naszego opowiadania; nie wolno nam uprzedzać ich biegu.
Młody Włoch został przedstawiony markizowi Rio-Santo, który mocno się nim zajął, słysząc o prześladowaniach jakich rodzina jego doznała od Anglików. Angelo odtąd pozostał przy markizie i z nim przybył do Londynu.
Tu rozłączyli się na pozór. Angelo przybrał dla świata charakter młodego Włocha w niezawisłém położeniu. Dano mu rolę w gronie bezinteresowanych wielbicieli Rio-Santa, dla przysporzania jeszcze blasku półbożkowi salonów; w Trewor-house widzieliśmy go spełniającym ten obowiązek.
Zawsze jednak miewał tajny wstęp do pałacu przy Belgrave-Square. Rio-Santo kochał go prawdziwie, a Angelo nieograniczoném poświęceniem się zawdzięczał tę przyjaźń.
Tyrrel ciągle się przechadzał. Angelo znowu odzyskał wesołość i uśmiechał się, bez wątpienia na wspomnienie o jakiéj miłostce.
Znagła Lovely zaszczekał radośnie, skoczył ku drzwiom, które się w téj chwili otworzyły.
Rio-Santo wszedł w towarzystwie doktora Moore.
Był blady i strudzony. Szerokie niebieskie pierścienie okalały zagasłe jego oczy.
— Dobrze, Lovely, dobrze! rzekł odtrącając psa, który nienawykły do tak obojętnego przyjęcia, legł smutny przy sofie; dobry wieczór Angelo.
Uścisnął mu dłoń i przyciągnął ku sobie.
— Angelo idź, przynieś pieniądze, które zostawiłem w powozie, rzekł mu po-cichu; jest tam dziesięć tysięcy funtów szterlingów... Przywożę je z domu na Cornhill... włożysz je do mojéj kassy.
Kawaler ukłonił się i wyszedł.
— Cóż tam nowego, sir Edwardzie? spytał markiz. Doktorze chciéj przebaczyć; siadaj: zaraz ci służę.
— Przychodzę dowiedzieć się, odpowiedział ślepy, czy mój wynalazek pomyślnym został uwieńczony skutkiem.
— Zręczny z ciebie człowiek, sir Edwardzie, zimno odpowiedział Rio-Santo. Wszystko się udało i zyskałeś dziś sto gwineów, które mój podskarbi ma do twego rozporządzenia.
— Milordzie!... zaczął znowu ślepy kłaniając się.
— Czy już wszystko? przerwał markiz.
— Nie milordzie, jeszcze nie wszystko. Chciałem mówić o téj żydówce Zuzannie.
— O Zuzannie! powtórnie przerwał markiz, ale tą razą łagodnie i jakby to imię przyjemnie mu słuch załechtało.
Ślepy nie mógł powściągnąć na sobie uśmiechu, ale wnet zegnał go z twarzy, jakby odgadywał wyniosłe spojrzenie, które rzucił na niego Rio-Santo.
— Mów, rzekł ten ostatni, rzucając się utrudzony na sofę.
Tyrrel stojąc odezwał się:
— Ta młoda dziewczyna, milordzie, jest piękna, jak sam mogłeś widziéć i zupełnie właściwa do odgrywania roli, która jéj będzie powierzoną. Ale ona kocha, i obawiam się...
— I kogoż ona kocha? żywo zapytał markiz.
— Tego głupca Briana de Lancester, odpowiedział Tyrrel.
— Briana!... ah! to jeden z naszych podrzędnych, pomruknął markiz tak cicho, że Tyrrel nie słyszał... Cieszy mię, że ona kocha Briana de Lancester, sir Edwardzie.
— Doprawdy, milordzie? odparł ślepy; w takim razie i ja cieszyć się powinienem. Ale to szczególna dziewczyna...
— Jest to godne uwielbienia dziecko! melancholicznie powiedział Rio-Santo.
— Godna uwielbienia, niezawodnie milordzie, ponieważ Wasza Wysokość tak sądzi, ale ona wcale do innych kobiét niepodobna. Obawa nie ma nad nią żadnéj władzy, i lękam się, aby czasem przez nieostrożność...
— Ona go więc bardzo kocha, sir Edwardzie?
— Miłością żarliwą i namiętną milordzie... Powiedziałbym raczéj miłością wzniosłą, niebiańską, gdybym nie nienawidził tych wielkich słów, które poeci w śmieszne zamienili.
— Srogi jesteś, sir Edwardzie... a ten Brian, jakże szczęśliwy!
Ślepy powstrzymał uśmiech, a Rio-Santo dodał po chwili milczenia:
— Zbliża się czas, sir Edwardzie, w którym wszyscy co mi służą, wynagrodzeni zostaną nad ich spodziewanie, w którym wolni będą od wszelkiéj niespokojności... Czuwaj nad Zuzanną, bo prawda, że przez nieostrożność możnaby, jeżeli nie wszystko postradać, to przynajmniéj uczynić wątpliwym skutek, ale nie rozłączaj jéj od Briana... Ta młoda dziewica umiała mię zająć, sir Edwardzie, nie zapominaj o tém w dalszém twojém postępowaniu.
Zamilkł. Ślepy nizko się ukłonił i wyszedł.
Rio-Santo pozostał sam z doktorem Moore.




VI.
BRAT.

Po odejściu ślepego, markiz zatopił się w myślach. Piękna twarz jego, dla zbytku trudu, przybrała wyraz wzruszenia. Kilka razy zcicha wymówił on imię Zuzanny, na którego wspomnienie zadrżała w sercu jego ulubiona jakaś struna.
— To są jéj oczy, szepnął, ale dumniejsze!... to jéj czoło, ale szersze; to cała jéj piękność, ale wznioślejsza i silniejsza... Chciałbym ją uszczęśliwić, przez pamięć na przeszłe moje szczęście...
Skinieniem przyzwał doktora Moore, który przez cały ciąg rozmowy jego z Tyrrelem stał na stronie. Doktor zbliżył się i z kolei stał teraz przed sofą.
— Jakżeś ją znalazł? zapytał z zajęciem Rio-Santo.
— Źle, milordzie, bardzo źle! odpowiedział Moore poważnie zwieszając głowę. Moralna przyczyna jéj cierpień, trudném, że nie powiem niepodobném nawet czyni jéj wyleczenie... Jedno tylko miałbym na to lekarstwo...
— Jakież?
— Szczęście.
— A więc nie sądzisz, że mógłbym ją uszczęśliwić? zawołał Rio-Santo, z wyrazem smutku i niecierpliwości.
— Nie o tém mowa, milordzie, jeżeli mi wolno tę uczynić uwagę. Pan znasz lepiéj jak ktokolwiek stan moralnego cierpienia, jakiego oddawna doznaje miss Marya Trewor... W téj chwili, (bo przyszłości nikt odgadnąć nie może) kocha ona młodego Franka Percewal; kocha go namiętnie, milordzie... Jarzmo włożone na słabą jéj naturę, mogło omamić jéj rozsądek i zakryć przed nim stan serca, ale za pośrednictwem reakcyi dającéj się filozoficznie wytłómaczyć...
— Do rzeczy, màości panie, do rzeczy, bardzo proszę! niecierpliwie zawołał Rio-Santo.
— Za pośrednictwem dającéj się wytłumaczyć reakcji, zwolna ciągnął daléj doktor, serce jéj buntuje się, a ostatecznie Frank Percewal...
— Czy tak mniemasz w istocie?
— Jestem o tém jak najmocniéj przekonany, milordzie. Po tém co dziś zaszło, małżeństwo twoje milordzie z miss Maryą jest rzeczą nieodzowną, stanowczą...Ale w téj saméj chwili miss Marya myśli o Franku; miss Marya skołatana wzruszeniami, których jéj słaby temperament znieść nie może, miss Marya umierająca...
— Umierająca mości panie! zawołał Rio-Santo bledniejąc.
— Umierająca, milordzie... to jest, może się za daleko posuwam. Miss Trewor w takim stanie może przeżyć jeszcze kilka miesięcy.
— Przekleństwo! wrzasnął Rio-Santo z gniewem i boleścią; dla czegóż to biédne dziécię znalazło się na méj drodze?
— Miss Marya, mówiłem, zaczął znowu doktor obojętnie i spokojnie, żyje cała myślą o tym młodym Franku Percewal... Miłość ku niemu utrzymuje ją, ale też i zabija... Ah! milordzie, przewyborny to, ale i trudny rodzaj choroby, a przytém w najwyższym stopniu lekarza interesujący!
Rio-Santo nie słuchał dłużéj — z tkliwém uczuciem boleści, odezwał się porywczo:
— Tak przecież być musi! to małżeństwo jest konieczném.
— Bez zaprzeczenia, milordzie, bez zaprzeczenia... Ale wyczerpałem już wszystkie środki, jakie nam nastręcza obecny stan umiejętności lekarskiéj... Na pozór, chorobą miss Maryi jest tylko drażliwość nerwów, straszliwie prędko dochodząca ostatecznych granic. — Leczyłem ją stosownie, ale usiłowania moje nie powiodły się... i tak musiało być koniecznie. Téj choroby nie można pokonać łagodzącémi napojami...
— Lecz wreszcie, mości panie, czy już żadnéj nie ma nadziei?
— Pozwól, milordzie. Jeżeli czas pozwala Waszéj Wysokości wysłuchać mię do końca, bezpośrednio odpowiem na twoje pytanie... A naprzód powinienem oznajmić, że zawczoraj próbowałem lekarstwa, które mogło skutkować nieochybnie.
— Cóż to za lekarstwo?
— Chciałem otruć szanownego Franka Percewal, odpowiedział doktor z przerażającą zimną krwią.
Rio-Santo zerwał się z sofy, blade jogo czoło pokryła mocna czerwoność.
— Chciałeś to uczynić!... rzekł gwałtownie.
— Otruć Franka Percewal, milordzie, dokończył niestrwożony Moore.
Rio-Santo wstał. Oko jego z wyrazem głębokiéj pogardy, ciężkie i srogie zawisło na twarzy doktora. Ten przez chwilę odważnie wytrzymał to spojrzenie, ale wyższość Rio-Santa miała w sobie coś poskramiającego, niepokonanego. Moore zmarszczył brwi, szepnął coś pod nosem i nakoniec spuścił oczy.
— Dałem ci mości panie, poufne zlecenie, rzekł Rio-Santo tonem wyższości; poleciłem ci niesienie ratunku Frankowi Percewal, któremu oszczędziłem życie, jak wiész o tém... Zamiast ratować, chciałeś go zamordować, nie pomnąc, że czyn podobny, sam w sobie nikczemny, mógłby rzucić na mnie niegodziwe podejrzenie... Jest to krok śmiały, mości panie, i mógłbyś go srodze pożałować.
— Wiedziałem, że był twoim rywalem, milordzie, i chciałem.
— Ludzie którzy mi służą, nie mają własnéj woli, mości panie.
— Eh! milordzie! odparł zniecierpliwiony doktor, wiémy o tém, że wiele możesz, ale potrzeby stowarzyszenia gwałtem wymagają tego małżeństwa, a ja równie jak Wasza Wysokość jestem lordem nocy.
— Równie jak i ja! powtórzył markiz z wyrazem najwyższéj pogardy.
— Przebacz milordzie... ale tak jest.
Doktor po raz drugi wyprostował sztywną swą postać, zebrał wszystką krew zimną i podniósł oczy na Rio-Santa.
Ale spotkawszy utkwione w siebie spojrzenie markiza pełne wzniosłéj groźby na nowo tracił odwagę.
— Wiész, milordzie, mówił daléj, nadając głosowi swemu nagły wyraz pokory, żeśmy w tobie nieograniczone położyli zaufanie. Statuta nasze nie wiążą cię; masz prawa, ale nie masz obowiązków. Niech mię Bóg zachowa, iżbym miał pretensyą do stawiania się z tobą na równi! ale widzę, że to twoje małżeństwo nie przyjdzie do skutku... a nie znam w Londynie drugiego para Anglii pozbawionego męzkich potomków i mającego jednę tylko córkę.
Markiz nie zaraz odpowiedział. Przeszedł się kilka razy po pokoju i znowu stanął przed doktorem Moore.
— Gdybyś był otruł Percewala, przysięgam ci na honor, byłbym cię kazał powiesić.
Moore zadrżał widocznie; nie było to bowiem czczą pogróżką.
Rio-Santo od niechcenia rzucił się na sofę!
— Ale ci się nie udało, dodał, i dla tego przebaczam ci.
W tej chwili zegar wybił ósmą godzinę. Markiz dodał:
— Jeszcze pięć minut mówić z tobą mogę, doktorze, a dotąd nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
Moore wahał się nieco. On także w swojéj sferze był dumnym i silnym. Ta rola biernego wassalizmu narzucana mu nielitościwie, oburzała w nim wszelkie natchnienia dumy, ale widać, że krępowały go mocne węzły, bo z uszanowaniem kłaniając się odpowiedział:
— Jedyny nam pozostaje środek, milordzie. Wyznać muszę, że jest wątpliwy, i kto wie, czy nie wywoła jakiego z owych wspaniałomyślnych wstrętów, które nas niekiedy zadziwiać mogą, ale przeciw którym walczyć nie mamy prawa... jak się zdaje.
— Tłómacz się jaśniéj a prędko! rzekł Rio-Santo.
— Każda choroba, milordzie, ma swe antidotum; natura jest zupełną; nauka tylko sama niedostateczną i ograniczoną... Potrzeba doświadczać. A więc doświadczać na miss Trewor...
— Strzeż się tego, strzeż! żywo zawołał markiz.
— Cieszę się, milordzie, £e uprzedzasz myśl moję; musimy więc doświadczać na kim innym. Ale tu nie trup pokrajany w kawałki będzie mógł oświecić moję niewiadomość. Ja życie badać muszę i na dziewicy w równym z miss Maryą wieku sztucznie wywołać zjawiska podobne do oznak choroby miss Maryi...
— Ależ to okropne, mości panie! rzekł markiz z odrazą.
— Tak jest milordzie... wywoławszy te zjawiaska muszę je pokonywać, muszę na oślep szukać lekarstwa...
— Ależ, może to znowu będzie jakie zabójstwo!
— Tak jest milordzie: można stawić dziesięć przeciw jednemu, że młoda dziewica, o któréj mówię, umrze.
— W okropnych męczarniach! po długich cierpieniach!
— Tak milordzie.
— Czyż nie możesz znaleźć innego środka, panie doktorze? rzekł Rio-Santo w najwyższém oburzeniu.
— Jeżeli Wasza Wielmożność żądasz, poszukam; ale czas nagli, i każda spóźniona godzina pogorszą stan miss Trewor.
Rio-Santo powiódł ręką po mocno spotniałem czole.
— Wasza Wielmożność tylko pięć minut dla mnie przeznaczyłeś, rzekł doktor Moore, te pięć minut już upłynęło.
— Ocal Maryę! wymówił Rio-Santo zaledwie zrozumiałym głosem.
Doktor postąpił ku drzwiom.
— Słuchaj mości panie! zawołał jeszcze markiz; wszak wszystko to robisz za złoto?
— Jesteśmy w Londynie, odpowiedział uśmiechając się doktor Moore, a jam Anglik; więc zapytanie zbyteczne, milordzie.
Ta krwawa na cały naród satyra wywołała, w oku Rio-Santa jeden z owych promieni pogardy, które nadawały jego twarzy potęgę i majestat ciskającego pioruny Jowisza.
— O miasto kału! O bezczelny narodzie! rzekł: dobrze więc mości panie! jeżeli chcesz zyskać... zyskać wiele... bo majątek, ocal Maryę, oszczędzając téj młodéj dziewicy.
Doktor spojrzał na Rio-Santa wzrokiem, jakim nań nigdy jeszcze nie patrzył.
— Będę się starał, milordzie, odpowiedział.
A przestąpiwszy próg dodał sam w sobie:
— A więc w jedném ciele może mieszkać anioł i szatan!... Człowiek ten więcéj od nas nabroił złego!... a przecież widziałem, że mu zwilgotniało oko na samą myśl o cierpieniach młodéj dziewicy, któréj nie zna!...
Rio-Santo skoro pozostał sam, wnet, mimo skołatanego umysłu, dał się owładnąć cały swéj głównéj myśli, swemu celowi jedynemu, do którego popychała go niepowściągniona ambicja. — Nie wiemy jak mu się powiodą jego zamiary, dosyć że marzył o uskutecznieniu genialnego i dumnego planu Napoleona, że czyhał na zgubę Anglii; a choć nie rozkazywał tak dzielnemu jak ten władca narodowi, umiał jednak zapewnić sobie pomoc nawet zagranicznych posłów, obmyślał tajemne i niepojęte środki ku urzeczywistnieniu swego celu. — Później powiemy kto był Rio-Santo, dla czego zapragnął wielkiego znaczenia i wpływów, czemu na pozór przyjaciel i stronnik arystokracyi angielskiéj, chciał zawiązać z nią ściślejsze stosunki przez spokrewnienie się z bogatym lordem Trewor, a skrycie żywił nieopisaną i niepohamowaną nienawiść dla wszystkiego co jest angielskie, i tajemnie zewsząd podkopywał ogromny angielski kolos, który, zdaniem jego, runąwszy ze swéj posady miał się własnemi zasypać gruzy.
W takich to marzeniach pogrążony Rio-Santo upadł znowu na sofę. Było już około godziny dziesiątéj. — Markiz zwykle większą część nocy przepędzał na odzyskaniu czasu, który mu świat zabierał, ale tego wieczoru, trud przemógł. — Gdy więc dumać zaczął, głowa jego upadła na poduszki: usnął.
Sen jego był niespokojny. — Zegar bijący północ, nagle go przebudził. Wstał, ale zaledwie krok postąpił, dotknął nogą ciała człowieka rozciągniętego bez życia na kobiercu.
Nie był to złoczyńca, bo silny i wierny Lovely rozciągnął się przy nim i lizał mu twarz wyjąc żałośnie.
Rio-Santo ukląkł. Człowiek leżący na kobiercu miał twarz krwią zbroczoną, a zmoczone włosy spadały mu rozproszone w koło głowy.
Szkocki ubiór również był zmoczony wodą i zwalany krwią.
Rio-Santo wpatrzywszy się w rysy tego człowieka, wydał okrzyk zadziwienia; porwał świécę, bo niedowierzał własnym oczom.
— Angus! Angus! zawołał; bracie mój!
Laird nie ruszył się.
Rio-Santo podniósł go ostrożnie i położył na sofie; łzy płynęły z pod dumnych powiek markiza.
— Angus! Angus! powtórzył.
Laird otworzył oczy i powiódł zagasłym wzrokiem w koło siebie.
— Obie! obie! o mój Boże! ryknął rozdzierającym głosem, obie zgubione!...
Potém oczy jego zamknęły się znowu, i padł ciężko na wznak.




VII.
SAMOTNOŚĆ.

W tydzień po wypadkach, które opowiedzieliśmy, Zuzanna znajdowała się sama w swoich salonach i rozmawiała z Brianem de Lancester. W ręku trzymała książkę, a wilgotne jéj oczy błąkały się po soplach lodu zewnątrz wiszących u szyb okna.
W swéj postawie miała więcéj jak przedtém spokojności, w spojrzeniu zaś więcéj zastanowienia. Na piękném jéj czole malował się zawsze jednaki rozsądek, ale mniéj niepewności, i coś więcéj, że tak powiemy, ziemskiego. — Zdawała się bardziéj ulegać pospolitym warunkom. Można ją było lepiéj rozumieć: każdy jéj postępek, nie był już tyle zagadkowym.
Bo od tygodnia Zuzanna spiesznémi kroki naprzód postąpiła w swém życiu: nagle skończył się niemy byt nieszczęśliwych jéj dni. Znalazły się dwie istoty, co wywołały i mile przyjęły naiwne wylanie się jéj duszy. Przez mglistą atmosferę niewiadomości i balu, który ją tak długo uciskał, przebiły się piérwsze promienie słońca.
Od tygodnia widywała ona prawie codzień lady Ofelię i Briana de Lancester.
Lady Ofelia, powoli obznajomiła ją z życiem. Nie usiłowała podchwycić niespodzianie jéj tajemnicy, jakkolwiek, z taktem kobiéty wielkiego świata, od piérwszego rzutu oka odgadła, że jakaś dziwna tajemnica kryje się pod tym tytułem księżniczki noszonym przez dziewicę wprawdzie dumną i szlachetnego rodu, imponującą, ale obcą tysiącom szykownych formuł i wszystkim tym małym prawidłom, które stanowią składnią w grammatyce wielkiego świata; odgadła także tajemnicę w tém wdowieństwie dziewicy: bo Zuzanna duszą i ciałem była dziewicą; a lady Ofelia nie mogła o tém nie wiedzieć, gdyż długo i często rozmawiała z nią o miłości.
Ale szanując tajemnicę Zuzanny o mało co nie odgadła prawdy.
Między lady Ofelią a Zuzanną istniał jakiś rodzaj jakby z przeznaczenia wynikłéj wzajemnéj czułości. Pokochały się od piérwszego poznania. Po upływie tygodnia były siostrami.
Lady Ofelia, nie tak młoda i doświadczeńsza, przyjęła rolę starszéj siostry, a słodki ten i cierpliwy mentor zastępował jéj matkę, jeśli matkę zastąpić można. Zuzanna, mniéj wykształcona, ale silniejsza i większą uposażona siłą duszy, była chwilowo uczennicą, aby późniéj może zostać nauczycielką.
Osobliwsze i zarazem zachwycające były rozmowy tych dwóch kobiét, jedna bowiem za kazdém słowem doznawała jakiegoś nowego, lub nieznanego uczucia; a druga, dla któréj życie nie miało już tajemnic, podziwiała, rozczulona, rozwijające się w głębi dziewiczego i pałającego serca pojęcia o rzeczach światowych.
Bo Zuzanna, jak matka nasza Ewa, w zupełnie dziecinnéj niewiadomości dochodziła lat kobiéty. Od tygodnia dopiéro kosztowała owocu umiejętności dobrego i złego. — Dotąd brakowało jéj wszelkiéj moralnéj nauki, jak nie mniéj wszelkiéj sposobności uczenia się za pomocą porównań i uwag. Dziką była wśród przesadzonéj naszéj cywilizacyi, a chociaż nie strawiła młodości w więzieniu, jak słynny Kasper Hauzer, zupełnie jednak żyła odosobniona. Zdradziecko i nie bez celu rozciągnięto zasłonę przed jéj wzrokiem. Ukrywano przed nią starannie wszystko o czém kobiéta wiedzieć powinna.
A odkąd ustała ta tyrania, od czasu jak powieszono jéj ojca, Zuzanna nagle rzucona w najzupełniejszą nędzę, wśród niczém niewzruszonego Londynu, jak widzieliśmy, zasypiała w otrętwiałéj rozpaczy. Biédna dziewica, dla walczenia z nędzą, nie miała ani religii, która pociesza, ani uczucia honoru, które nas niekiedy utrzymuje. Nie znała nawet wyrazu religia, bo ojciec jéj żyd na pozór, a w rzeczy saméj niedowiarek jak wielu chrześcijan, strzegł się wychować ją w wiadomości tego co podnosi i ukształca serce.
Nauczono ją tańczyć, śpiéwać, ubiérać się.
Od najmłodszych lat zawiązano jéj oczy, aby zostawszy kobiétą, mogła nie wiedząc o tém, upaść bez wstydu i śmiałą nogą deptać po drodze hańby.
Biédna dziewica byłą ofiarą cierpliwego i zgrozą przejmującego wyrachowania. W podobnéj szkole byłoby się ukształciło na potwory wiele kobiét, które świat ubóstwia, wiele aniołów budoarowych. Ale Zuzanna jakby cudem jakim wyszła z niéj czysta; chociaż bez odrazy patrzeć mogła na zgrozę, któréj nie znała. Zuzanna była czystą, chociaż tydzień dopiéro dzielił ją od czasu, w którym nie znała wstydu.
Miłość była jéj strażnicą, miłość, a może także, mimo jéj wiedzy, sumienie, ów niebieski promień, który Bóg umieszcza w głębi każdéj duszy. Ale sumienie jest często głuchém echem wyuczonych cnót i sztucznie przyswojonéj moralności; Zuzanna przeciwnie nic nie umiała.
Pod przewodnictwem lady Ofelii z zachwyceniem wychylała ona kielich wiadomości podawany przyjacielską dłonią. Słuchała, odgadywała i skwapliwie rozdarła zasłonę powiewającą przed jéj oczami.
Szlachetna jéj dusza umiała czytać wgłębi serca lady Ofelii, umiała dzielić jéj nieszczęście i oddała jéj całą resztę serca nienależącą do Briana.
Ale jednocześnie gdy namiętnie nasycała się widokiem rozwijającéj się przed nią nowéj sfery, uczyła się obawiać, wstydzić i wątpić.
Wstyd nagle w niéj zakwitnął, i nowym ozdobił powabem jéj czoło. Nauczyła się poznawać granice, jakie nieubłagana społeczność zakreśliła na kwiecistéj drodze szczęścia; daléj znowu przykład lady Ofelii, tak pięknéj i dobréj, wskazywał jéj niebezpieczeństwa otaczające kobiétę, jakiemi są: niestałość, żal, opuszczenie.
Jak powiedzieliśmy, była sama w salonie, który jej służył za budoar. Ubiór jéj doznał zmiany podobnie jak całe jéj jestestwo. Niezupełnie podobny do ubioru, które nasze damy wspólnie z pokojówkami podzielają, nie objawiał już jednak téj śmiałéj dziwaczności, która wprawdzie bardziéj podnosi piękność, lecz ujmuje jéj wdzięku. Bogate jéj krucze włosy spływały w miękkich splotach wzdłuż lica, a z tyłu utrzymywał je tylko szyldkretowy grzebień. Czarna jedwabna suknia spięta po szyję, więziła przecudne rysy jéj łona, a wierzch jéj zdobił wązki koronkowy kołnierzyk.
Ten skromny ubiór, któremu Zuzanna dodawała zachwycającéj elegancyi, wracał jéj nawzajem młodość zwykle przyćmioną zbytkiem strojów. Była to teraz prawdziwie młoda dziewica. Około pochylonego jéj czoła krążyła jakaś słodycz, czułość, jakiś powab idealny.
Kto ją taką widział, musiał ją kochać.
Bo jakże była piękną! wszystko w niéj było szlachetne, wdzięczne, doskonałe i pełne niewymownego pociągu.
Przed nią leżała na pół zamknięta książka, Wikary Wekfildzki. Jéj wskazujący palec spoczywał na stronie, gdzie mistress Primrose opłakuje ucieczkę córki.
Zuzanna nie zupełnie jeszcze rozumiała szlachetną poezję téj nienaśladowanéj powieści.
— Spokojna miłość wzruszała ją, a nieszczęścia które ją niegdyś przytłaczały, za nadto przeważały nad nieszczęściami wikarego, żeby ją żywo zajmować mogła domowa troskliwość poczciwego Primrose.
Ale boleść matki opłakującéj córkę, ta boleść tak prawdziwa i głęboka, z taką prostotą i zarazem zręcznie odmalowana przez Goldsmitha, przejęła jéj serce. Łzy zabłysły w jéj oczach.
Bo też po raz piérwszy pozazdrościła szczęścia tym co mają matki. Z właściwą sobie żywością wyobraźni, jednym rzutem oka poznała całą słodką rozkosz, całą nieskończoną radość i czystą szczęśliwość macierzyńskiéj miłości.
Bo ta miłość macierzyńska była dla niéj wyrazem, do którego łączyły się myśli gorzkie i pełne pogardy. Jéj matka odbiegła ją jeszcze w kolebce, umknęła daleko od dziecięcego uśmiechu, i nie troszczyła się ani o jej żal, ani o miłość.
Tak przynajmniéj odmalował ją żyd, który był ojcem Zuzanny.
Nigdy dotąd nie powątpiewała o rzeczywistości tego obrazu; ale teraz, nowy kierunek jej myśli skłaniał ją mimowoli do przebaczenia i czułości.
O jakżeby kochała swą matkę, i jakże to słowo „matka“ pieściło jej ucho! Uniewinniała ją, żałowała, i błagała o przebaczenie za samą nawet myśl, że ją posądzała o winę. — Widziała ją szczęśliwą i uśmiechała się do jéj radości; widziała cierpiącą i marzyła jak się marzy o szczęściu, o przywileju podzielania jéj łez.
Godziny upływały. Zuzanna zatopiła się cała w pocieszającéj myśli o matce oddalonéj przypadkiem, lub nieszczęściem od kolebki swego dziecka, potém umysł jéj zbyt długo zboczający ze zwykłéj drogi, nagle zwrócił się do Briana de Lancester.
Brian opaźniał się tego dnia. Piękna dziewica zwykle nie potrzebowała wyglądać jego obecności; nigdy nie dał tak długo czekać na siebie.
Świetny excentryk w rzeczy saméj spoczywał często u nóg księżny de Longueville. Kochał ją tém mocniéj i żywiéj, im więcéj się dotąd opierał miłości. Widok Zuzanny obecnej i myśl o Zuzannie nieobecnéj zapełniały jego życie.
Skarby młodości i gorące uczucia są częstokroć udziałem dusz, których lodowata powłoka nie wygładziła się na słodkich miłostkach młodzieńczego wieku. Szalenie i bezwarunkowo kochają ci tylko, którzy kochają późno i po długiéj dla tego uczucia wzgardzie. Brian przestraszony chciał uciec się do myśli, która cały byt jego owładnęła; ale myśl ta teraz słabszą była od jego miłości i za jeden uśmiech byłby się może zrzekł swych planów względem brata.
Zuzanna wkrótce mogła ugiąć Briana pod owe jarzmo kwieciste, któremu żadne inne zrównać nie może; ale nie myślała o tém. Kochała równie, a nawet więcéj jak Brian, bo miłość swą tak dalece posunęła, że czułość Briana przechodząc nagle najśmielsze jéj nadzieje, zasmucała ją i przerażała.
Pytała siebie — ona tak doskonała na ciele i duszy: — i czémże jestem, aby mię tak kochał?
Nie była to przesadzona skromność, bo Zuzanna, córka natury, nie umiała poniżać się z obowiązku; ale raczéj było to nieograniczone uwielbienie, że powiemy cześć i przekonanie, iż świat nie posiada nic, coby godném było Briana.
Wreszcie czuła teraz i to coraz mocniéj ile nieszczęścia ukrywał w sobie świetny pozór nowego jéj położenia. W miarę jak poznawała świat, pojmowała próżnią i niebezpieczeństwa tego odosobnionego bytu, który jéj narzucono. Widziała, że jest kupioną i uwięzioną niewolnicą. Domyślała się, że ją otaczają tajemni szpiedzy, drżała na samą myśl, że co chwila nadejść może człowiek, co jéj jak pan rozkazywać będzie.
Pamiętała biédna dziewica scenę odegraną przy łożu Franka Percewal, i chociaż z tego powodu usiłowała stłumić w sobie głos sumienia, coś jéj jednak ciągle szeptało, że przyszła w pomoc niecnéj intrydze, i że pocałunek złożony na czole umierającego wiele łez wytoczył...
Wówczas szlachetna jéj dusza, nagle oburzona, doradzała aby zrzucić z siebie i podeptać nogami to skryte jarzmo. Ale Zuzanna mocno kochała, a przytém ludzie potężni, którzy Briana de Lancester do jéj nóg przywiedli, czyżby go niezdołali równie prędko zniszczyć, jak ją nagle podnieśli? Wreszcie czémże bez nich była... nieszczęśliwą istotą, w śmierci tylko ratunku szukać mogącą!
Miała więc umierać teraz kiedy zaledwie szczęścia kosztować poczęta?...
Nie, nie śmiała tego uczynić. Często, gdy Brian był przy niéj, usta jéj otwierały się wraz z sercem: tylko co nie odkryła wszystkiego człowiekowi, który miał prawo wiedziéć o wszystkiém. Lecz czyliż nie ostrzeżono ją, że niebezpieczeństwo nie tylko jéj saméj grozi i że tajemniczy miecz stowarzyszenia spaść także może na głowę Lancestra?
Milczała, pewna że w pobliżu niéj jest otwarte ucho, które ją słucha. Myśl ta zabijała jéj radość, i zatruwała szczęśliwe chwile obecności Briana; ale skarżyć się nie mogła, mimo więc swéj dumy i szczerości pokrywała uśmiechem tłoczącą ją troskę.
Ale nie tu był jeszcze koniec jéj cierpień. Lancester prosił o jéj rękę. Zrazu mocno ją to uradowało, bo cóż piękniejszego wymarzyć mogła nad związek ze śmiercią tylko rozłączyć się mający? Ale każdy dzień nową był dla niéj nauką. Poznała, że świat temu związkowi, który mniemała być tak pięknym i prostym, przepisał nieprzełamane prawidła, i zadrżała na samą myśl swego położenia ubarwionego tytułem księżniczki. Lękała się o Briana; bo tylko o niego lękać się umiała.
On, wracał codzień bardziéj nalegający, a biédna Zuzanna nie wiedziała jak się ma opierać.
Była księżną de Longueville, któżby więc uwierzył, że odmówienie z jéj strony wypływało z delikatności?
Brian rzekł dnia jednego:
— Nie chcesz się zniżyć aż do mnie.
Te słowa rozdarły jéj serce, ale milczała.
Dziś rozmyślała nad tém wszystkiém, oczekując Briana, który nie przybywał. Była bardzo smutną. Książka, którą czytała wypadła jéj z ręki, oschły łzy rozczulenia, a smutek osiadł na jéj czole.
— Może on już więcéj nie przyjdzie, szepnęła.
Wzniosła w niebo piękne oczy i załamała ręce.
— O Boże, Boże! zawołała; — nauczę się służyć ci... jakem się nauczyła modlić do ciebie... miej litość nademną!...
Modlitwa wléwa nadzieję i pociechę. Zuzanna odzyskała znowu cichą swą wesołość, w spojrzeniu jéj pozostał tylko lekki jeszcze odcień melancholii.
Wstała i przebiegła palcami po klawiszach przepysznego fortepianu, który owdowiała księżna de Gèvres kazała postawić w jéj buduarze.
Akkorda rozlegały się zrazu kapryśnie, pełne niepokoju i namiętności; powoli, z pośród harmonijnego ich powikłania, złączyły się w czystą, miłą, religijną melodyą.
Potém głos Zuzanny, słodki i czysty jak jéj dusza, połączył z harmonią cudowne swe dźwięki.
Zanuciła jednę z owych pieśni Palestryny, pełnych tajemniczéj pobożności i żarliwéj modlitwy, których my synowie Tamizy, ani utworzyć, ani odśpiewać, ani może czuć nie umiemy. Zapomniała o swym smutku, a uniesiona wrodzoną poezyą, całą duszę wylała w śpiéwie; mniemałbyś, że słyszysz jednego z owych uwieńczonych mistrzów sztuki włoskiéj, którzy uniesieni ogniem natchnienia rozlewają wśród wyniosłych sklepień katolickich kościołów harmonijne fale pobożnego śpiewu.
Z czoła jéj tryskały promienie. Wzrok zatopiony w zachwyceniu, zdawał się postrzegać Matkę Zbawiciela, do któréj kierowaną była modlitwa jéj i śpiéw. Była piękna, jak marzenie Rafaela, jak wizya Dantego.
Od minuty prawie, drzwi były otwarte, na ich progu stał Brian de Lancester, z rozpierzchłémi włosami, twarzą potem oblaną, w ubiorze bez ładu. Na widok Zuzanny, któréj rysy przesyłało mu wiszące na przeciwko zwierciadło, z trudnością powściągnął na sobie oznaki głośnego podziwienia. Zbliżył się na palcach, i oparł obie ręce na grzbiecie fotelu Zuzanny.




VIII.
RUBY.

Zuzanna cała oddychająca poezyą swego śpiéwu, nie postrzegła Briana de Lancester. Biédna poganka, przesyłała w niebo katolicką melodyę, a głos jéj szedł do Boga jak wonne kadzidło. Dźwięczne słowa pięknego włoskiego języka ulatywały z ust jéj na krystalicznych tonach fortepianu, którego klawisze poruszone zręcznémi palcami, ciskały potoki harmonii, przez pół niby śpiéw pokrywające, jak tkanina koronek, z pod których twarz miła milszą się jeszcze wydaje.
Brian stał niepomny na siebie samego. Jakże Zuzanna w téj chwili była piękną! Patrzył na nią, słyszał ją. Ten głos cudowny, ten śpiéw Bozki, ta piękność promieniejąca i natchniona, wszystko to otoczyło go jakby czarami i pobudziło do uwielbienia bez granic.
Ostatnie drganie głosu Zuzanny zgasło pod grzmotem akkordów. Następnie zamilkł i fortepian. Piękna dziewica podniosła wzrok rozczulony i w zwierciedle spotkała pałające spojrzenia Lancestra.
Zadrżała i zapłonęła, nie wstydem, lecz rozkoszą. Brian złożył pocałunek na jéj ręku.
Usiedli obok siebie na sofie i przez kilka chwil milczeli. Zuzanna była szczęśliwą, bo widziała Briana. Brian zaś doznawał jeszcze świeżego wrażenia: milcząc uwielbiał i w głębi duszy.
— Czekałam cię milordzie, przemówiła nakoniec Zuzanna; piérwszy raz przychodzisz tak późno.
— Czyś się pani za mnie modliła? spytał Brian jakby unikając odpowiedzi; aniołowie muszą zapewne śpiéwać tak, jak ty Zuzanno!
Zuzanna nie spuściła oczu.
— Ilekroć modlę się, odrzekła, to zawsze za ciebie Brianie!... Ale któż cię tak długo zatrzymywał? Bardzo mi smutno, kiedy nie jesteś przy mnie... O gdybyś kiedy nie miał przyjść!...
— Wtedy chybabym nie żył Zuzanno.
Oko pięknéj dziewicy błysnęło promieniem szczęścia.
— Dziękuję, rzekła, przytłumionym głosem. Wierzę ci Brianie i dumna jestem twoją miłością.
Podała rękę Brianowi i spytała:
— Skąd przybywasz milordzie?
Zdziwionym wzrokiem przebiegła Lancestra od stóp do głów, bo też w rzeczy saméj dziwnie wyglądał.
Rozpierzchły włos zakrywał mu część twarzy. Krople krwi i potu spływały mu z czoła. Nieład w jego ubiorze tém bardziéj uderzał, że zwykle cechowała go staranna przyzwoitość w niczém nie ustępująca przepisom mody. Cienki czarny frak w kilku miejscach był rozdarty; rozwiązaną chustkę na szyi zaledwo utrzymywał słaby i wszelkiego stylu pozbawiony węzeł. Błyszczące zwykle bóty pełne były plam błotnistych, a koronkowy napierśnik pognieciony i podarty w kilku miejscach, wisiał na poszarpanym kołnierzu aksamitnéj jego kamizelki. Kapelusz, który wszedłszy postawił na krześle, wszelki postradał kształt, a przez podarte rękawiczki widać było podrapaną skórę na jego ręku.
Powiedziałbyś, że wraca z jakiéj rozpusty, lub z niebezpiecznéj i z trudnością wytrzymanej bójki.
Zapytanie Zuzanny, nagle wyrwało Briana de Lancester z nadziemskiéj sfery, po któréj bujał od kilku minut. Wstał czém prędzéj i spojrzał w lustro.
— Przebacz, milady, przebacz; na honor nie sądziłem, aby mię tak znieważono.
— Ależ na imię nieba! milordzie, co ci się przytrafiło? zawoła Zuzanna niespokojna.
— Coś bardzo ważnego, z uśmiechem odpowiedział Lancester; co tylko może być najważniejszego, milady... Dopuściłem się zbrodni Stanu.
Księżna de Longueville nie zrozumiała tego.
— Zbrodni stanu! powtórzyła — tonem objawiającym że nie pojmuje tego.
— Tak jest milady, mówił dalej Brian, poprawiając tymczasem rozrzucone włosy i ubiór, ale to nie tłómaczy mię bynajmniéj, i błagam cię pani, chciéj wierzyć, gdybym się był przejrzał w zwierciedle nim zapukałem do drzwi twoich...
— Ależ milordzie, przerwała księżna, z lekką oznaką niespokojności, to mię wcale nieobjaśnia...
— Słusznie, odpowiedział Brian, który pojmował głęboką niespokojność Zuzanny; żądasz pani wiedziéć w czém obrazić mogłem majestat królewski...
— Obrazić majestat królewski! przerwała znowu Zuzanna, dla któréj te ostatnie słowa były rodzajem klucza do zrozumienia piérwszéj odpowiedzi Briana; ależ milordzie wystawiłeś się na straszne niebezpieczeństwo.
— Tak milady... śmiercią to mogę przypłacić, niedbale odpowiedział Lancester, a ponieważ właśnie o tém mówiemy, mogło się przytrafić, żebym wcale nie powrócił...
Zuzanna zbladła. Lancester dodał z uśmiechem.
— Ale tylko mój biegun, bieédny Ruby, życiem ten wypadek przypłacił... Czy znałaś pani mego Ruby? Było to szlachetne zwierzę!... król Steeple-chase!... Dziś rano odbył on ostatni swój kurs i nie mogę powiedziéć, że zawcześnie skończył... Ruby, na honor, prześcignął cały szwadron konnéj gwardyi!
— I mniemasz pan, że się już niczego niepowinieneś obawiać? spytała księżna śmiertelnie blada.
Brian przyprowadził ją napowrót do sofy i usiadł przy niéj.
— Wszystko pani powiém, rzekł miłym i wesołym głosem. Ale abyś pani przebaczyła mi moję przygodę, musisz wiedzieć, że od trzech dni szukam po całym Londynie niepodobnego do znalezienia przedmiotu...
— Jakiego przedmiotu, milordzie?
— Jest to mój sekret, milady, poważnie odpowiedział Lancester, szukałem więc i nie mogłem znaleźć. Rzecz okropna! bo przedmiot ten koniecznie mi był potrzebny; chciałem go... Dziś rano, przyszło mi na myśl, że może będę go mógł pożyczyć, skraść, jeżeli milady wolisz, najłaskawszemu Monarsze naszemu Wilhelmowi. Była to myśl szczęśliwa. Każę więc siodłać mojego Ruby, biednego Ruby! i galopem ruszam do zamku Windsor... Tam szczęście zrazu mi sprzyjało. Króla nie było w zamku. Otworzono mi wszystkie drzwi i dostałem się aż do pokoju zapełnionego przedmiotami podobnémi do tego, którego potrzebowałem...
Zuzanna niecierpliwie słuchała, bo serce jéj ściskało się, bo chodziło o Briana. Chciwym wzrokiem badała twarz jego, każde słowo chwytała, usiłując odgadnąć, coby to był za kosztowny przedmiot, dla którego ośmielił się nawet narazić na gniew króla.
Brian udawał, że nie uważa na tę niecierpliwość.
— Było tam mnóstwo tego rodzaju przedmiotów, rzekł znowu poważnie. Miałem wolny wybór, ale jak na nieszczęście żaden nie był takim, jakiego szukałem...
— Nie raczysz-że milordzie powiedzieć mi o czém mówisz? z przymileniem zapytała księżna.
— To moja tajemnica, powtórzył Lancester z uśmiechem. Widząc, że w Windsor próżnémi będą moje poszukiwania, znowu siadłem na koń i dzielny mój Ruby ruszył daléj. Pędził jak wiatr, a po godzinie czasu ujrzałem chińskie kioski i pagody zamku Kew... Tu natrafiłem na trudności. Sztandar królewski powiewał na zamku: król był w Kew.
W miarę jak postępowało opowiadanie Briana, głos jego orzeźwiał się, a fizyonomia, zwykle tak poważna, przybierała wyraz udzielającéj się wesołości. Zuzanna zdawała się do niéj stosować, podzielała każdy jego uśmiech i każdą oznakę tak dobrego humoru.
— Podczas bytności króla w zamku, mówił daléj Lancester, ogrody i tarasy zamknięte są dla publiczności, mianowicie od czasu jak jeden szaleniec strzelił z pistoletu do młodéj księżniczki Aleksandryny Wiktoryi[5], córki zmarłego księcia Kent. Przy każdéj bramie stoi straż, a piesi gwardziści bez ustanku krążą po tarasie. Jednakże, moja pani, przyszedłem aż pod sam pałac, pomimo okopów pięknego trawnika, na którym wznosi się wielka japońska oranżerya. Tego téż właśnie było mi potrzeba.
— Ale dla czego milordzie, na co?
— Zaraz się pani dowiész... Przebyć baryery było to igraszką, dzięki dzielnemu mojemu Ruby... Biedny Ruby!... Bez przeszkody dostałem się pod taras, od którego przedzielał mię już tylko wał i nizki mur... Ruby stąpał pewno. Zszedł więc w wał, ja stanąłem na siodle i za jednym skokiem znalazłem się na trawniku, o trzydzieści kroków od straży.
— Ależ naraziłeś twoje życie, Brianie! rzekła Zuzanna tracąc uśmiech.
— Taka tylko stawka zachęcie mię może do gry, odpowiedział Brian, i lekka chmura na chwilę pokryła jego wesołość.
Księżna spojrzała na niego wzrokiem pełnym słodkich wyrzutów.
— Jestem niewdzięczny dodał, i zapomniałem, ze nie powinienem był narażać mego, naszego szczęścia. Nie tak to łatwo pozbyć się można dawnych nałogów, moja pani... długo nienawidziłem życie!... Teraz, kocham cię Zuzanno i Bóg świadkiem, śmierć zbyt byłaby dla mnie dotkliwą, bo rozłączyłaby mię z tobą; ale takim się już urodziłem. Między mną, a tém czego pragnę, nie ma żadnéj przeszkody... a ja chciałem wejść do zamku.
— Ostatnie wyrazy wymówił lekko, i z wesoło daléj opowiadał:
— Bacz mi nakoniec przebaczyć milady, żem wywołał twój przestrach i na chwilę spłoszył z twéj twarzy zachwycający uśmiech. Straż, o któréj wspomniałem, spała wsparta na karabinie... Był to poczciwy pieszy gwardzista, który zapewne pił całą noc za zdrowie Najjaśniejszego Króla Wilhelma. Przebywszy wał, szedłem poważnie ku japońskiéj oranżeryi, przybierając minę niby mieszkańca zamku; ale na zakręcie alei, spotkałem się twarz w twarz z dwiema damami: była to owdowiała księżna Marya-Ludwika-Wiktorya Kent i córka jéj księżniczka Aleksandryna Wiktorya. Ukłoniłem się z uszanowaniem, według mojego obowiązku i szedłem daléj. — Gdym się oddalał, młoda księżniczka, prześliczne dziécię, spojrzała za mną zdziwiona, bo wyznać winienem, że niedawno wykonany skok wprowadził moję toaletę w nieład nie bardzo zgodny z etykietą królewskiéj rezydencyi... Obróciłem się i ujrzałem, że młoda księżniczka biegnie do stojącego na straży gwardzisty i że za nią zdąża dostojna jéj matka. Byłto znak niepomyślny...
— A zatém uciekałeś milordzie?
— Owszem milady, szedłem spokojnie ku oranżeryi. I wszedłem tam. Długo i starannie wybierałem. Skoro wyszedłem, aleje napełnione były gwardzistami... Milady, dodał Lancester, wstydzę się prawie wyznać Francuzce, że my angielscy dżentlmenowie praktykujemy, po większéj części z niejaką wyższością, nie zbyt rycerską sztukę starożytnych szermierzy... Kilku gwardzistów bez broni chciało mi zatamować drogę. Obaliłem jednego p drugim na ziemię; to wywołało ogromną zgrozę. — We wszystkich oknach zamku pojawiło się mnóstwo widzów. Zewsząd dowódcy wołali, aby mię ujęto żywcem lub martwego i nim zdążyłem nad brzeg tarasu, dwóch ze straży do mnie strzeliło.
— Boże łaskawy! zawołała Zuzanna bledniejąc; i nie jesteś raniony milordzie?
— Nie pani, wesoło odpowiedział Lancester; na tém wyraźnie zbywa dramatycznéj części mojéj przygody. Najmniejszéj nawet nie mam rany, z którąbym się mógł pochlubić... i tylko mój kapelusz dostał kulą od jakiegoś w czerwonym fraku.
Zuzanna czém prędzéj wstała i wzięła kapelusz, który rzeczywiście w środku był przestrzelony.
— Mój Boże! zawołała, jakże blizkim byłeś śmierci! I dla czego milordzie, na imię nieba, dla czego?
— Resztę mojego opowiadania, zaczął znowu Lancester, stanowią po prostu wyścigi z przeszkodami. Z muru tarasowego skoczyłem na grzbiet mojego Ruby, który przesadził przez wał, jakby u swych kopyt miał pazury dzikiego kota, i natychmiast ruszył galopem... Uderzono w bębny. Uczczono mię jeszcze kilku strzałami i w rzeczy saméj wyznać muszę, że prawa nie miałem za sobą... Musiałem wyglądać jak złoczyńca przybyły do zamku w bardzo niegodziwych zamiarach. Ale Ruby nie wdawał się w żadne rozprawy i pędził daléj... Szlachetne to zwierzę zrobiło tego poranka przeszło trzydzieści mil! Para mu tryskała z nozdrzów, robił bokami, a jednak nie ustawał w biegu. Z czarodziejską prawie szybkością przebiegłem obok konnych gwardzistów, którzy mi drogę przeciąć chcieli i widziałem już tylko przed sobą pikietę złożona z trzech kawalerzystów chcących zajść mi z przodu. Z prawéj strony była krata parku, a oni zmierzali z lewéj... Piérwszy dopiéro raz, od czasu jak posiadałem mojego Ruby, spiąłem go ostrogami. Zrobił skok godny podziwienia: znalazłem się w parku po drugiéj stronie kraty.
„Strzelaj! zawołano za mną: strzelaj do mordercy Jego Królewskiej Mości!“
Mniemano, niech mi Bóg przebaczy, milady, żem chciał zamordować starego króla! Trzéj konni gwardziści razem strzelili przez kratę. Uczułem, że Ruby zadrżał podemną, ale nie zatrzymał się... Dopiéro o cztéry mile stamtąd w środku Regents-Park, kiedy już wolny byłem od wszelkiéj pogonią biédny Ruby padł nagle w jednéj alei. Chciałem go podnieść, ale już nie żył.
— Konni gwardziści trafili go? rzekła Zuzanna drżąc na samą myśl, ze Brian tak blizkim był śmierci.
— W istocie dosięgła go jedna kula, smutnie powtórzył Lancester; biédny Ruby!... Ale posiadam to, czego szukałem, dodał wyjmując z kieszeni bogato w złoto oprawną puszkę... i jestem kontent milady.
Zuzanna żywo pochyliła się, aby widziéć ów tajemniczy przedmiot, dla którego Lancester narażał się na tak straszne niebezpieczeństwo. Brian z uśmiechem otworzył puszkę. Była w niej biała z niebieskiemi żyłkami kamelia.
Zuzanna położyła rękę na sercu, oczy jéj zaszły łzami.
— O! milordzie, milordzie!... rzekła, i to dla mnie?
— A dla kogożby milady? odpowiedział Lancester, którego pełne czułości spojrzenie spoczęło na spuszczonym wzroku księżnéj.
Wzięła kamelię i pochyliła swe czoło, Lancester złożył na niem pocałunek.
Ja to Zuzanno pozbawiłem cię piérwszego kwiatu, szepnął; płakałaś go... Kaźdy jego odcień został tu (i wskazał na serce); wiele było do niego podobnych, ale ja koniecznie potrzebowałem takiego samego... Byłbym go zerwał nawet pod paszczą armaty.
Lancester powiedział to po prostu i bez nadęcia. Francuz byłby może to samo uczynił przez fanfaronadę, Brian zaś przywiązywał do małéj rzeczy tak prawdziwą wartość, że dla niéj byłby poruszył cały świat.
Zuzanna ustami dotknęła kwiatu.
— On mię nie opuści, milordzie, rzekła.
Piérwszy kwiat, po którym płakała Zuzanna, był podobny do kamelii pochodzącéj z oranżeryi królewskiéj. Zuzanna nosiła go, chociaż wysechł, przez długi czas, w małéj złotej sylwetce. Raz pokazała go Brianowi, a ten przez niezręczność, czy też mimowolną powodowany zazdrością, zgniótł go w palcach na miazgę.
Dla tkliwego serca nie było to drobnostką. Na widok zniszczonego kwiatka, Zuzanna zalała się łzami, a Brian rozpaczał jakby jaką zbrodnię popełnił.
Zuzanna dawno już zapomniała o kwiatku. — Cały jéj smutek ograniczył się na chwilowéj trosce, jakiéj doznajemy rozłączając się z długo lubionym talizmanem. Ofiara Briana głęboko ją wzruszyła, ale nie tyle przez pamięć na postradany kwiat, jedyną pamiątkę lat młodocianych; jak raczéj jako dowód miłości na nic nie zważającéj, nie odwołalnéj, posuniętéj aż do szaleństwa. Okoliczności towarzyszące téj ofierze, mocny wpływ wywarły na energiczny jéj charakter, pełny śmiałości i szybki w przedsięwzięciach. Płochość celu otoczona pokonanémi niebezpieczeństwy, nadawała téj przygodzie romantyczny połysk, którymby może pogardziła jaka lady zużytego serca, ale który powinien był zelektryzować duszę nową, jeszcze nie przesyconą zaraźliwą atmosferą salonów.
Zuzanna wyjęła z zanadrza złotą sylwetkę otworzyła ją i umieściła tam kwiat. Brian zatrzymał jej rękę.
— Co! rzekł smutnie, czy on zastąpi miejsce tamtego?
— Będę lubiła ten podobnie jak i tamten, milordzie.
— Jak tamten!... zwolna powtórzył Brian de Lancester; i kiedyś, pokażesz go może komu milady... a ten ktoś weźmie kwiat zeschły, jak ja wziąłem tamten... Czyżeś mi pani nie powiedziała, że i tamten był także pamiątką?... Zuzanna zapłonęła i spuściła oczy.
— Pamiątką po mężczyznie! dokończył półgłosem Lancester.
— Tak milordzie po mężczyznie, odpowiedziała Zuzanna.
Brian puścił jej rękę. Zuzanna zamknęła sylwetkę.
— Po mężczyznie pięknym, szlachetnym i dumnym! dodała księżna z cudownym uśmiechem; po mężczyznie, którego kochałam, milordzie, gorąco i z całej duszy mojej, po mężczyznie, którego jedynie tylko w życiu kochałam.
— A mężczyzną tym, milady, spytał Brian zacisnąwszy zęby, był...
— Brian de Lancester, milordzie.

KONIEC TOMU TRZECIEGO




  1. W roku 1829 w Edimburgu, człowiek nazwiskiem Burke, rezurekcyonisa (odkopywacz trupów), widząc, że to rzemiosło nie wystarcza na jego potrzeby, wymyślił dogodniejszy sposób nabywania przedmiotów, które sprzedawał chirurgom. Zabijał nocami po ulicach, a zwierzchność Edimburga schwytała go dopiero wtedy, gdy lista jego ofiar była już zbyt długą. Osądzony na śmierć, został stracony, ale obrzydły jego przemysł znalazł naśladowców, mianowicie w Londynie, gdzie wielka ilość praktykantów połączona z rzadkością przedmiotów, musiała naturalnie obudzić chciwość morderców. Ponieważ sprawa Burkego bardzo była głośną, a trwoga powszechna doszła do najwyższego stopnia, z nazwiska zatém tego nikczemnika powstało słowo to burke, a burker znaczyło zabijać dla sprzedania chirurgowi trupa zabitéj ofiary.
  2. Mniemamy, iż winniśmy przypomnieć czytelnikowi, że w opowiadaniu naszém nie ma nic urojonego. Jakkolwiek niepndobnémi zdawać się mogą wszystkie szczegóły ogłoszono o wielkiéj rodzinie złodziei londyńskich, są one jednak historyczne i przerażająco rzeczywiste. Patrz niżéj notę o Czyśćcach.
  3. Skrócenie Zuzanny.
  4. Czyściec (a purgatory). Londyńscy złodzieje są prawie wszyscy połączeni w jedno towarzystwo, którego rozległa organizacya daleko za sobą pozostawia karbonaryzm, wolne mularstwo i inne starożytności; służą oni stowarzyszeniu otwarcie, o ile mogą, to jest, o ile nie są ciężko w policyi skompromitowani. Jeżeli nakoniec ukrywać się muszą, są to zapewne poważni złodzieje, a towarzystwo wspaniale opatruje ich potrzeby. Kiedy to są tylko podrzędniejsze łotry, oszukańcy niższego rzędu, bandyci bez powagi, służą im za schronienie ciemne kryjówki, w których mieszkają wspólnie z chorymi złodziejami i rodzinami skazanych, żyjąc kosztem stowarzyszenia. Kryjówki te, których zupełnego obrazu nie śmieliśmy przedstawić, w pospolitéj mowie nazywają się czyśćcami, a złodzieje; którzy z obawy więzienia tam się chronią, dają przez to dowód, najobrzydliwszego gustu.
  5. Obecnéj królowéj.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Seweryn Porajski.