Latarnia czarnoxięzka/II/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

LATARNIA
CZARNOXIĘZKA
OBRAZY NASZYCH CZASÓW,
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.
Oddział II.
TOM II.
WARSZAWA,
NAKŁADEM S. ORGELBRANDA księgarza
PRZY ULICY MIODOWÉJ Nr. 496.
1844.
Wolno drukować z warunkiem złożenia, po wydrukowaniu, w Komitecie Cenzury, prawem przepisanéj liczby exemplarzy.

w Warszawie, d. (22 Lutego) 5 Marca 1844.
Cenzor Starszy i Naczelnik
Niezabitowski.


w Drukarni pod firmą M. Chmielewskiego.




I.
MALARZ.

ROZDZIAŁ I.



NAZAJUTRZ obudzili się nasi podróżni, wśród warkotu powozów i dźwięku rozkołysanych dzwonów, i chwilę milcząc przysłuchiwali się temu gwarowi, co jest oddechem miasta, głosem jego powszednim. Brzmiał ón im w uszach jakoś dziwnie, po długim na wsi pobycie, wydawał się oznajmieniem czegoś ważnego. Potrzeba się wdrożyć, aby nie słyszéć go i nie uważać nań, a to dla każdego w parę dni dopiéro następuje; kiedy piersi do powietrza, oczy do migania i ruchu, uszy do wrzawy przywykną.
Otwarły się drzwi dyskretnie, powolnie, i z uśmiéchem pełnym łagodności, poufałości, nadziei, z ręką na jarmułce, z sygnetem na ręku, laską pod pachą, w palonych butach, cynamonowym surducie, z bródką wyczesaną, wytrefionemi pejsami, — wszedł faktor hotelu. Jak wszyscy obcować przywykli z coraz nowemi ludźmi, faktor posłał naprzód wzrok badający, aby wiedziéć z jakiego tonu zacząć. Dla niego dość tylko spojrzenia, do wymiaru ukłonu, intonacij głosu i uśmiéchu, nawet do oznaczenia przedmiotu konwersacij. Na wszelki tylko przypadek, we drzwiach przybrał jak najpokorniejszą minę; a po wymienionych kilku słowach, już stanął na pewnym stopniu, pewien siebie, wiedząc przynajmniéj, jak i jakiemi słowy przyjezdnych badać. Piérwsza taka rozmowa, jest zawsze z obu stron badaniem.
— Czego oni potrzebują? na czém zarobić? po co przyjechali? myśli faktor.
Przyjezdni radzi by się tylko co najwięcéj nowin dowiedziéć.
— Kto tu wczoraj do hotelu wieczorem zajechał? spytał Staś.
— Z Wołynia jakieś panie.
— Pójdź że się dowiédz jak się zowią.
Żyd popędził się jak strzała, rad że został użyty, bo to go już kreowało i stanowiło na przyszłość, faktorem Jasnych Panów.
Po chwilce powrócił.
— Pani Prezesowa N...
— A! nasza prezesowa! zawołał August.
— I synowa.
— I Natalja! dodał Staś.
— Co za szczęśliwe spotkanie! I stanęły w tym samym co my hotelu!
— Otóż mamy i znajomych — a kto w mieście ma jednego znajomego, może już powiedziéć, że ma znajomych — Chwała Bogu!
— Znajdziemy ich tu bez liku, a co nam zabraknie, o to się postaramy łatwo.
Rozprawiając o Prezesowéj i Natalij, nasi podróżni poczęli się ubiérać, by pośpieszyć za tysiącem pokupek i potrzeb piérwszych na miasto, do znajomych dawnych, z odwiedzinami, z ciekawością. Staś który w piérwszéj chwili przyjął oznajmienie o przybyciu Nalalij z jakąś radością, teraz nagle sępiéć począł i zamyślać się. Nie wiémy czego, a może i ón sam nie wiedział.
Czyż wié kiedy człowiek dokładnie, dla czego się smuci, czemu się weseli? Nasze smutki i rozpacze najczęściéj przychodzą nie wiedziéć jak i dla czego. Małe rzeczy dręczą nieznośnie, wielkie przechodzą niepostrzeżone — pospolicie usposobienie wewnętrzne więcéj niż okoliczności czynią człowieka szczęśliwym lub nieszczęśliwym. Wszystko jest podobno w nas, ale tém co jest w nas najmniéj rządzim.
Wychodząc w miasto, spojrzeli po sobie August ze Stasiem, mówiąc oczyma:
— Zajdziem do Prezesowéj?
— Naturalnie.
W sąsiednim paradnym numerze stała Prezesowa. Zastali już obie panie ubrane i wybiérające się na miasto, jeszcze pośpieszniéj od nich; bo kobiéty naprzód muszą się ubrać, nim cokolwiek bądź poczną w mieście; a ze wsi nigdy się nie przyjéżdża ubraną. Trzeba się do mody lokalnéj zastosować koniecznie. Najobojętniéjsza na strój kobiéta, choć trochę się musi nastroić, do miejsca, do którego przyjedzie.
— A! jakżeśmy się dawno nie widzieli? i gdzież się spotykamy! na czużynie jak to po prostu powiadają! Zawołała śmiéjąc się Prezesowa i pośpieszając naprzeciw gości. Prawda że dawno panie Stanisławie!
— Wieki.
Natalja z daleka się ukłoniła, nie bez trochy poruszenia, potém odwróciła się do okna i nareszcie do przybyłych dopiéro; jak gdyby jakieś piérwsze wrażenie ukryć i przezwyciężać musiała.
— Dla czegóż? jak? po co? jesteście panowie w Warszawie? spytała Prezesowa.
— Na to trudno odpowiedziéć, rzekł August, musiałem pojechać dla Stasia, który się trochę za miastem zatęsknił; przyjechałem w charakterze Mentora.
Staś spojrzał wielkiemi oczyma.
— Piérwszy raz o tém słyszę! byłem pewny, że ja jadę dla twego towarzystwa wuju.
Obydwa się rozśmieli.
— A to doskonałe! zasmiała się Prezesowa, więc panowie zupełnie jesteście w położeniu mojém i Natalij — Natalja utrzymuje że przyjechała dla mnie, a ja po cichu myślę, żem się tu przyciągnęła dla niéj.
Wszyscy się śmieli, prócz Natalij.
— Zresztą tém lepiéj że niémamy celu podróży i sami nie wiémy po co tu jesteśmy, najprzyjemniejsze podróże są — bez celu, tak jak najmilsze nam rzeczy, są rzeczy nieużyteczne, a tylko miłe; nieprawdaż?
— Największa w świecie i tak dalece prawda, dodał August, że najmilsze rzeczy są to często rzeczy najszkodliwsze nawet.
— O! to znowu co innego!
— Wszystko to z jednego wypływa.
— Może, ale tak głęboko nie chcę się zapuszczać. Więc rzecz dowiedziona, dodała Prezesowa, że się musiemy bawić, doskonale bawić. Ja myślę zamieszkać czas jakiś, szukam mieszkania — chciałabym je miéć na Nowym Świecie, albo na Krakowskiém, choćby na Miodowéj, a w ostatku, tu gdzieś niedaleko Ratusza. Muszę biegać za mieszkaniem.
— Ale my przecie możemy pani usłużyć i dopomódz rzekł August. Dla nas to będzie rozrywką, dla pani ulgą, bo pewnie pilniejsze odwiedziny u pani Zejdel.
— O! jak pan znasz nas i nasze nieszczęsne modniarstwo! śmiejąc się szczérze dodała Prezesowa. Dobrze, dobrze — panowie mi wynajdziecie mieszkanie, a my z Natalką pójdziemy tym czasem za gałgankami po magazynach. Tylko proszę was bardzo nie drogie mieszkanie, nie wielkie, osiém do dziesięciu pokoi wszystkiego — koniecznie i naturalnie od frontu, koniecznie i naturalnie au premier.
— Ale to się samo rozumié.
— Nie zabiéramy więc czasu, paniom.
— Ani my panom — bo podobno, takżeście nie dawno przybyli.
— Wczoraj.
— Słyszysz Natalko! To traf szczególny! O! o! kiedy tak zaręczam że i panowie pobiegniecie naprzód do krawców, dorzuciła grożąc, choć pod sekretem — ale to się wyda, poznam zaraz nowe sukienki.
Odchodząc wszyscy się śmieli, prócz Natalij, która przez cały czas odwiedzin, była ponura, przymuszona i milcząca. Oczy jéj kilka razy spotkały wejrzenie Stasia i zwróciły się gdzie indziéj. Niecierpliwie mięła wstążki kapelusza i zamyślała się ciągle.
Staś miał czas przypatrzéć się jéj i podziwić wielkiéj, jaką w niéj dostrzegł odmianie. Nie była to wcale Natalja jaką widział piérwszy raz na kontraktach, wesoła, śmiała aż do exageracij, swobodna i z góry na świat i ludzi patrząca, bo silna sobą kobiéta. O nie — na czole młodém siadła jakaś troska czarna i przemarszczyła je na dwoje. Długo musiała ryć w sercu, póki przeszła na czoło i ślady na nim zostawiła. Oczy płonęły ogniem jeszcze, ale płomień ich, był niespokojności gorączkowéj, a nad niémi brwi nauczyły się marszczyć. Usta pobladły, głowa się nieco pochyliła na ramiona, sama kibić jakby pod ciężarem jakim, na lewo się przegięła — co nie było bez wdzięku pewnego. Znać było w téj kobiécie, i jakieś ukryte żądze tajone w głębi, i jakąś walkę; i znużenie jakieś, znużenie na sercu, na umyśle, znużenie bezczynności, przetrawienia, znużenie, które często podobne jest i towarzyszy prozaicznemu znudzeniu.
Staś westchnął wychodząc nad Natalją, ona powiodła za nim oczyma, ale obojętnie i prawie pogardliwie. Ona mu jeszcze nie przebaczyła, on ją już całkiem zapomniał.
— Czémże teraz żyje, ta ognista kobiéta, rzekł półgłosem — wątpię, żeby jéj spokojne małżeńskie szczęście i kolébka dziécięcia wystarczyć mogła?
— Wiész przecie zapewne, odpowiedział August, że stała się literatką, i całe życie swych piersi przelała — na papiér.
— To smutne, odrzekł Stanisław — nie znam fenomenu nadnaturalniejszego nad kobiétę — pisarza. Kobiéta powinna kochać, żyć, ciérpiéć, trzpiotać się nawet — ale nigdy pisać. Wystaw sobie kochankę autora.
— Nie mogę, bo bym się w podobnéj nie zakochał nigdy! odrzekł August.
— Ani ja!
— Ostróżnie! A pamiętasz Natalją?
— W ówczas jéj się nie śniło o autorstwie.
— Myślisz? Ona i w ówczas już, musiała marzyć o sławie Korynny!
— Biédna! najbiédniéjsza z kobiét! Co by miała żyć, ona chce obserwować życie, opisywać życie, malować je; co by miała kochać, ona myśli, jak wystawić miłość.
Ale to los najnędzniéjszy w świecie, jak wszystkich piszących; jest to przedawanie życia za —
— Ja niewiém za co.
— Ani ja.
— Myślę że za trochę sławy.
— Sławy! Tak, może, bo sława otacza kobiéty gronem wielbicieli, ciekawych.
— I one im wierzą, one wierzą temu zebraniu ciekawych, co tak się w koło nich gromadzą, jak koło Dioramy, lub skoczka na linie; mój Boże! mój Boże!
— To smutne — Bo cóż kobiécie do jéj życia królowéj dodać może ta nędzna, ta mizerna, chłodna cześć gapiów! to współczucie zowiące się niém, a będące tylko zimną ciekawością głupców, co wielkiémi nazwiskami, zowią rzecz nikczemną. Cześć ludu, to albo szał bez rozumu i wyrozumowania, rozpalający się od niewidzialnéj iskry jakiéjś; albo udanie chłodne — albo — ale dajmy pokój. Dokąd idziesz?
— Do krawca.
— I ja.
— Idziemy więc razem.
— Naturalnie.
Poszli. Nikt podobno fizjonomij ulic Warszawskich, w różnych dnia porach i różnych stolicy miejscach, nie odmalował lepiéj od Piwarskiego, którego Album wiele braknie jako dziełu sztuki, ale za to na charakterze nie zbywa. Owe postacie żydów, przekupek, przekupniów, rzemieślników, może jedynie miejscowości cechę noszące; doskonale są pochwycone u Piwarskiego; nawet przybysz chłopek jak wyśmienicie się prezentuje z oryginalnémi prowincij piętnami. A służącaż, a kucharka warszawska, te typy (wyraz uświęcony) miejscowe, jak wyśmiénicie narysowane. W godzinie rannéj jeszcze, wszystko to żyło, kręciło się i snuło. Z rynków wracały przypóźnione kucharki odliczając resztę pieniędzy, z kościołów śpieszyły służące, oglądając się po za siebie i przed siebie, żydzi czarnémi chmurami suwali się patrzając w okna kamienic, a bióraliści pędzili do stolików, wysuwając się z kawiarni.
Chłopczyk nosił mokrego, małego, starego poczciwego Kurjerka. — Naturalnie podróżni nasi pochwycili go skwapliwie. Możnaż się bez niego obejść w Warszawie? Któś tam powiedział i bardzo słusznie, że pojąć Warszawy bez Kurjerka nie podobna. Jest to cóś jéj tak właściwego, jak stary Zygmunt, co tam nieruchomy stoi na wysokim kolosie, z krzyżem i mieczem, godłami przeszłości — (któż niewié że godłem naszych czasów, jest machina parowa i pióro gęsie?). Wróćmy do Kurjerka! Czego w nim niéma! Oto ogłoszenia o transportach świéżych nut i xiążek, oto opisanie świéżo odbytego uroczystego obrzędu religijnego, nekrolog potém, zdanie sprawy z koncertu, i polityka króciutko i anegdoty, a wreście ta czwarta stronnica tak wielką grająca rolę w dziennikach francuzkich i tu na małą skałę. Tylko zamiast ogłoszeń xięgarskich, farmaceutycznych, szarletańskich, zamiast Pâte de Regnaut, Pommade du Lion, Compagnie d’assurance l’Europeene, le Phenix etc. Eeau antiophtalmique, Mariages, Objets d’art (Susse) etc. etc. w Kurjerku domowe sprawy. Ten sprzedaje barany, ten kocz, ów konia, temu zginął piesek, pierścionek, pulares, w tym ogródku grać będzie muzyka, w drugim któś zaśpiéwa. Ale najszérzéj i najczęściéj zajmują tu miejsce ogłoszenia, jakich w żadnéj francuzkiéj reklamie nie znajdziesz; są to — zgadnijcie?
Są to prosto liczne cetle małych i większych restauracij i traktjerów. Rzekłbyś spójrzawszy na nie, że poczciwa Warszawa, jest najgastromiczniéjszém miastem w świecie! Dowiadujesz się bowiem codziennie, gdzie gotują flaki, gdzie pieką kurczęta, gdzie znajdziesz raki i szparagi, gdzie szczupaka i stokfisz. A do tego jakże tanio! Żadne podobno miasto nie poszczyci się tak porządną, smaczną i wykwintną nawet kuchnią, jak warszawska. Co to za obiady począwszy od kosztownych specjałów olbrzymiéj sławy aristokratycznego Mary i Poirier aż do dwuzłotówkowych, składających się z barszczu, huzarskiéj pieczeni, flaków, pieczystego i leguminy! A co za piwa!!
Dajmy pokój temu przedmiotowi, moglibyśmy się w nim utopić, a przynajmniéj nim rozpić; bo ileż to rodzajów doskonałego piwa ma Warszawa — A i o jadle i o zabawie i o napoju i o wszelkiéj rzeczy tyczącéj się wewnętrznego życia Warszawy dowiész się najlepiéj z Kurjerka, który jest kronikarzem miasta, każdodziennym, każdochwilowym, liczy pulsacje stolicy, że tak powiém i zapisuje najmniéj znaczące symptomata. Cała Warszawa, aż do jéj literatury (bez przymówiska) jest w Kurjerku; i bez kwestij, ze wszystkich gazet jakie tu wychodzą, najoryginalniéj miejscowości piętno, nosi to pisemko.
Nasi podróżni weszli do krawca, który ich naprzód zmierzył oczyma, potém miarą i pocieszonych nadzieją surdutów i fraków, z ukłonami za drzwi wyprawił. Tu jeszcze po staroświecku nie wzdrygają się krawcy, szyć z danego im materjału i nie narzucają jak gdzieindziéj, droższych towarów, jako warunku swojéj usługi. Rzemieślnik warszawski, choć się wycywilizował, ma cóś zawsze staroświeckiego w sobie. Niemówię o przybylcach, którzy wszędzie są jednemi — przybylcami, gonigroszami. Przypomniawszy sobie, że mieli szukać mieszkania dla Prezesowéj, wzięli doróżkę nasi panowie i pojechali naprzód Krakowskiem, wyglądając karteczek z napisem: Do najęcia. Doróżkarz, który ich wiózł, stary szpakowaty wyga, amator zapewne wybornego piwa, na jakiém nie zbywa Warszawie, z czkawką i czerwonym nosem, spójrzał po podróżnych, kiwnął głową jakby mówił — Znam już was i zatrzasnąwszy drzwiczki, odwrócił się spytać:
— A dokąd?
— Wprost, przed siebie — powoli.
Zaciął szkapy i ruszyli.
Niedaleko odjechawszy, zastanowili się dla kartki wywieszonéj, która wskazywała mieszkanie na piérwszém piętrze. Na dole tego domu, był szynczek ubrany gęsto ustawionémi flaszkami, beczułkami, i cały woniejący spirytusowémi wyziéwy. Z niego wyskoczył ociérając usta, po kielichu kminkówki, stary niby to szwajcar, wielce uprzéjmie, wiodąc panów naszych po wschodach, ani bardzo wytwornych, ani znakomicie czystych.
— Ale tu mój kochanku, rzekł August, cóś koło was brudno!
— Jak? jakto? spytał zdumiony odwracając się przewodnik — to brudno?
— Mnie się zdaje —
— Pan w całéj Warszawie czyściéj nie znajdziesz! To brudno! to brudno! A jużciż nie może być życia bez śmiécia Dobrodzieju!
— Prawda, ale mogłoby przecie, być gdzie indziéj, nie pod nosem i na wschodach.
— I co to za śmiécie, rzekł mrucząc i ruszając ramiony sługa — co to za śmiécie! to sama czystość jeszcze! niech no pan zajrzy do sąsiada, oto pan dopiéro powié mi, jak mu się podoba! A to! cóż to! troszki łupinek, trochę siana, trochę trzasek, wszystko rzeczy czyste i naturalne. Tam ja panu nie powiém co się dzieje na wschodach! Dość że psów bez miary! Na pierwszém piętrze psy, na drugim koty, na trzecim koty i psy, na poddaszu jeden ale dobry — A co jest i co żyje, to wszystko chodzi na spacer na wschody! Hm! mądréj głowie dość na słowie, a pan mówi, że tu nieczysto! To szkło panie! Gdzie pan znajdzie czyściéj.
To jest mieszkanie do najęcia.
Zapukał.
— Mieszka tu kto?
— Nie, Panie.
— Ale któś jest?
— To tak tylko, pozwoliłem malarzowi z drugiego piętra do czasu rozlokować się tutaj. Widzi Pan staremu lokatorowi czasem nie można odmówić, zwłaszcza gdy mieszkanie wakuje. A to dobre człeczysko — o! — dodał z expressją — dobre człeczysko — a maluje! To dopiéro panowie zobaczycie malowanie, jakiego mówią i za granicą trudno! Ón panie maluje do kościołów i wielkie do sufitu obrazy. Samego Pana Boga widziałem u niego namalowanego, a jak! ot zobaczycie.
Zapukał i spójrzał dziurką od klucza.
— Jest panie, ale maluje, a jak maluje to dobrze pukać potrzeba, żeby posłyszał. Niedawno zupełnie go okradli, w biały dzień, a ón panie tak się zatokował, że ani o tém wiedział — Bo już panie kiedy maluje, to gdyby drugi najtężéj spał, i to — z przeproszeniem — upiwszy się.
Zapukał znowu.
— Kto tam!
— Ja, panie Leonardzie, Grześ, do usług, dla mieszkania — panie.
— Zaraz, zaraz.
Otworzyły się drzwi nareście, i w nich pokazał się naprzód młody, przystojny, blady mężczyzna, dość wysokiego wzrostu, w bluzie zielonéj, bez sukni, z paletą i malsztokiem w ręku, któren nieruchomie jakby wyrwany ze snu, wlepił oczy w przybywających.
Grzesio zdjął czapeczkę i zęby na znak powitania pokazał.
— To proszę pana — dla mieszkania.
— Wolno obejrzéć? spytał August.
— Bardzo proszę.
Młody malarz wprowadziwszy przybyłych, obojętnie ukłoniwszy się, pobiegł do stojącego na trójnogu poczętego obrazu wielkiego i stanął do malowania nie tracąc czasu.
Przybyli, wpadli niespodzianie w łapkę — potrzeba było oglądać mieszkanie, które Grzesio nadzwyczaj uprzejmie, nieszczędząc słów natchnionych kminkówką pokazywał; a tu wabiły mimowolnie porozwieszane obrazy, pozaczynane szkice i sam malarz, co już znowu stał u trojnogu i cały w swéj pracy, cały w sobie, malował.
Staś i August oba lubili sztukę, oba na nią, że tak powiém wygłodnieli, rzucili się więc na oglądanie malowideł, żywiéj daleko, niż do widzenia mieszkania. Próżno Grześ reflektował, nic nie pomogło. Stali patrzając po ścianach, latając oczyma to na malarza, to na jego dzieła. W tém improwizaném mieszkaniu, bo widać było, że malarz tu nie żył, tylko czasami przychodził, czuć już i znać, te pełne uroku, nędzy i poezyi, uniesień i niedostatków, wzruszeń i zawodów, życie artysty. Meble gospodarskie ustąpiły do salonu, a wielki jadalny pokój, służył za malarnią, jedno tylko w pół od dołu zasłonione okno, oświecało go. Małe chłopię tarło żółty ugier na ogromnéj płycie, drugi towarzysz, nabijał płótno do gruntowania, na szranki (chassis). Na kilku krzesełkach rozrzucone były rysunki ołówkiem, krédą czarną i czerwoną, próby, szkice, studja. Na ziemi, osłoniona chustą mokrą, wyglądała gliniana makietka nieskończona; kilka sztuk gipsów walały się po kątach. Na oknie leżał flet, cały pobryzgany farbami. Obrazy rozpoczęte, wyobrażały różne przedmioty; znać nie wszystkie artysta sam pojął i z dobréj woli, z serca wysnuł, niektóre widocznie na zakaz robione, pośpiesznie, dość zimne tylko formy przedstawiały. Naszkicowane były śmiało, pośpiesznie, a jakby dla prędkiego pozbycia się ich, ale i w tych nawet dostrzegłeś trochę życia i uczucia; choć łatwo je było odróżnić od ulubionych utworów, con amore wykończonych, i tchnących namiętném przejęciem się przedmiotem. W téj dziwacznéj galerij — pokończonych, w pół skończonych, naszkicowanych ledwie, podmalowanych tylko i zapylonych a zapomnianych obrazów i obrazków, mało było portretów. — Kilka głów smutnych patrzyły z szranków, za pyłem jak za mgłą zasute. Reszta, były to sceny z historji świętéj i z pospolitego życia naszego kraju. Zdziwiło przybyłych, że tak nie wiele ujrzeli tu portretów, gdy zwykle u naszych malarzy to wyłączne prawie zatrudnienie i jedyna robota. Stali szepcząc, oglądali się i nie postępowali daléj. Młody malarz spostrzegł zapewne ich wejrzenia, nie począł jednak rozmowy i nie dał im widziéć nawet, że o tém wiedział; oni napróżno krążyli pół słówkami go zaczépiając, milczał i malował. Była to skromność czy duma? Ja myślę że ostatnie uczucie, naturalne w artyście, na którym zwykle się nie poznają. Uznane jeniusze są łatwe i poufałe, niepoznani ludzie, osłaniają się dumą swoją, bo bez niéj rozbili by się, o zwątpienie. Niepostradana wiara w siebie czyni ich dumnemi i utrzymuje przy życiu. Po długiém oglądaniu obrazów, na które gospodarz wcale się zdawał nie zważać, poszli wreszcie obejrzéć resztę mieszkania, które pośpiesznie przebiegli, nie zastanawiając się mimo nie ustannych obserwacij Grzesia, który wszystko admirował i admirować im kazał.
Nazad potrzeba było powracać przez pokój w którym pracował artysta.
— Musisz się z nim poznać, rzekł August do Stasia.
— I jabym bardzo tego sobie życzył.
— A więc sprobujemy tego dziczka zaczépić.
— Sprobujemy.
Weszli znowu do jadalni; a gdy Grześ nie spracowany, wiéść ich chciał na dół oglądać składy i stajnie, August przystąpił do malarza.
— Bardzo przepraszamy pana, żeśmy mu drogą chwilę zabrali, przeszkodzili do pracy może, byli powodem roztargnienia — my bardzośmy szczęśliwi z tego trafu co nas tu sprowadził, bośmy z prawdziwą przyjemnością, oglądali utwory tak znakomitego artysty.
Młody człowiek odwrócił się poważnie, a z uśmiéchem łagodnym, skłonił głowę i milczał, ale gdy August skończył, dodał:
— Pan żartuje — nie jestem wcale znakomitym artystą. Jest ich kilku w Warszawie, ale ja się do nich nie liczę. Moje roboty nie warte widzenia, są to próby człowieka, co ucząc się walczy ze sztuką jeszcze, są to kilka robót dla mnie, a kilka dla ubogich kościołków wiejskich.
— Jakto, zapytał Staś niecierpliwie — pan się dobrowolnie poniżasz!
— Ja! panie! nie wcale! Znam siebie i położenie swoje.
— Ale to jako próby — są prześliczne próby, szkice pełne śmiałości i łatwości, wykończone zaś obrazki, rzadkiego wdzięku!
— Panowie nadtoście na biédnego artystę łaskawi! z gorzkim uśmiéchem dodał malarz.
— Jeśli to nie są zamówione roboty — dodał Staś, możebyś pan zgodził się odstąpić mi którą z nich.
Malarz się zapłonił, nie wiém z radości, niepokoju czy niewiary.
— Które, jakie? zawołał żywo.
Staś wskazał portret, na który poglądał ciekawie od początku. Był to fantazyjny obrazek, którego główną figurą postać kobiéca.
W białéj sukience, z wiankiem bławatków na głowie i ogromną wiązką różnego kwiecia w ręku, siedziała pod drzewem młoda, miła dziewczynka z czarnémi śmiejącémi się oczkami, czarnémi gładko uczesanemi włosami i uśmiéchem na ustach, przez który przeglądały białe ząbki. Było cóś w wyrazie téj twarzy sympatycznie porywającego.
— To portret mojéj siostry, za nic go oddać nie mogę.
— Szkoda, rzekł Staś, wielce mi się podobał —
Artysta westchnął i spuścił oczy na paletę.
Poprawując wybór Staś wskazał pejzaż, wystawujący dzikie jakieś miéjsce, między skałami, nad rzéką. Na piérwszym planie ogromnych drzew kilka — w głębi biało ubrane mnichy szli długim szeregiem niosąc trumnę jednego z braci — Chmurnego nieba kawałek z za podrapanych skał wyglądał. Cała kompozycja tchnęła poważnym, ciężkim smutkiem.
— To jest do wzięcia, było kilkakrotnie na naszéj wystawie, ale nie znalazło amatora. — Cena? szepnął Staś.
— Prawdziwie, nie wiém, odparł malarz — dla mnie, może się zdawać małą, dla pana wielką — Sam pan bądź sędzią.
— A ja, przerwał August, proszę jeśli można, o tę scenę naszą obradową, dawną.
Artysta zgodził się za bardzo umiarkowaną cenę, którą mu z największa ochotą, złożyli przybyli amatorowie. Zdawał się nawet zdziwiony szczęśliwym trafem i począł powoli rozchmurzać się.
— Wiécie panowie, rzekł z pewną exaltacją właściwą nieprzywykłym do szczęśliwych trafów — to piérwsze roboty moje, tak wspaniale nagrodzone! Gdyby mi więcéj takiego szczęścia! nie byłbym zmuszony po dwieście złotych malować obrazów do kościołków i po sto złotych mazać portretów, możebym wreście kiedy, choć pieszo, choć o kiju zawędrował do ojczyzny artystów — do Włoch!
I zakrył twarz ręką, odwrócił się, otrząsł, potém ścisnął Augusta i zawołał.
— Obrazy oczyszczę, odwernixuję i odeszlę — dajcie mi panowie swój adress.
— Gdybyś pan pozwolił rzekł Staś, to byśmy sami po nie dowiedzieli się, a może téż moglibyśmy mu być jeszcze użyteczni w czém, dla mnie zaś w szczególności, byłoby bardzo miło, nazywać się pańskim przyjacielem. Ja tak szacuję zapał i zamiłowanie sztuki.
— A! panie, zawołał artysta — nie mów mi tego jeźli nie chcesz, bym ze szczęścia oszalał! Być że to może? Jam przywykły do boju, do wzgardy, do popychania i prześladowania, ja niémam nikogo, niémiałem w życiu co by mnie pojął i zachęcił.
I dwie poczciwe łzy puściły się po jego twarzy.
— A! dodał, to jakiś dzień szczęśliwy, który obchodzić będę w mojém życiu. Może głos panów zjedna mi choć odrobinę wziętości, któréj drudzy tak wiele, a ja mam tak mało, bo nie dla siebie jéj pragnę. Dla mnie! trochę powietrza, wody, chleba, farb i płótna, trochę światła i kawał dachu — to dosyć. Sztuka się sama nagradza, niebieską słodyczą tworzenia, któréj kto nie uczuł — ten nie żył, i że żył konając powiedziéć nie może. Ale ten pęzel biédny — utrzymuje moją matkę, moją siostrę — wszystko co mam najdroższego na ziemi; i pracując od rana do zmroku, ledwie je wyżywić mogę, ledwie im wypracować nędzny, bardzo nędzny chleba kawałek! Często wszystkiemi naszemi łzami oblany.
Wieleż to razy — dodał, zwątpiłem o sobie i chciałem szukać innego chleba, innego sposobu zapracowania na życie! — Ale nad siły moje, było zrzeczenie się sztuki.
— Wiész pan zapewne, przerwał mu August, że nic się nie dostępuje bez pracy i boju, a nadewszystko wytrwałości. Wszystko potrzeba zdobywać, Alexander Macedoński kraje, artysta wziętość, sławę — bojem musi zagarnąć. Męztwo, jenjusz, szczęście i wytrwałość, wszystkiego dojdą.
— Jeśli śmierć nie zajdzie im drogi! odrzekł artysta smutnie, a śmierć łatwo pochwyci tego, co na jeden dzień, traci walkę z sobą samym, zapasy żywotne całych lat. O! gdybyście poznać, gdyby policzyć mogli ciérpienia niepoznanych i skazanych na wątpienie o sobie; łzy ich —
Na te słowa otwarły się drzwi z wielkim trzaskiem, i, z piosenką na ustach, z hałasem, wpadła kobiéta. Wszyscy się zwrócili ku niéj, ona widać nie spodziéwała się zastać nikogo i wchodziła swobodnie śpiéwając, a na progu malarni, zawołała:
— Leonardzie! Leonardzie! gdziéżeś odszedł od trójnoga! gdzieś się podział?
W tém obéjrzała się, obaczyła gości i chciała cofnąć.
Staś wlepił w nią oczy ciekawe, przeczuł że to była siostra malarza i z portretu poznał do razu. Wiele ognia było na płótnie, ale w niéj! o ileż więcéj jeszcze. Tamten obrazek tak ożywiony, przy niéj się wydał bladym, umarłym, zimnym nic nie znaczącym. Też same oczy, śmiéjące się usta, ta sama nawet trafem biała sukienka, ale co za różnica natury od sztuki! Tamto było snem, cieniem, echem tylko, przy wzorze.
Dziewczynka zastanowiła się, zmieszała, postała chwilkę na progu, bo była ciekawa, potém zawróciła się i uciekła na górę. Słychać było tupotanie nóżek po wschodach wiodących na drugie piętro. Goście nasi upewniwszy się, że Leonard przyjmie ich odwiédziny, pożegnali go ściśnieniem dłoni i przyjacielskiém wéjrzeniem. On porzucił paletę, bo był nadto poruszony i zamknąwszy drzwi na klucz, ruszył także na górę, zapewne matce się pochlubić swojém niespodzianém szczęściem.




II.
TYMEK. POSIEDZENIA
REDAKCIJ.

ROZDZIAŁ II.



NIEPÓJDZIEM już daléj z podróżnemi naszémi, którzy opatrzywszy się że dość wiele czasu stracili, pośpieszyli obéjrzéć jeszcze, dwa czy trzy mieszkania, i nareście umówili się o jedno z nich naprzeciw Śgo Krzyża. Oba mieli zawrócone głowy poranném spotkaniem z młodym malarzem, a kto wié czy dla Stasia, nie była także powodem zajęcia, pełna życia i charakteru siostra jego? Ón się tak łatwo zajmował, a tu tyle go rzeczy uderzało razem, piękność, ubóstwo, talent? Staś ciągle mówił o Leonardzie, unosił się nad jego zdatnością i pytał po sto razy Augusta, czy w istocie zdaje mu się także, tyle obiecującym talentem, ten skromny i niepoznany artysta?
August w końcu znudzony, po dziesiąty raz, z pewnym przekąsem odpowiedział.
— Artysta z talentem to pewna, ale czy tylko o nim myślisz, mówiąc o nim?
— Jakto! co chcesz mówić? zarumieniony odparł Staś.
— Ja — nic — myślę tylko sobie że mi bardzo żal biédnéj Matyldy!
— E! dajże mi wujaszku pokój; śnią ci się niewidziane rzeczy!
Na tém skończył się urywek rozmowy. Rozeszli się, bo Stanisław, znalazł znajomych, niegdyś towarzyszów uniwersyteckich, których chciał odwiédziéć. August zmęczony powracał do domu, do szlafroka, do xiążki.
Na jednéj z mniejszych ulic Warszawy, a wszakże w sąsiedztwie ludniéjszéj części miasta, mieszkał dawny kollega Stasia. Był to jeden z tych śmiałych, nieopatrznych ludzi, co kończą albo wielkiém wzniesieniem się, albo nędzą zupełną; bo od razu stawią życie na kartę.
Tymoteusz Barszczewski vel Nowiniarski, z dawnéj ale ubogiéj rodziny z Mazowsza, pochodzący, stracił ojca w dzieciństwie. Pozostała mu matka, co go jak jedynaka nad wszystko kochała, bóstwiła, co się rozpadała nad nim. Tymek przywykł do pieszczot i osłuchał się z proroctwy świetnego losu na świecie. Matka co go miała jednego, co go jednego widziała, postrzegała w nim niezwyczajne zdolności, cieszyła się niémi i święcąc przyszłości syna, siebie i co miała, roiła mu ledwie nie królewską koronę. — Mój Tymek, mówiła, Tymek mój, będzie mi pociechą na starość, ón się dobije wysoko, ón pójdzie daleko — Ja kiedyś spokojna, szczęśliwa, będę poglądać w starości na niego i błogo sławić Boga. Tyle wycierpiałam! miałożby mi się to nienagrodzić? O! nie, Bóg dobry, to się nagrodzi! Tymek ma jeniusz, będzie wielkim człowiekiem, ja to przeczuwam!! Serce matki omylić się nie może!
Głaskany, pieszczony, całowany i pojony nadziejami, Tymek wyrosł pełen ufności w siebie i los, w gwiazdę swoją. W szkołach uczył się nie źle, bo miał pojęcie rozwinięte przez matkę, miał zdatności znakomite; ale nie miał wówczas jeszcze silnéj woli i lubił próżnować. Pieszczony, próżniak, roił wiele, a lenił się wziąść do czegokolwiek, odkładał na jutro, a na jutrze budował zamki na lodzie, których wielkością i wspaniałością, często smutne dzisiaj pocieszał. Na wychowanie ukochanego dziécięcia, matka poświęciła wszystko, przedała cząstkę we wsi, która pozostała po ojcu, aby dozoru, nauczycieli, xiążek i wygód ulubionemu Tymkowi nie brakło. Oddając do zagranicznego uniwersytetu, straciła resztę funduszów, i gdy Tymek burszował, bijąc się z Niemcami, paląc fajkę, chodząc z pałką ogromną i długiemi włosami, popijając piwo i pędzając filisterów; biédna matka, często o chlebie, wodzie, i nadziei, w maleńkim domku na Pradze najętym, dumała o powrocie syna! Jéj brakło chleba, brakło na starość wszystkich wygód do których była przywykła, i co dzień pozbywała się to jakiéj pamiątki oblanéj łzami, to zabytku z młodszych i lepszych czasów, to prawdziwie potrzebnego sprzętu, co dzień izdebka téj chatki puściéjszą się stawała, smutniéjszą, co dzień wymusili z niéj żydzi resztki za bezcen kupionego, wdowiego mienia. Gdy Tymkowi trzeba było posłać pieniędzy na podróż wakacyjną do Szwajcarij, poszedł relikwiarz familijny, poszły pierścionki zaręczne, poszedł soliter dziadowski, prawdziwy soliter, bo już w pudełku po wszystkiém owdowiałém — ostatni. Tymek niewiedział, że matka mu posyłała ostatki swoje i sama jedną bułeczką i szklanką mléka żyła tylko, Tymek żył po młodemu, bo młodości potrzeba wiele, aby się nasycić. Jéj trzeba wszystkiego i wszystkiego jéj mało, tak pragnie, tak łaknie, tak pożąda. O! ta złota pora wieku naszego, nieubłaganą jest, gdy się nasycić chce — na ówczas nie patrzy czém się karmi, i dziéwczęce losy i starców losy, pożéra żarłoczna, nie nakarmiona — A potém? Przesycona, resztę życia płacze przeszłości.
Z Berlina poleciał z burszowską piosenką na ustach do Szwajcarij, ze Szwajcarij, tak blisko do Włoch! tak łatwo! Poleciał do Rzymu, stanął na ruinach Colosseum, czytać wiersze Byrona, deklamował całe pieśni Child-Harolda i powrócił douczać się znowu. Na drugie wakacje matka mu znacznie mniéj przysłała pieniędzy; — z kollegami więc jak on uboższémi, zamiast do Londynu, udali się do Szwecij.
Nareście i nauki skończył. Napisał do matki, prosząc o piéniądze, ale odpowiedzi nie otrzymał.
Cóż się tam działo, w małym domku na Pradze! O! nic — Tam odegrywały się ostatnie sceny téj smutnéj, bolesnéj, tragedij poświęcenia macierzyńskiego; tam biédna wdowa konała powoli, zestarzała przed czasem, złamana, ze łzami w oczach, nadzieją jeszcze tlejącą w sercu.
W jedyném oknie izdebki, które wychodziło na ścieżkę, ona siedziała dnie całe, do późnéj nocy, a mignął li cień, widziała w nim syna, a szelepnął przebiegający kot, słyszała syna, a odezwał się głos — serce jéj biło, bo myślała że synowski. I śnił jéj się co dzień, że powraca bogaty, wielki, na ręku niesiony, uwieńczony. Wszak dla niego i dla tych laurów i dostatków poświęciła wszystko, zamorzyła się głodem? wszak wierzyła wiarą matki w syna swego?
A ón nie wracał, nie wracał i rzadkie nawet były listy od niego.
Stara siedziała w okienku i lata jéj mijały szare, jakby się z jednéj jesieni składały, gdy jemu zieleniały wiosny a wiosny — Ón śpiéwał, ona płakała — a serce matki domyślało się śpiéwu syna, a serce syna nie przeczuwało łez matki.
O! była to straszna tragedja, choć dwie osoby co ją odegrywały, tak daleko stały od siebie.
Nakoniec zabrakło sił wdowie, a piéniędzy synowi. Ona już niémiała co sprzedać a ón nie wracał, napisał aby mu przysłała jeszcze — nie było nic i nic. W izdebce pusto — ani krzyża nad głową łóżka, ani na łóżku pościeli, ani kufra, bo i ón i co w nim było, zabrali żydzi wszystko. Stara spała na garści słomy, jadła chléb, zapracowany naprawianiem rybaczych siéci, chodziła w starym łachmanie odziénia — ostatniego. A ón nie wracał, ón pisał o piéniądze! Przedać nie było co, zapracować nie można — trzeba było umrzéć matce — jedna śmierć przyszła jéj w porę. Umarła.
Bractwo jakieś pochowało ją przez litość — a za pogrzebem nie było nikogo, prócz starego rybaka, któremu naprawiała siéci. Ón jéj sprawił trunę i poszedł za truną, ociérając łzy rękawem — znał, wiele poświęcenia, ciérpienia i boleści nieopisanych i nieocenionych, złożył w te cztéry żółte deski sosnowe.
Tymek tymczasem czekał piéniędzy i robił długi, burszując ostatkiem burszostwa, chodząc dowiadywać się próżno na pocztę i wracając co dzień bardziéj znękany i smutniéjszy. Gdyby ón wiedział, gdyby mógł wiedziéć ofiary matki, śmierć matki, o! krwawémi by zapłakał łzami, bo miał serce poczciwe, bo ją kochał — ale on klął pocztę i wszystko składał na jéj nieregularność. W myśli mu nie powstało, aby matka umrzéć mogła. Ón także roił, że matce za miłość odpłaci — tryumfem i przyszłością swoją.
A listu jak nie było, tak nie było.
Tymek począł się domyślać złego i opuścił głowę na piersi. Kolledzy wracali do Polski, ón o czém wrócić niémiał, długi go trzymały w Berlinie. Ostatni list, wrócono mu z nielitościwym dopiskiem na wiérzchu, wyrazającym w stylu urzędowym, że wdowa Barszczewska — umarłą.
Był to piorun co weń uderzył. Z początku płakał jak dziecko, łamał ręce i stracił przytomność, potém chciał gwałtem wracać na jéj mogiłę jeszcze świéżą. Wykupił go bogatszy spółziomek i zabrał z sobą.
Tymek jakeśmy rzekli, nie znał położenia majątkowego matki, wiedział że mieli część wioski, że ją sprzedano, że został kapitał; ale o wyczérpaniu jego, o okropnych ofiarach wdowy, nie domyślał się nawet. Sądził więc, że jedzie odziedziczyć majątek, a przyjechał dowiedziéć się tylko o nędzy biédnéj nieboszczki, o jéj życiu mizerném. Stary rybak opowiedział mu wszystko, dobitnie, nie szczędząc go wcale. Odmalował mu ostatnie dwa lata konania matki, jéj nieustanne siedzenie w oknie, jéj modlitwy, prace i zniesione ciérpienia, odmalował wreście zgon chrześciański, męczeński. Syn szalał z żalu, bił głową o ściany, całował garść słomy, na któréj skonała ofiara, płakał długo na żółtéj mogile, gdzie nawet krzyżyka nie zastał. Xiążki, suknie, co miał tylko oddał na sprawienie jéj kamienia, któren swemi rękoma na grobie postawił. O! licha to była płaca! Bóg jéj lepiéj nagrodził.
Tymek pozostał sam jeden i bez sposobu do życia, bez przyjaciela, podpory, rady, sam jak słup w polu. Z początku rozpaczał, ale młodość i towarzysze natchnęli go nadzieją. Kiedyż by w nią wierzyć, jeśli nie w tym wieku?
Towarzysze co go znali w Berlinie, po śmiałym jego charakterze, dowcipie, i takcie, spodziéwali się wiele. Naturalnym kierunkiem, zawsze trochę rozpieszczony, zawsze nieco próżniak, Tymek, wziął się do literatury. W istocie nic łatwiéj jak pisać, nawet nie lubiąc pracować — Sława pisarska zyskuje się często obietnicami czegoś, ciągłém przyrzekaniem talentu, co zawsze na jutro objawienie swoje ostateczne odkłada. Ileż to jest ludzi, co tym sposobem sławni się stali, nic nie zrobiwszy, nic nie dawszy prócz przyrzeczeń? Dość mówić wiele o sobie, wiele a z pogardą o drugich, aby ludzie wzięli cię, za cóś lepszego od innych. Często opieszałość, lenistwo, lub niemożność objawienia się, gdy im towarzyszy trochę śmiałości i lekceważenia — uchodzą za najwyższy jeniusz, co gardzi publiką, i nie chce się z nią wdając kompromitować. Tymek nie wiele umiejąc, musiał być literatem.
W każdém inném powołaniu, trzeba usposobień szczególnych, przygotowawczych nauk, że się tak wyrażę, — patentu. Lekarz, muzyk, malarz, potrzebuje uczyć się, zdawać examina, dać dowody umiejętności. Literatura jest cóś tak w oczach świata mało ważnego, że do pisania, przypuszczony jest kto tylko chce. To co potrzeba umiéć aby literatem zostać, nabywa się niby samo przez się — ot tak — niewiedziéć z kąd i jak, z rozmowy, z pochwytanych kawałków w dziennikach i xiążkach i t. p. Każdy pisze, komu pisać przyjdzie fantazya do głowy — choćby nic w życiu nie czytał i ledwie pisać umiał. Naturalnie więc, gdy literatura jest niejako dodatkowém czémś, w szeregu umiejętności ludzkich, gdy ją tak poniéwiérają, do jéj świątyni (mówiąc po staremu) jak do zrujnowanych rumowisk wchodzi i bydło i ludzie — a często wchodzi! Bóg wié po co!!
Kto nie może być niczém inném — zostaje literatem, wyuczywszy się wprzód (i to dowód wysokiéj sumienności) ortografii i trochę polszczyzny. Wszakże, znam i takich co obójga nie umieją — a są wielce znakomitémi pisarzami?[1].
Tak tedy Tymek został kreowany literatem, i czuł doskonale że czém inném być nie może. Lubił swobodę, próżniactwo, nie chciało mu się już uczyć, cóż było robić?? Naturalnie trzeba było literatem zostać.
Raz nim zostawszy, wyrobił w sobie z pomocą towarzyszów i ludzi z którémi obcował, jakąś opinją i w niéj spokojny, jak pies na legowisku wydeptaném, położył się.
Różne przepiękne projekta chodziły mu po głowie. Począł od poematu bohatérskiego, który na trzech strofach piérwszśj pieśni skończył, ale niemnéj drukowano po dziennikach i mówiono széroko, że Tymek jest wielkim poetą, bo wielki poemat pisze. Potém rozpoczął romans — i dwa piérwsze rozdziały wydrukował — na tém się wyczérpała cierpliwość i skończył.
Dla życia zaś, bezimiennie przełożył z niemieckiego, dwie książki, jedną o kucharstwie, drugą o chowie koni i te sprzedał żydowi, który spekulował, na podobnych popularnych u nas wydaniach.
Rozpoczął Tymek i dramat, ale nad pięć scen nie mógł pójść daléj, bo pytam jak pisać, gdy można dumać, gadać i wesoło się bawić? Przyszło na myśl Tymkowi, że gdy tak łatwo mu o kawałki, bo pełne były teki jego, początków bez końca, najlepiéj by się przydał na dziennikarza i artykularza, to jest pisarza artykulików drobnych. Otworzył się ze swoją myślą przed znajomémi — poklaśnięto mu. Odtąd począł głosić, że zaczyna wydawać pismo perjodyczne. Ale jak? z kim? kto miał ważyć nakład, kto miał dać nerw ten nieodbicie potrzebny, projektowanemu tworowi?
W takich rzeczach, mając przyjaciół, trochę głowy i odwagi, daje się sobie radę.
Był drukarz, co się ośmielił drukować, znalazł się kupiec, co na kredyt dał papiér; czegoż więcéj było potrzeba? Przyjaciele wyrobili pozwolenie, i pismo stanęło. A naprzód nadrukowano tysięcy nie wiém wiele prospektów i ogłoszeń, łudząc się prenumeratą, która miała popłynąć strugą złota! Niestety! prenumeratorom i kobiétom nigdy ufać nie można, tak jak łasce wielkich panów i czemuś tam jeszcze, o czém naucza Biskup Krasicki. Nie szła prenumerata, bo prócz kilku kawiarni, gdzie Tymek grał w billard, i kilku poczciwych obywateli z prowincij, nikt się do Kantoru Redakcij nie zgłosił. Cierpliwości i wytrwania wołał Tymek! i cierpliwości! wytrwania! powtarzali echem przyjaciele. Wyszedł numer piérwszy — na nim były nadzieje, rozesłano go gratis czekając effektu. Skutek był nie wielki! Napróżno w nim skupiono politykę, handel, literaturę, i co tylko zebrać się dało, napróżno uczyniono go dowcipnym, uczonym, głębokim filozofem i politykiem — napróżno poczęto w felietonie powiastkę, która jątrzyła ciekawość i była wizykatorją postawioną na gardle publiczności — o! publika została zimną, nieodgadnioną, zatwardziałą, głuchą jak kamień. Prenumeratorów jak nie było, tak nie było. Mieli się lać strugą: kapali kroplami, pomnożyła się tylko liczba, o tylu, ilu było kollaboratorów. Ci się zapisali, ale nie zapłacili, rachując na kollaboratorskie honoraria.
Tymek zawsze jeszcze marzył i obiecywał wielkie rzeczy na jutro — a gdy drukarz, gdy kupiec co dał papiér, ze drżeniem przychodzili go badać, okazywał im tak pewną i ufną w siebie twarz, tak niezachwianą odwagę, że potrafił i ich natchnąć śmiałością. Szedł tedy Dziennik a raczéj wlókł się — I na to właśnie nadjechał Staś do Warszawy.
Niceśmy jeszcze nie powiedzieli o sposobie życia Tymka, ale oto zbliżamy się do Kantoru Głównego Redakcij, sytuowanego jakeśmy powiedzieli na bocznéj uliczce, w kamienicy staréj, trochę brudnéj, na dole mającéj drukarnią, na tyłach fabrykę zapałek chemicznych, na boku szewca, na drugim stolarnią i całą ludność rzemieślniczą. Dziedziniec, jak sobie wyobrazić łatwo, ani czystém powietrzem, ani piękném nie odznaczał się obliczem. Zdobiła go pompa na samym środku, kupy wiórów, zrzynków papiéru i skór, otaczała atmosfera kleju, fosforu, siarki, gałganów, skór i t. d. Na piérwszém piętrze, które trzema oknami patrzało w ulicę ciasną, do których promień słoneczny, jak do pieczary Glińskiego nigdy nie dochodził — znajdował się Główny Kantor Redakcij. Wchodziło się po wschodach dygoczących, nieco ciasnych, do dzwonka. Zadzwoniwszy, przypuszczano do trzech pokojów, mieszkania Tymka i ogniska Redakcij. Piérwszy pokój był po prostu sienią, w któréj za przeforsztowaniem mieścił się chłopak czyszczący buty Redakcij (to jest Redaktora) i spełniający wszelkie posługi, na jakie mu czas stał, nie wyłączając żadnych. W tém pełném tajemnic przeforsztowaniu, mieścił się Janek a z Jankiem, wszystko to co nie powinno się było pokazywać jasności dniowéj i oczom przychodniów. Była to więc kryjówka, kędy wygnanie starych butów, potłuczonych butelek, czerepów, gałganów, prowizije węgla, drew, stare xiążki przeznaczone do obwijania świéc i t. d. mieściły się — obok łoża, pod łożem i nad łożem (na półce) Janka.
Drugi pokój był paradny — główny — W nim na przodku stół, zarzucony papiérami, gazetami, xiążkami, dykcjonarzami, świstkami, korrespondencją, korrektami etc. Tu królował uwieńczony trzema rozmokłémi pióry istny król — kałamarz — bo wielki, bo pełen przyszłości (atramentu), bo wszechmocny na tym stole!
Pomiędzy dwoma oknami, był mniéjszy stolik, filia wielkiego stołu z akcessorjami w tymże rodzaju, ale na inną skalę — nad nim zapstrzone zwierciadło; na lewo kanapa rozłożysta, na prawo drzwi. Obok wéjścia komin z zégarem, zasunięty parawanem, wyobrażającym bukiet kwiatów, w przepyszném naczyniu! Były to jedyne kwiaty tutaj! Na podłodze papiérki, papiéreczki, zrzynki, mnóstwo czarnych plam atramentowych, popioły cygarow i fajek. Na ścianach ryciny wyobrażające nieśmiertelnych PP. Bertin — Chambolle, Genoude, Janin’a, Gautier, kilku jeszcze gazeciarzy i felietonistów. Widocznie ryciny te, składały własność Redakcij.
W trzecim pokoju, o jedném oknie, była sypialnia, gabinet, garderoba, pracownia — Redaktora, który tu miał nieposłane od roku łoże, odzienie porozrzucane po krzesłach, skład precjozów swoich, gotowalnią, słowem omnia mea, czego nie było wiele zaprawdę.
Ogromna zapylona zielona teka, mile okazywała się oczom podróżnych, na stoliczka przy łóżku — w niéj spoczywały poczęte arcydzieła redaktora. Zapomnieliśmy o portrecie jego odmalowanym przez jednego z przyjaciół wyobrażającym go, jak wrócił z Berlina, z długim włosem, wąsami, w szamerowanéj taratatce, z książką rozłożoną na kolanach. Silne chmury stanowiły tło obrazu.
Takie było mieszkanie Tymka, cóż powiémy o życiu? Życie to dziwne, zagadkowe, niepojęte, pełne ostateczności, peripetij, dramatu, nadziei, wzruszeń, a któremu brakło tylko piéniędzy! Niestety tych niezmiernie brakło; a jednak jakoś się bez nich obchodziło! Jak — nie pojmujemy zupełnie. Wiémy, że Tymek nic niémiał, najzupełniéj nic. Na piérwszy więc początek, pożyczył, na dalszy ciąg, dopożyczył, na ostatek pożyczał.
Cały ten pozór życia, stał na negacij, na długach; z drugiéj strony na wierze w siebie i odwadze, na ufności w piękną przyszłość. Tymek mało, albo nic niepracował, rzadko wyrobił na sobie napisanie artykułu, czytał jak można najmniéj i z konieczności tylko; poprawiał dostarczane mu pisma dość niedbale, i resztę życia odpoczywał.
Naprzód rano, szedł do zwykłéj bliskiéj uprzywilejowanéj kawiarni na filiżankę cykorij, z bułką. Poczciwa Karusia, rumiana, hoża, wesoła i świérgocząca jak wróbel warszawianeczka, którą Tymek po młodemu pokochał i z którą łatwo się porozumiał — kredytowała mu, póki mogła — kredytem żyjemy — wierzyła mu ona na więcéj, powierzyła na mniéj, czasem też płacił jéj Tymek złym humorem. Tu zwykle spotkało się ze znajomémi, zaczynała się literacka gawęda, paliły fajka po fajce, uśmiéchało i żartowało z piękną, wymówną i zalotną jak szatan, Karusią. Ani się postrzedz gdy wybiła dziesiąta, pół do jedenastéj — trzeba porzucić fajkę, gawędkę, powracać do domu. W domu zwykle któś czekał, wszystkie interessa Redakcij waliły się na głowę, drukarz, kupcy, korrekta, kollaboratorowie, znajomi, nachodzili. Była to chwila, w któréj prawdziwie pracował Tymek — z każdym pomówić, każdego uspokoić, (nikomu nie dając piéniędzy) — odprawić wszystkich prawie zadowolnionych — wysłuchać czytania autorów, poprawić korrektę, wykłócić się nie raz — oto co miał do czynienia. Aż téż i południe i wizyty. Potrzeba się ubrać i pobiédz po dystyngwowanych protektorach i znajomych, aby się im jeśli nie twarzą, to biletem wizytowym przypomniéć. A — w mieście czas tak upływa! dwie, trzy wizyty, jużci i czasu braknie — poczynają się objady. Przechodząc, przejéżdżając ulicą, spotka ten lub ów — zagawędzi się, wstąpi do xięgarni, do cukierni — czas leci a leci — Pora obiadowa.
Tymek, jeśli nie zaproszony, uczęszcza zwykle do garkuchni, w któréj bardzo a bardzo porządnie, dają trzy razy na tydzień flaki z imbiérem i przez dzień barszcz polski, po dwa złote od osoby na dzień. Za te dwa złote, jest wyśmienitych pięć potraw. Tu znajdą się znajomi, po obiedzie billard, znowu się zagaduje i tuż tuż wieczór.
Wieczorem to się naturalnie odpoczywa, idzie na przechadzkę, jedzie za miasto, do ogrodów. Potém do kawiarni na herbatę, która tak smaczna z rąk Karusi! Z téj herbaty, niepodobna wyjść prędko, szarym zmrokiem Karusia jeszcze piękniéjsza, a że zalotniéjsza to pewna — człowiek śmielszy!
A tym czasem albo wieczór proszony, albo dzień jaki znajomego domu wypada, albo nareście Teatr. Niczego opuścić nie można, Teatr kosztuje, ale któryż literat, nie czuje się obowiązanym, dla tego że jest literatem, regularnie patrzéć na piękne nóżki baletniczek i słuchać śpiewu prima donny!
Z teatru wychodząc robią się nowe projekta i powraca do domu, rzadko o północy, nigdy przed nią, a przecie zawsze dobrze po — Jakże potém pracować i kiedy — bo niepodobna nie spać do ósméj, położywszy się o trzeciéj?
Ten sposób życia przyjemnie urozmaicają, różne pory roku i nieprzewidziane okoliczności; a Tymek nie waha się narzékać na nawał niewdzięcznéj pracy i niesłychaną ilość zatrudnień.
Z początku Tymek pożyczywszy u znajomych na piérwsze naglące potrzeby życia, poszedł daléj śmiało, rachując na sukcess dziennikarski, który go miał zbogacić i opłacić wszystkie długi. Były one nie małe, a wydawały się mniéjsze przez to, że rozdrabiały się na niezliczone frakcje. Tymek winien był krawcowi co go ubiérał, szewcowi co mu dawał buty, winien był za kwaterę gospodarzowi, za śniadania i podwieczorki w kawiarni, za obiady w traktjerze, przyjaciołom różne małe sumki — winien był na około, każdemu.
Jakże żył w téj atmosferze długów, w objęciach codziennych, nieustannych, wierzycieli? Oto — dodając sobie ducha nadzieją, sam kłamiąc przed sobą, szedł daléj a daléj, wypłaty odkładał na jutro, a codzień zaciągał nowe na utrzymanie dłużki. Było to nieuchronném, bo z niczego, prócz Boga, nikt nie potrafi, utworzyć czegoś. Tymek rachował na talent, na swój Dziennik, który go reprezentował, a zapominał o tém, że ze wszystkich rachunków na przyszłość, na literaturze najpewniéj się myli. Literatura u nas tak jest rzeczą dodatkową i mało potrzebną ludziom, że na niéj nic zbudować nie można, ona nigdy dotąd nie dała nikomu chleba, chociaż wielu otoczyła sławą. W krajach, gdzie literatura weszła w potrzeby życia niezbędne, gdzie massy czytających są wielkie w proporcją piszących, gdzie czuje się umysłowe pragnienie pokarmu — tam cóś na niéj zbudować można. U nas niestety! są to zawsze zamki na lodzie.
Tymek nie chciał temu wierzyć i szedł daléj z odwagą.
Staś znalazł go w domu. Zadzwonił, Janek wydrapał się z tapczana, na którym odpoczywał, i poszedł drzwi otworzyć i rozeznać przychodnia; miał bowiem polecenie, niektórych natrętów zbywać o ile możności i niedopuszczać do pana.
— Jak pan się nazywa?
— Stanisław N.
— A — pan ma interess.
— Nie — chciałbym się widziéć z panem.
Janek patrzał i jąkał się.
— Kto go wié, mówił w duchu, może ón po piéniądze! Porządnie ubrany, ale krawiec nasz daleko się porządniéj ubiéra.
Janek skrobał się w głowę.
— Ale jestże pan w domu? spytał Staś, to mu oddaj mój bilet i spytaj czy widziéć się może.
Chociaż tego rodzaju meldunek nie był we zwyczaju, Janek jedném wejrzeniem zbadawszy całą jego dogodność, poleciał do pana i powrócił z nim razem.
Tymek leciał przeciw dawnemu towarzyszowi uniwersyteckiemu, z otwartémi rękoma.
— Cóż za szczęśliwy traf! co za okoliczność! czemuż winien jestem! A poczciwy, poczciwy Stanisław, niezapomniałeś o mnie przecie!
— Jak się masz!
— Jak się masz!
Weszli do pokoju i spójrzeli oba po sobie, bo dawno się niewidzieli, a w piérwszém wéjrzeniu ludzi, spotykających się po kilku latach, jest wzajemne badanie zmian zaszłych na twarzach. Ileż to razy, na miéjscu starego znajomego spotyka się potém, nowego i cale niespodziéwanego człowieka! Twarz postarzała, a dusza a serce, jak często pomarszczone, jak zestarzały także!! jak poczerniały!!
— Jakżeś się ty odmienił, zawołał Tymek, utył, spoważniał, nie powiém zestarzał ale dojrzał!
— A ty, Tymku!
— I ja?
— A! i ty! zbladłeś, zmizerniałeś, zmieniłeś się!
Tymek westchnął i odgarnął włosy.
— Co chcesz, odpowiedział — życie pracy — życie miasta. — Ale siadaj i mów mi co się z tobą działo.
— Jest to bardzo długa historja, którą we dwóch słowach opowiedziéć ci mogę odrzekł Staś, jestem żonaty — mieszkam na wsi.
— A! a! doprawdy! i masz dzieci!
— Jednego syna!
— Cha! cha! Patrzajcie! i to ten Staś! ten Staś! Ale jakże się cieszę, że cię widzę.
— A ty?
— A ja — anim się ożenił, anim odmienił tak bardzo — Ja jeszcze wolny bursz jestem jak przed tém, a synem moim, mój Dziennik, pełen nadziei. Skłoń się — jesteś na kanapie Redakcij, w Kantorze czy Biórze jéj.
— Wiém i czuję się przejęty przyzwoitym szacunkiem dla miéjsca, odrzekł Staś śmiejąc się.
Tymek odwrócił się — obejrzał.
— Czémże ci służyć Stasiu — cygarem.
— Pozwól mam z sobą, te które palić zwykłem.
— Świécy! ognia! Janek!
Janek wpadł z zapałkami i świécą. Siedli puszczając długie sine wstęgi dymu na kanapie.
— A teraz pókiśmy sami i czas mamy, pogadajmy poufale, kochany Stasiu. Co ty tu robisz w Warszawie? Czy za interessem? na długo?
— Na jak długo nie wiém, bez interessu, dla zabawy tylko.
— A to wybornie, spuść się na mnie, że bawić się będziesz! O! nigdzie życia, jak w Warszawie, wierzaj mi, to miasteczko nieporównane, kochane! Jeśliś ciekawy —
— Jestem bardzo ciekawy.
— Wybornie, każdy rozumny człowiek, musi być ciekawym. Czekaj chwilę, zejdą się tu do mnie kollaboratorowie i protektorowie mego Dziennika, mamy extraordynarijną sesją, na którą ich sprosiłem, z powodu niektórych naglących okoliczności. Poznasz ludzi.
W téj chwili dzwonek dał się impetycznie słyszéć u drzwi, Janek się szastał po przepierzeniu, głos mocny brzmiał na progu — któś wchodził.
Był to mężczyzna wysoki, barczysty, z czarnym wąsem, podstrzyżonémi bakembardy, małémi piwnémi oczkami, brwiami najeżonémi po jowiszowsku, bladego lica. Miał na sobie surdut zapięty po szyję z orderową wstążeczką u guzika, w ręku ogromną lagę z psią głową. W chodzie jego, ruchu, było cóś wojskowego, wyprostowany jak trzcina, z groźném wejrzeniem, stanął w progu i nie zdéjmując kapelusza, odezwał się do Tymka.
— No! czy na czas przychodzę? hę?
Tymek się porwał z kanapy.
— Jesteś regularny jak słońce kapitanie, zawołał; przyszedłeś najpiérwszy — ale pozwól bym ci zaprezentował, mego dawniéj kollegę uniwersyteckiego, a teraz obywatela przybyłego z prowincij, pana Stanisława N. Pan kapitan Młynowski — zacny nasz mecenas, literat, poeta — Siadaj kapitanie.
P. Młynowski stawiąc powoli lagę w kącie, zrzuciwszy rękawiczki, które regularnie skręcił, usiadł odwracając poły surduta i zdmuchując pył z krzesełka; potém zatarł włosów, pokręcił wąsa i obejrzawszy się.
— Patrzcie! nikogo jeszcze niéma!
— Nadéjdą, nadéjdą! rzekł Tymek — mogę służyć cygarem?
— Dobrze — dobrze.
Ledwie tych słów domawiali znowu dzwonek zadrżał, nowy gość. Niedoszedłszy do drzwi zanucił.
— To Florenty! ozwał się kapitan śliniąc na wszystkie boki cygaro, które systematycznie przygotowywał do zapalenia.
Ukazał się Florenty. Był to młodzieniec lat dwudziestu dwóch może. Na cieniuchnym, wysmukłym ciałku, kołysała się główka, obficie złocistémi, wymuskanémi, długiémi okryta włosami. Na wiérzchniéj wardze, na bródce, miękki porastał puszek wiosenny. Oczy miał szafirowe, ząbki białe, rumianą jeszcze twarzyczkę. Ubrany był z widoczną wykwintnością, na nim wcięty surducik brązowy, rękawiczki nieposzlakowanéj białości, laska z złotą gałką, kapelusik świéżuteńki, ociérał twarz białym fularem. Wyrazu próżnobyś pytał na téj lalce — nie było go, ale za to był jeden ogólny wyraz dandyzmu w całéj postaci chłopczyka.
Good day, szanownym literatom.
— Kochanego Florka!
Florek podał do uścisku końce palców, i usiadł na kanapie, poprawiając fryzurę, nieco roztrzęsioną. Spójrzał na Stasia i zmierzył go wéjrzeniem znawcy, które badało człowieka, po sukniach. Suknie Stasia, nie były piérwszéj mody — i Florek zdecydował — Parafianin.
— Otóż i ja się stawię! Zacznijmy mówić o rzeczy, bo mało mam czasu.
— Florkowi pilno na śniadanie do Hrabinéj?
Uśmiéchnął się młodzieniaszek i poprawił włosy.
— Kapitan mi zazdrości!
— Hrabinéj! pogardliwie odparł pan Młynowski — c’est bon pour des — Lepiéj nie dokończyć.
— Zapewne że lepiéj — mruknął Florek.
— Dzień dobry! dzień dobry — szanownemu gronu!
Odezwał się we drzwiach, gruby w okularach jegomość w czarnym surducie.
Z twarzą okrągłą, łysawy i dosyć brudno ubrany. Był to professor literatury i autor wypisów, pan Gołkowski, uchodzący za uczonego, filologa, erudyta i klassyk zabity. Chęć tylko niezmierna produkowania się z elukubracjami swémi, zniewalała go, uciekać się w towarzystwo nowatorów i romantyków, z którémi żyjąc i spotykając się co dzień w jednym dzienniku, nic im jednak z absolutnych konserwacyjnych opinij swych, nie ustępował.
— Siadaj i nie cytuj Horacjusza! zawołał Tymek do professora.
— Chciałem właśnie, powiedziéć cóś — o profanum vulgus. I professor rozśmiał się na głos; po czém ociérając zapotniałe okulary, rzucił się na kanapę.
Cicho, milcząco, wtoczył się w téj chwili, wysoki, chudy, szaro ubrany, nadęty jegomość jakiś z pliką papiérów i xiążek pod pachą, które, skłoniwszy się położył pod czapkę i usiadł. Był to bibljoman, antykwarjusz i historyk — Skórski.
Głęboko widać myślał o autentyczności przywilejów, które zdobył wczoraj, bo milczał upornie, i do witających go nie rzekł ani słowa.
— Już nam tylko szatana brakuje! rzekł Tymek, do rady.
— A szatan to ważna figura — ozwał się prychając z niechęcią professor Gołkowski! Cha! cha! To fanfaron i nic więcéj!
— Zapominasz pan, że tu są jego przyjajaciele — rzekł Florek muskając wąsika.
— A juściż mnie na pojedynek nie wyzwiecie! odparł professor, a jeśli chcecie pojedynkować, to kto lepiéj przetłumaczy jedną pieśń Lukrecjusza.
— Wolałbym zjeść funt Lukrecij — niż pieśń Lukrecjusza — z uśmiészkiem odezwał się dowcipnie Florek.
Kapitan rozśmiał się pod wąs, otrząsając pył z cygara. Poważny, milczący antykwarjusz pan Skórski, pogardliwe rzucił wejrzenie na żartujących.
— A tym czasem Szatan pewnie, gdzieś się po swojemu zabałamucił i nie przyjdzie na sessją.
— Oto jest! oto jest! oto jest!
— A witaj że! witaj!
— Jak się masz!
— Jak się macie! przyciskam was do duszy mojéj — kłaniam uniżenie, znanym i nieznanym. Oto jestem.
I wysunąwszy krzesło rzucił się na nie przybyły Szatan, aż pod nim zadrżało, zapiszczało, poskarżyło się.
Szatan, tak nazwany dla nieubłaganego dowcipu i szatańskiéj wesołości, co go nigdy nie opuszczała, był to młody jeszcze około trzydziestu lat człowiek, słusznego wzrostu, ubrany bez pretensij i prawie niedbale, z twarzą bladą, nabrzękłą, oczyma czerwonémi, wargi napuchłémi, włosami prawie nieczesanémi. Na licu jego był upiętnowany wyraz sarkazmu wiecznego, nieubłaganego szyderstwa i nieco zuchwalstwa. Czoło i oczy pomimo swéj normalnéj już czerwoności zwiastującéj zbytkowanie umysłowe czy cielesne — dowodziły swémi kształty i charakterem, niepospolitych zdolności. Szatan był opinij wieku, ducha wieku, należał do stronnictwa postępów nieograniczonych — łatwo z tego wyciągniecie resztę konsekwencij, tyczących się go. Żył w Warszawie, tak prawie jak Tymek, ale miał przynajmniéj, na piérwsze życia potrzeby, maleńką pensją w biurze, w którém pracował. O przyszłość niedbał, funduszu niémiał, a odważny był tak, że w dawnych wiekach chyba, odwagi podobnéj przykładu, szukać dla porównania by potrzeba.
Gdy usiadł, obéjrzał się, chwycił cygaro, zapalił, klapnął po ramieniu krzywiącego się kapitana, kiwnął palcem na Tymka.
— A to kto kochanku? spytał wskazując na Stasia.
— Niegdy mój kollega Uniwersytetu, serdecznie dobry chłopiec.
— Cymbał? spytał połgłosem Szatan.
— Ale nie!
— Kiedy powiadasz że dobry chłopiec? a cóżby to znaczyło?
— Że poczciwy człowiek.
— Zawsze to jakoś na cymbała wychodzi.
— Majętny obywatel.
— Czołem tedy przed nim! Wszak ci pożyczy piéniędzy.
— Ale porzućże — ot zaprezentuję ci go.
— Mego przyjaciela Szatana. Pan Stanisław N.
— Bardzo mi przyjemnie, tak niespodziéwaną zrobić znajomość — tyle o panu słyszałem, rzekł Staś.
— Same potwarze! odrzekł Szatan dając rękę, same potwarze!
A widzisz szepnął Szatan do Tymka, to nie głupi chłopiec dalipan.
— Tym czasem, jeśli mamy radzić, radźmyż prędko, bo nie wszyscy możemy tu siedziéć na miłéj gawędzie — rzekł professor poważnie wyjmując srébrny zegarék i patrząc nań. — Ja mam lekcje, pan Florenty śniadanie.
— A nikt czasu do stracenia! rozumié się, zawołał Szatan, a zatém zagajam sessją — Uciszcie się, panowie uciszcie się. Zaczynamy. Proszę o głos.
Za pozwoleniem, dodał, a o czém mówić mamy?
— O Dzienniku, jego losie i przyszłości rzekł Tymek.
— Proszę o głos i uwagę! Zebraliśmy się tu, dla zaradzenia Dziennikowi, którego przyszłość mocno nas obchodzi, jako zbiorowego naszego dziécięcia. Każdy z nas, ma w nim część jakąś, począwszy od drukarza pana Baryłkowskiego, od fabrykanta papiéru i odemnie, com mu dostarczył dwie anegdoty i cztéry szarady; od kapitana, co o nim gada od miesięcy kilku wszędzie.
— Proszę ostróżnie — szepnął kapitan ściskając usta.
— Nie bój się, — nie zaczépię — odparł Szatan. Począwszy od professora, który złożył w nim rozprawę o Lukrecjuszu.
— Proszę bardzo nie żartować?
— Pańska rozprawa, jestli żartem?
Professor ruszył ramionami i okularami.
— A poezjeż Florentego! mówił Szatan, a uczone badania pana Skórskiego — a artykuły Szanownego Redaktora. Radźmy więc! radźmy, a prędko! Co mu dać, temu Dziennikowi nieborakowi, czy toniczne lekarstwo, czy co przeciw zapaleniu.
— Jak będziémy tak bredzić.
— Bardzo dziękuję.
— Jak będziemy tak bredzić, rzekł poważnie professor, to i za miesiąc nie poradzim.
— Milczę — składając ręce, odezwał się Szatan — słucham, mów professorze.
— Niech pan Redaktor zaczyna.
Tymek wystąpił naprzód.
— Mówmy serjo — przyczyny nie wiém, ale skutek jawny, mimo najpewniéjszych rachub i najgorliwszych starań, Dziennik nie idzie, lub raczéj pełznie powoli. Prenumeratorowie kapią, stan jego krytyczny. Wiécie wszyscy panowie, że wszystko co mogło się w Dzienniku zmieścić, wpakowałem weń, aby mu nadać wartość, w oczach publiki. Część polityczna, redagowana jest najstaranniéj, część handlowa, tyle zajmująca prowincją, zwraca naszę szczególną uwagę — cóż dopiéro mówić, o części literackiéj, która jest koroną pisma i nieustępuje wartością, nawet tak zwanym wyłącznie literackim Dziennikom. Staraliśmy się nadać jéj interess największy; publika nasza zdaje się szczególnie obracać ku literaturze. Krytyki nasze obrachowane były na cel dwoisty. Jedne jątrzyły ciekawość ostrością swoją, drugie pochlebiały autorom, których potrzebowaliśmy. Najchlubniéjsze wspomnienia o Dzienniku, nawet od współzawodników naszych, otrzymaliśmy. Tygodnik Petersburski, ten dziekan wszystkich gazet polskich, poważny i nielitościwy, dwakroć zwrócił uwagę, na piérwsze numera nasze i pożyczył od nas dwa artykuły handlowe, wiadomość literacką — a tym czasem — Dziennik nie idzie i nie idzie.
— To dowodzi, zawołał Szatan, że cnota na tym świecie. —
— Ale daj pokój tym żartom.
— Patrzajcie! ón to żartem nazywa!
— Radźcież i głosujcie, co na to zrobić, jak —
— Proszę o głos, zawołał znowu nieubłagany Szatan. Będę mówił serjo i bardzo serjo. WPan panie Redaktorze, tak znasz publiczność naszą, jak ja chińską (ja muszę lepiéj nawet znać chińską). Żadna, a tém bardziéj nasza, nie zyskuje się sumieniem — każdą można złowić szarlatanerją. Patrz WPan na olbrzymie sukcessa gazeciarstwa i dziennikarstwa we Francij? Czém ono rośnie? Reklamą, kłamstwem, szarlatanerją! Nie chodzi o to żeby wiele było w Dzienniku, ale żeby się bardzo chwalić i złote góry obiecywać! Co do mnie, chcesz recenzij, krytyk? Jestem z powołania i organizacij krytyk, mów, a będzie spełniona wola twoja. Na ciebie koléj kapitanie.
Kapitan wstał, położył cygaro, strzepnął z poły surduta popiół i obracając się do przytomnych, tak mówił:
— Według mnie, nic tak nie usposabia publiczności, jak zręczne wzmianki o piśmie, drukowane i niedrukowane. Ja, czynię co mogę, gadam wszędzie i nieustannie o Dzienniku, uprosiłem dwóch redaktorów o wzmianki pochlebne, rozdałem dziesięć biletów. — Radźcie jak możecie.
Professor powstał z niecierpliwością, trąc okulary, odchrząknął, ruszył ramionami.
— Nie wiém, rzekł, czy słuchać mnie zechcecie, ale mam przekonanie, że jedno jest tylko, co może zbawić teraz Dziennik. Powszechnie obserwujemy zwrót idei ku klassycyzmowi.
Szatan parsknął głośno i dał brawo.
Professor plunął i mówił daléj.
— Powszechnie obserwujemy zwrót.
— Tośmy już słyszeli.
— Ale kiedy będziecie przeszkadzać, rzekł zapyrzony professor.
— Milcz Szatanie.
Vade retro.
— Cygarem usta zapycham i milczę.
— Powszechnie obserwujemy zwrót. — O czémże mówiłem? spytał professor.
— O zwrocie ku klassycyzmowi.
— Tak jest — Literatura tak trafnie nazwana szaloną, miała swój czas, swoją epokę bytu, jako szał — krótką. Była to choroba — wracamy do wzorów starożytności, do nieporównanych piękności klassycznéj literatury — Dziennik, który zgadując i przeczuwając ten duch wieku, ułatwi zwrót ku zdrowym zasadom, przodkując prawdziwemu postępowi. — Który jest zwrótem, jak sam professor powiada — szepnął Szatan.
— Ale ja nigdy nie skończę.
— Słuchamy! Słuchamy!
— Dziennik taki — mówił daléj professor, musi przypaść do serca wybranéj klassie.
— Cztérdziestu prenumeratorom — ozwał się znowu Szatan — jak ciął.
— Radźcie sobie jak chcecie, zawołał nieukontentowany professor, bo za tym istnym szatanem, nic tu mówić nie można. Prawdziwy turbator chori. Mów panie Skórski.
Milczący, dotąd nie otwiérał ust nawet uczony antykwarjusz, na wezwanie ruszył ramiony i z niewysłowioną powagą człowieka, co ma przekonanie wysokie o wartości swéj — począł mówić:
— To, co szanowny professor o klassycyzmie, ja powiém właśnie, o nauce historij, która widocznie przodek bierze przed innémi. Trzeba być ślepym, aby nie widziéć, jakie jest pragnienie badań historycznych, jaka ich żądza w czytelnikach. Mnóstwo publikacij tego rodzaju, nie wyczérpały ciekawości, zajęcia, potrzeby; handel xięgarski podsyca się i utrzymuje dzieły historycznémi. Część więc literacką Dziennika, potrzeba obrócić na skład dokumentów historycznych, badań o miéjscowości, i t. p. Przez to Dziennik nabierze nowéj wartości, stanie się potrzebnym każdéj bibljotece, każdemu miłośnikowi dziejów krajowych, co więcéj, wychodząc z efemerycznego losu gazet, będzie niejako dziełem, i zapewni sobie debit stały.
— Warjacje z jednego tematu! rzekł Szatan. Każdy częstuje czém ma — posłuchajmy Florka. Cóż ty powiész Florku?
— Słowo w słowo, to co professor i pan Skórski, w innym tylko sposobie. Publika w swéj większości, nie zajmuje się wcale, ani zwrotem do klassycyzmu, ani zamiłowaniem w historycznych badaniach. Czytelnicy lubią rzeczy łatwe, niepotrzebujące trudu, bawiące, wesołe. Chcąc, aby u nas czytano, z publiką postępować potrzeba jak z dziećmi, którym piszą alfabet na piernikach i cukierkach — Potrzeba ją oswajać rzeczami łatwémi, zabawnémi — powieściami, poezyą.
— Dalipan, nie jesteś tak głupi jak myślałem, rzekł Szatan całując w głowę Florka, który mu się wyrywał — mów daléj.
— Tym tylko jednym sposobem Dziennik stanie się popularnym!
— Ta! ta! ta! zawołał professor, obracając się do tego z kim niby najwięcéj sympatyzował, do antykwarjusza. Piękne pojęcie swéj missij. Z nauczyciela ludu, stać się pochlébcą i skoczkiem, akrobatą, aktorem.
— A wiész professorze — rzekł Szatan, że tenor w Paryżu, bierze około stu tysięcy franków, gdy professor Uniwersytetu, ledwie dziesięć?
— Dowód, godzien ciebie! I professor usiadł zakładając ręce ze zgrozą i oburzeniem.
Nie powiadam ja, rzekł Florek daléj — aby tak zawsze być miało, ale potrzeba pojąć swój czas i do niego się stosować. W epoce przejścia, postępować jak wymaga epoka. Powiém więcéj, zwrócić nawet wypada na tę część publiki, którą dawniéj płcią piękną zwano — dla niéj drukujcie o modach. Wszak że wielkie gazety francuzkie, nie gardzą tym lepem, na który się złapie nie jedna piękna prenumeratorka.
Błazeństwa! rzekł pogardliwie professor do pana Skórskiego.
— Teraz ty Redaktorze — zawołał Szatan.
— Ja, ozwał się Tymek w najbliższych stosunkach jestem z czytelnikami naszemi, najlepiéj podobno znam potrzeby czasu i kraju naszego.
— Nie przeczym.
— Nie dostrzegłem jednak, w ogóle czytelników, żadnéj z tych passij, które mu przypisuje szanowny professor i uczony —
— (Za co on go uczonym zowie, rzekł professor. Zna tylko łacinę Ducange’a Glossarium — piękna mi łacina! piękny uczony! Dajcie mu Lukrecjusza, zobaczycie czy go ukąsi).
— I uczony pan Skórski. Gdzie klassyczność nowych pozyskała adherentów nie wiém — a co się tycze historij, ta ma miłośników, ale oni stanowią klassę nie wielką, wyjątek. Nic na to rachować nie można. Mnie się zdaje właśnie, że z jednéj strony o usposobieniu ogółu, dość trafnie determinuje pan Florenty. Uwaga jego zasługuje na zastanowienie. Nie postrzegł jednak drugiego, ważnego symptomatu. Chcą się bawić, chcą czytać, co łatwe, co wesołe, ale nadewszystko zajmuje małych i wielkich polityka. Ona teraz per fas et nefas, nie wiém na zło, czy na dobro nasze, wmięszała się wszędzie i do wszystkiego. Ja myślę mój Dziennik przeładować polityką.
— Czyń jak ci się podoba — rzekł professor wstając — ale to pewna, że polityka jest to gotowanie ukropu. Wodę warzyć, woda będzie — tylko to co jednego dnia na wiérzchu, drugiego na spodzie, z dodatkiem że można ręce poparzyć. Niechcecie mnie słuchać, a więc żegnam.
— Ale poczekaj że professorze, wstrzymał go Redaktor, mnie tu nie o czcze rozprawy chodziło, ale o skuteczną radę, o radę organiczną, żywotną. Żaden z was mi takiéj nie dał.
— Jakto! zaśmiał się Szatan, alboż może dać, kto niéma czego! — Ale posłuchaj — ja ci ją dam.
— To będzie żart.
— Fi! Wcale nie żart! Chcesz aby Dziennik prosperował?
— Oto mi chodzi!
— No — jest jeden sposób tylko —
— Jaki?
— Staraj się o dwa tysiące prenumeratorów.
— Wybornyś, ale daj sposób złowienia choć połowy.
— Otóż tu sęk! Ja pół rady — niech ci kto inny drugą dostarczy połowę — Ale wiész co, jeszcze ci ćwierć rady dam. Nie żałuj reklam, ogłoszeń, szarletnistwa, obiecuj tylko wiele.
— Ogłoszeń — ogłoszeń — dodał kapitan, tak — tak — chodzić, gadać.
Wszyscy się z miejsc ruszać zaczęli.
— Wyborna, molierowska scena! szeptał Szatan — każdy z nich odgrywał rolę P. Josse, każdemu można było powiedziéć: Vous êtes orfévre.
— Ale zmiłujcie się, nie rozchódźcie — zawołał Redaktor — zgódźmy się na co.
— Bardzo dobrze, ja się z góry godzę! przerwał Szatan — Panowie — dodał, Redaktor prosi, abyśmy się na co zgodzili — Ot naprzykład, zgódźmy się na to, że z tego wszystkiego nic nie będzie?
Professor i pan Skórski zrobili miny potakujące, mając się ku drzwiom, kapitan ruszał ogromną lagą, tupał nogą i czmychał.
— Zmiłuj się nie błaznuj! utrapiony człowiecze, krzyknął Redaktor.
Janek — dodał — zamknij drzwi i nie puszczaj nikogo. To nie żarty — dodał, Dziennik upadnie, jeśli go nie poratujecie.
— Słuchaj no, po czemu prenumerata, odezwał się dotąd milczący Stanisław.
— W królestwie, po dwadzieścia kilka złotych.
— Wezmę do rozdania pięćdziesiąt biletów i płacę z góry — rzekł Staś.
— Jeśli nie najlepsza rada, zaśmiał się Szatan, tom pies.
Tymek skoczył ściskać Stanisława, który się usuwał; wszyscy poglądali na niego z ukosa.
— Naturalnie, dołożył Szatan, że jeśli masz WPan Dobrodziéj, zły artykuł jaki do umieszczenia, Redakcja, z zawiązanémi oczyma go akceptuje — Wdzięczność jéj nieograniczona.
— Pięćdziesiąt prenumeratorów! No! to na piérwsze koszta, a tym czasem, rzekł Tymek w duchu — tym czasem —
— Tym czasem, albo osioł, albo któś drugi zdechnie — dodał Szatan, pokłonił się i wyszedł.
Za nim powoli wyciągnęli się wszyscy gwarząc na wschodach, i Stanisław, pożegnawszy Redaktora, który się dopytywał o mieszkanie jego, pośpieszył do domu.




III.
MALARZE. OBRAZY.

ROZDZIAŁ III.



JEŚLI u nas literatura i literaci mają niejako, wedle tego cośmy wyżéj powiedzieli, dodatkową i ściśle biorąc niepotrzebną exystencją — jeśli u nas, każdy jest pisarzem kto chce, jak chce, i każdemu wolno kiedy mu się podoba, wziąść do literatury, lub porzucić ją; bo niéma przywiązanéj idei potrzeby i idei obowiązku, do umysłowych zajęć — cóż dopiéro znajdziem, gdy wejdziemy w świat sztuki?? Tu, gorzéj jest jeszcze niż z literaturą. Pomimo bowiem że czytamy dla zabawy jedynie, że całe piśmiennictwo za fraszkę bez znaczenia traktujem, potrzebujemy jednak czytać, mówić o tém co się czytało, i gdyby wielkiéj części umysłowych pragnień, nie absorbowały płody zagraniczne, może by wreście literatura się podniosła, upowszechniła, stała w istocie potrzebą, jak jest gdzieindziéj.
Co się tycze sztuki, z małémi wyjątki, wyobrażenia powszechności o niéj, są tak dziwnie dziecinne, tak cofnione, tak smutnie dowodzące braku rozwinienia zmysłu sztuki, że płakać potrzeba nad losem artysty, co się u nas urodził i na pozostanie w kraju, okolicznościami skazany, męczy się i łamie z światem niepojmującym go, nieumiejącym ocenić. Los artysty smutny i wyżéj portretu nikt nic nie rozumié; ludzie bogaci, ci co wszędzie wyłącznie są podporą artystów, tu, jeśli mają iskrę uczucia i zamiłowania, jadą do Włoch, kupują co zagraniczne. I nie dziw — nie wielu jest u nas ludzi, co by wykształconemu smakowi wystarczyli, swojémi utwory. Cóż za tém idzie! oto powszechne przeciw swoim uprzedzenie, i powszechne artystów poniżenie, niedostatek, rozpacz; nakoniec talentu jeśli jest, zamarcie.
Ileż to zdatnych ludzi, po krótkiéj walce z przeciwnościami, muszą polegnąć nareście — niestety — bez sławy!
Spójrzmy na jednego z tych — na Leonarda naszego, owego artystę, którego Staś z Augustem, znaleźli tak niespodzianie, szukając mieszkania.
Leonard był synem mieszczanina Wileńskiego, niegdyś posiadacza pięknéj kamienicy w Rynku i zamożnego kupca, któren pod starość, narażony na straty, naprzód sklep zamknąć i handlu zaprzestać, potém dom swój przedać musiał, nareście odumarł go, zostawując naówczas młodemu jeszcze synowi opiekę nad matką, siostrą i bratem. Niémieli nic, lub tak jak nic — resztki dostatków dawnych, ledwie na pogrzéb przystojny, na piérwsze zagospodarowanie nowe wystarczyły.
Leonard wcześnie dojrzały, jak każdy kogo surową swą ręką dotknie nieszczęście, pojął swoje obowiązki i uczuł, że na nim spoczywa cała przyszłość rodziny. Od dzieciństwa czuł powołanie artysty w sobie, roił świetną sławę malarza, probował, walczył z myślą, któréj z siebie wydać na świat, taką jaką ją w mózgu ujrzał — nie mógł. Sposobiąc się z rozkazu ojcowskiego, na prawnika, chodząc na oddział prawny, musiał dodatkowo niejako, chwytać godziny studjów rysunkowych i w kradzionych chwilach rysować! Któż nie wié, ile to pracy kosztuje nabycie, jakiéjkolwiek wprawy — jak pilnie postrzegać potrzeba, aby długim spoczynkiem, nabytego już nie stracić. Dla Leonarda trudność była podwójną, bo nie mógł się cały jak chciał, oddać malarstwu, i głównie sposobiąc się na prawnika, ucząc języków, powolnie nabywał tylu koniecznie i podrzędnie potrzebnych artyście wiadomości. Do śmierci ojca walczył tak i łamał się — potém pojął, że to założenie dwoistego celu, do niczego wiéść nie może, tylko zobojętnia postępy; porzucił więc prawnictwo, którego nie ciérpiał, a całą duszą, całém sercem, oddał się literaturze i malarstwu, w szczególności zaś sztuce. Szczęściem ulubiony nauczycielowi, który rodziców jego znał w lepszym bycie, zalecony przez niego, znalazł domy, w których mógł dawać prywatne lekcje rysunków i języków, to go z matką, bratem i siostrą utrzymywało; tak przeżyli w surowym niedostatku, w prywacjach — lat kilka.
Leonard nauczył się, czego mógł nauczyć w Wilnie; ale sam czuł, że mu wiele widziéć jeszcze, wiele uczyć było potrzeba; chciał podróżować, nie miał nawet nadziei o czém — A potém, gdyby szedł o kiju, o chlebie i wodzie, cóżby tym czasem stało się z matką, z bratem, z siostrą?? Musiał się wyrzéc słodkiéj nadziei, widzenia włoskiego nieba i arcydzieł sztuki włoskiéj.
Któś mu poradził udać się do Warszawy; w większém mieście, z samych portretów, mógł przy oszczędności, zebrać trochę grosza, na tę podróż marzoną — umieścić brata, może wydać siostrę — może zapewnić przy nich spokojną starość matce — na ówczas wolny puścił by się ptakiem, przez Niemcy, które są już jakby przedsieniem Włoch, do Rzymu, do Rzymu! Niestety! były to marzenia!
Przybywszy do Warszawy z trochą funduszu, a tylą potrzebami, Leonard zupełnie się zawiedzionym znalazł. Naprzód Warszawa miała dostatek i dobrych, a co więcéj znanych już, artystów; powtóre, nikt tu nie myślał serjo o sztuce, i ani nadziei z początku polepszenia losu, zapewnienia przyszłości. Niezraził się tém Leonard, począł malować, utrzymywał się jak najoszczedniéj, i chociaż nie przybyło mu zamówień, wreście niémając już nadziei zebrać na podróż, miał z biédy choć na chléb powszedni.
To były fazy tego życia artysty główne, ale przez ten czas, ile wrażeń, ile myśli, ile uczuć, wstrzęsło umysłem i duszą! Leonard czuł potrzebę nauki a uczyć się się mógł, bo na życie pracować musiał; czując co piękne, co malarskie, tworzyć musiał często, posłuszny wymaganiom, czego sam nie cenił, czemu żadnéj nie przyznawał wartości.
Dodajmy w jakim świecie żył, z jakiémi ludźmi obcował! Wszystkiemu co go otaczało, brakło uczucia prawdziwéj piękności, aż do matki ukochanéj, aż do siostry, co uboléwały, nad mańją Leonarda, jak ją nazywały. Brat jeden go zrozumiał. Malował po wiekszéj części dla osób, co malarstwa wyobrażenia nie miały, co wymagały kolorytu odrażającéj surowości, macały palcami, czy pęzel byt gładki i krytykowały skurcze (raccourcis) których zrozumiéć nie mogły. Co było począć z takiémi ludźmi? Milczéć i ciérpiéć.
Tak ón czynił, ale przez to długie życie ciérpienia, nazbiérało się w sercu jego, wiele a wiele goryczy — Pełna świetnych nadziei przyszłość, stała mu się mroczną i czarną, nie wierzył w nią, nie wierzył w siebie, zbrzydził sztukę. Cały w pracy od któréj oderwać się i na chwilę nie mógł, niémiał czasu, zajrzéć nawet w młodość — postarzał młodym będąc, na umyśle, na sercu, schylił się, uwiądł. Dziwnym fenomenem, od chwili jak go ojciec odumarł, ón nie spójrzał na kobiétę, i młodość jego przepływała bez kwiatu, bez miłości. Nigdy Leonard nie kochał, a ile razy wéjrzenie kobiéty obudziło w nim mimowolne drżenie, zwrót na siebie, na ciężki los, który by musiał podzielić z tą którąby pokochał — wyrywał mu myśl nawet poddania się namiętnemu przywiązaniu. Dla niego miłość była więcéj jednym ciężarem, więcéj jednym obowiązkiem — musiał ją więc odpychać.
Jako artysta, Leonard posiadał niepospolitą wprawę, to co zowią metier w wysokim stopniu; tajemnice sztuki malarskiéj ze strony jéj mechanicznéj, były mu wszystkie znajome; władał niémi swobodnie, exekucją miał łatwą, szybką, natchnioną, ale pod względem duchownym, pracom jego wiele bardzo brakowało; dla niedostatku wzorów, towarzystwa znawców, xiąg traktujących o sztuce, znał niejako jedną jéj tylko teraźniéjszość, jedną szkołę — miał absolutne i zbyt o niéj absolutne pojęcia. Żadnéj téż myśli wyrobić w sobie, rozwinąć niémiał czasu, bo się musiał śpieszyć z wykonaniem, które nagliło. To co mu z serca płynęło, Leonard tworzył tylko w chwilach wolnych — a te chwile wolne, były to momenta bez roboty, a zatém smutne, niespokojne, zaprzątnione troskliwością o niepewne jutro.
Gdy przychodziła robota zamówiona, musiał rzucać poczęty utwór i kończyć go potém, bez żywego natchnienia, bez uczucia. A jednak to co sam pojął, miało kompozycją pełną effektu i jasności, dobrze pojętą, wdzięcznie ugruppowaną, miało wiele uczucia, wielkiego przejęcia się przedmiotem dowodziło. Nawet obrazy zamówione i malowane z musu, niektóre odznaczały się prostotą, rysunkiem ślachetnym i jakimś właściwym artyście stylem. Między artystami, więcéj niż zimnego przyjęcia doznał Leonard. Niespodziéwali się wielkich rzeczy, po uczniu, po młodym chłopcu co nie był nigdzie; na wystawie umieszczono jego obrazy najgorzéj; a dosyć fałszywego światła, zbyt wysokiego lub niskiego, niewłaściwego zawieszenia, aby zabić obraz — Obrazy Leonarda zostały zabite — nikt ich prawie nie widział.
W kilku towarzystwach, poznawszy się z artystami tutéjszémi, nie zasmakował w nich wcale, oni w nim — Leonard zbyt serjo pojmował sztukę, (a raczéj ją przeczuwał) oni zbyt mechanicznie, prawie rzemiosłem. Nie dziw więc, że się nie pojęli i nie polubili wzajemnie; a tam gdzie jak w Warszawie, sztuka żyje z łaski prawie, każdy współzawodnik zazdrość wzbudza i niechęć. I to się przyłożyło, do złego przyjęcia przybysza.
Jego to nie zraziło, pozostał sam jeden i jak był smutny, zrażony, ale wytrwały. Sztuka sama sobą mu nagradzała, a Leonard ze łzami w oczach mówił czasem, że wolał być ubogim malarzem, niż bogatym kupcem, jak ojciec.
Życie téj rodziny, było ustronném, spokojném, biédném, żywotem niedostatku i umartwień. Na drugiém piętrze domu najmowali trzy pokoje, z których dwa zajmowało gospodarstwo, matka i siostra — jedną Leonard z bratem. W téj jednéj mieściła się malarnia, sypiali w niéj i jedli. Na piérwszém piętrze zajmował tylko z łaski Grzesia, do czasu jeden pokój. Matka modliła się, pomagała córce w gospodarstwie, bo mieli tylko jedną służącę, a chłopaki Leonarda, co mu farby tarli, na noc wracali do rodziców i dawani tylko byli, dla obeznania z farbami, którémi późniéj mieli szeroko malować przepyszne żółte i czerwone ściany, kamienic Warszawy.
Dnie płynęły jednostajnie. — Z rana matka do kościoła, siostra szła na targ, do kuchni, brat młodszy do biura w którém się umieścił nadliczbowym tymczasem, a Leonard do trójnoga. Ponieważ potrzeba było z jasności dnia korzystać, Leonard do trzeciéj lub czwartéj, prawie bez przerwy pracował, potém jedli obiad i każdy szedł do pracy znowu — Leonard jeśli nie malował, to rysował, lepił makietki, robił studja, czytał nareście. Długie wieczory zimowe zchodziły im, przy jedynéj lampie, przy któréj Robert czytał głośno, matka ciągnęła pasians, siostra robiła robotę, Leonard rysował. Rzadko kto ich odwiédził i przerwał tę ciszę głuchą, smutną, a w któréj, gdyby nie niedostatek, byłoby może miéjsce na szczęście, dla niewymagających. Matka Leonarda, była poczciwa, stara, niedaleko widząca kobiéta, która modliła się i kładła kabałę; siostra, żywe a może nadto żywe i naiwne, przy swéj prostocie dziecko, znająca świat jak go zna lud, z jego strony najpospolitszéj, w pół prozaicznéj do rozpaczenia, w pół poetycznéj do exaltacij, siostra była kanarkiem, co śpiéwał w téj klatce, co nie tracił wesołości, nadziei i uśmiéchu, choć już wszyscy pospuszczali głowy ku ziemi.
A Robert — wart ón, abyśmy go bliżéj poznali. Jak wszyscy biédni, a biédni ciągle, od dzieciństwa, jak wszyscy skazani położeniem swojém na walkę, Robert choć bardzo młody, był poważny, serjo i exaltowany. Chłodne szyderstwo jest wyłącznością szczęśliwych i możnych, łza towarzyszy exaltacij, jak nędza, jak wszelkie utrapienie, które wynosi, uślachetnia, odważnym aż do rozpaczy czyni człowieka. Takim stał się Robert. W wyższym towarzystwie z tą swoją surowością, powagą, z sposobem widzenia rzeczy excentrycznie smutnym; nie umiejąc nigdy i z niczego szydzić, z nikogo żartować, w wyższém towarzystwie naszém, co całe stoi i spoczywa na żarcie, na sarkazmie, na lekceważeniu wszystkiego — wydał by się był najdziwniéj. Z czegóż się nie śmieją szczęśliwi? czego nie wyszydzą i kogo? W najlepszych towarzystwach, byleby się pokazać z dowcipem, ojca i matkę rodzoną wydrwią bez litości. Robert uważał świat ze strony jego smutnéj i poważnéj, nie nauczył się śmiać z niczego, ale wszystko czuł głęboko. Nic téż dla niego nad miasto i miejskie towarzystwa modelujące się na wzór wyższych, antypatyczniejszém być nie mogło.
Z talentem do poezij niepospolitym, w który z początku wierzył, Robert odebrał wychowanie wyłącznie literackie, które go do życia nie usposobiało i na nic mu się prawie nie przydało. Wielbiciel Homera i Danta, czciciel Shakspeara, siedział nad przepisywaniem aktów w jakiéjś kancellarij. Całą jego w chwilach wolnych pociechą, było czytanie; jeśli mu się udało dostać xiążkę, pieścił się z nią, nosił, dzielił z całą rodziną, a każda nowo przeczytana exaltowała go niezmiernie. Całe noce potém dumał, chodził, pisał, ale co dumał nie mówił, co pisał nie czytał nikomu. W domu o tych próbach zaledwie wiedział Leonard.
Nie raz już jednak Robert, stukał z niémi tajemnie do xięgarzy, do pism perjodycznych, ale zawsze napróżno. Któż nie wié co to za trudność pokonać i przełamać potrzeba, nim się wywalczy prawo pisania dla wszystkich? Robert słyszał dawniéj, że czasem płacono cóś, za rękopisma; myślał że i jemu zapłacą — Niestety! od niego jeszcze chciano dodatku, aby drukować — Robert zmiął swój rękopism i powiedział w duszy: tém lepiéj, będę śpiéwał sobie tylko! —
Odtąd nie wiémy czy próbował więcéj, a choć nieraz czytając brednie które drukowano, wzruszał ramionami czując, że jego utwory lepsze były — już więcéj nie chciał się wystawiać na odmowę. Szydził tylko w duszy, szydził gorzko z pisarzy, od których czuł się wyższym swoją exaltacją, talentem i tém spotęgowaniem siły, która nie wyczérpując się co chwila, podwaja i potraja w niezużytym człowieku.
Takim był Robert, taka to była rodzina, do któréj drzwi ubogich, zapukał Stanisław. Było to rano jeszcze, dziesiąta może, ale gdy na świecie możnych śpią jeszcze, ubodzy z dniem wstawszy pracują. Leosia siostra Leonarda otworzyła drzwi nieznajomemu przybylcowi, na którego ciekawie spójrzała; mrugnęła na brata, a sama pobiegła. Matka była w kościele, Robert w Biórze — Leonard tylko z siostrą w domu, i dawno już u trójnoga. Jesień, ta smutna dla artysty pora dni szarych, krótkich, następowała, szybko kradnąc po godzinie słonecznéj z krótkiego i tak zawsze czasu.
— Nie przeszkadzam panu, nie przeszkadzam, zawołał Staś wchodząc i oglądając się, bo znalazł już malarza na drugiém piętrze, w zwykłéj jego pracowni. — Przyszedłem tylko prosić o nasze obrazy, bo życzym sobie je pokazywać.
— Jakto! komu?
— Choćby całéj Warszawie, tak szczérze pragniem panu dopomódz.
— A jak szczérze jestem wdzięczen, ze łzą w oku odparł malarz — o! jak szczérze pan jesteś piérwszym w życiu, coś mi dopomógł.
— Coś mi chciał dopomódz — poprawił Staś — ale dajmy temu pokój. Pan tu mieszkasz?
— Tutaj — pracuję i mieszkam, to mój jedyny pokój — obok matka i siostra, ze mną brat.
— Ciasno, ciemno! dla malarza!
— A i tak, drogo! bardzo drogo jak dla mnie! Wszyscy my dotąd żyjemy z mojéj pracy; ona niewiele, bardzo niewiele przynosi. Rzadki portret, rzadki obraz do kościoła, odnowienie starego jakiego, rzadka zamówiona praca. — Któż z panów zechce mnie szukać? a ubogim na co malarz? Prawda — dodał, dla nas zbogacone mieszczaństwo, kupiectwo, żydowstwo, ale wiész pan co malujemy dla nich? Oto albo portrety tych dziwnie smutnie, pospolitych twarzy, albo wizerunki zabitych zajęcy, główek kapusty, rozkrojonych kawonów, polerowanych rądelków!!
— Smutne rzeczy mi pan mówisz! Jednakże macie tu amatorów, wystawę?
— Amatorów mało, i ci nie kupują rodzimych utworów, kiedy mają lepsze stokroć za granicą! Wystawa do czego służy; do rozwieszenia obrazów, z których piątéj części, nikt kupować nie myśli, które z niéj wracają, na pył domowy i spoczynek wieczny. Biédne, o biédne położenie nasze. Gdyby nie kościoły, gdyby nie portrety — musielibyśmy malować pokoje! Musielibyśmy studjować zające i kaczki.
Staś spuścił głowę.
— Ale przecież, rzekł, gdy się kto raz da poznać?
— Musi mu być lepiéj, boć przecie są i u nas malarze, którym się nie źle wiedzie! Co do mnie, jam przywykł nasz kraj pod względem artystycznym widziéć z najgorszéj strony! — To może przeznaczenie moje.
— Z przeznaczeniem walczyć potrzeba — nie wierzyć w nie.
— Nie wierzyć! bodajby — ale kiedy się tyle lat bije z swoją dolą i do niczego dojść nie może?
— Bić się drugie tyle i dobić sławy i wziętości.
— Tak wszyscy mówią, co się nie biją o nie.
— To być może.
— Patrz pan naprzykład na ten obraz, dodał artysta, jego los da panu próbkę znawstwa i zamiłowania naszego kraju. Los jego jest właśnie, jest losem sławnéj komunij Dominiquina. Stary to i piękny obraz, naszego mnicha — artysty Lexyckiego — obraz mojém zdaniem wielkiego szacunku, nie dla wielkich rozmiarów ale dla wielkich kompozycij zalet.
To mówiąc artysta wskazywał Stasiowi na ogromne płótno, przedstawiające męczeństwo Świętéj Katarzyny, w którym oprócz cudnego oświécenia, tyle na podziw wielce charakteru i rysunek przedziwny. Wziąłbyś go z razu, za jedno z lepszych dzieł mistrza pod którym uczył się Lexycki.
— Jak pan myślisz, dostał mi się ten obraz? spytał Leonard.
— Nie wiém, ani się domyślam, wiém że musi być bardzo szacowny.
— Anglicy na wagę złota by go kupili! Przywiózł mi go pleban z krakowskiego tu przybyły, abym mu w miejscu Świętéj Katarzyny, zaadoptował w nim Świętą Apollonją, któréj do ołtarza potrzebował. Co za szczęście, że mnie to zaproponował! Kto inny byłby tego barbarzyństwa dopełnił. Jam naprzód poznał na odwrocie pobożny dopisek Lexyckiego, i xiędzu ofiarującemu za robotę złotych sześćdziesiąt, odmalowałem ogromny obraz, za który mnie wyściskał i wycałował, aż mi wstyd było. Ileż to u nas tym sposobem zginie szacownych zabytków sztuki! Bo ileż miernych płócien starych, codzień się tak u mnie i towarzyszów moich przemalowuje.
— To okropnie pomyśléć — rzekł Staś.
Zapukano do drzwi — Leosia z drugiego pokoju wybiegła je odryglować — spójrzała, dała znak bratu i zafrasowana nie wiedziała co począć.
— Któż to taki.
— E! to pan Halicki! szepnęła z cicha nie ukontentowana.
— Może przeszkadzam —
— Bynajmniéj, ruszając ramionami rzekł to kollega — artysta — zobaczysz pan jacy bywają artyści na świecie — Adrian Brower, mniéj talentem —
W téj chwili wszedł pan Halicki całując w rękę dubeltowie, piękną Leosię, która mu się jak mogła wymykała. Miał ón lat ze cztérdzieści, wyborną łysinę, otoczoną odrobiną włosów blond, twarz zbytecznie rumianą, frak wytarty, a na nim surdut z kołnierzem bobrowym wyszarzanym. Na czerwonéj przestrzeni okrągłego oblicza, świéciło dwoje szarych, pomarszczoną skórą obwiedzionych oczów, usta sine, nos dobréj miary, ale fantastycznego kroju, granatowy. Na policzkach białe od ospy znaczki przemykały się tu i owdzie. W ręku trzymał parasol i zesmoloną czapkę; na całą izbę, przed wchodzącym dał się czuć trunek, którego świéżo użyć musiał. Za to śmiał się cały i mimo przerywającéj mu śmiéch czkawki, nie zamykał ust na chwilę.
— A! a! dzień dobry! dzień dobry! O! pracujemy, rzekł podchodząc, zawsze pracujemy! Dobrze! Bez pracy nic — Disce puer!
I stanął przed obrazem w głębokiém zamyśleniu, szukał miejsca, patrzał, milczał, potém nagle wyciągając rękę, jak pewny siebie znawca — zawołał:
— O tu! ręka chybiona.
— Doprawdy! rzekł niespokojnie Leonard.
— Zła, zła! wierz mi, popraw. Już to ja nie tyle pracuję; ale gdybym chciał! Wiém co mogę! No — a cóż począć, kiedy człeka gniecie prześladowanie. Ot — zwalałem się mizernie.
Usiadł.
— A byłem malarzem, artystą!
Westchnął.
— I teraz jeszcze, dodał, gdybym chciał, zobaczyłbyś! Ale wolę nic nie robić — Ludzie tego nie warci! Kiep świat i koniec. Daj fajki!
— Weź, masz ją koło siebie.
Staś z politowaniem spójrzał na malarza, który nakładając fajkę, mruczał cóś pod nosem.
— A ty — odezwał się pan Halicki — nadto już pracujesz!
— Z czegóż bym żył?
— Takie życie.
— Lepsze od innego. Są nieszczęśliwsi.
— Ale człowiekowi z talentem, tak poniewiérać się!
— Wszak sam malujesz szyldy?
— Ba! dla chleba, gdy już go niémam ani kawałka, i gdy jest chóć odrobina, za sto dukatów nie wezmę pęzla do ręki. Powtarzam ci kiep świat. Czegóś mi się pić chce. Niéma tu się co napić?
— Czystéj wody.
— To dobre dla gęsi nie dla ludzi — rzekł Halicki — bądź zdrów.
Nałożył czapkę na uszy i wyszedł.
— To są nasi towarzysze broni, rzekł z bolesnym uśmiéchem Leonard do Stasia, gdy się drzwi za Halickim zamknęły. I musiemy, gdy tylko raczą się do nas przybliżyć, żyć z niémi, bo cóżby powiedzieli? Żeśmy dumni, że nie dla ich nicości, ale dla ich ubóstwa obcować z niémi nie chcemy. Tym czasem zimno się robi w sercu w takiém towarzystwie, człowiek przeczuwa lepsze, ale go dostąpić nie może, a w gorszém — czuje jak się poniża. O! gdybyś pan posłyszał jak pojmują sztukę, jak ją szanują! U nich sztuka, jest to kawał chleba łatwo nabyty, co w dodatku daje im swobodę walania się po szynkowniach, bo wiadomo, że artysta powinien być dowodząc w sobie niezmiernego jeniuszu, trochę łotrem i rozpustnikiem. U nich sztuka, to łatwość rysowania postaci jakichś bez wyrazu, mechanicznie wyuczonych, postaci co w każdym utworze bratnią swą twarz pokazują. Wszyscy ich starce do siebie, wszystkie kobiéty do siebie podobne, mają gotową normę na wszystko, a gdy jéj zabraknie, tytułem studjów, kradną bez wstydu.
Na naszych biédnych wystawach, wszystko pożyczane, ze zdumieniem spotykasz postacie widocznie żywcem wzięte z kompozycij mniéj więcéj znanych artystów, effekta cudze, pomysły kradzione. Znam malarzy, co gdy im potrzeba komponować, szukają tylko w rycinach, gotowego obrazku i bez studjów z natury, nie troszcząc się o prawdę, o wdzięk, powlekają tylko w szaty i kolorują po swojemu, cudze. Na kratkach tak łatwo powiększyć! I to się nazywają malarze! A jednak noszą głowę wysoko i sami się chlubią swém artystowstwem. Obyczaje téj klassy, tém są prawie co usposobienia, smutnym dowodem, jakeśmy nizko jeszcze. Prócz kilku ślachetnych wyjątków — reszta posępnéj barwy.
To mówiąc sparł się na ręku Leonard i zadumał.
— Musisz pan z téj strony widziéć wszystko, rzekł Staś, jest to konieczność stanowiska jego, jest odczarowanie naturalne w człowieku — co walczył długo i napróżno.
— Nie jest to tylko sposób widzenia, jest to szczéra prawda, co mówię — Halicki którego pan widziałeś u mnie, jest ostatnim terminem szeregu, w którego środku znajdziesz mnóstwo postaci, mniéj więcéj do niego się zbliżających. Chceszli się o tém przekonać? Ja pana zaprowadzę do jednego z znajomych moich, do Strachoty — mieszka tu niedaleko.
— Najchętniéj — chodźmy.
Stasiowi żal było opuszczać malarnię, w któréj chwilami błyskała świéża i wesoła twarzyczka Leosi — ale widząc że Leonard się zabiéra prowadzić go — nie śmiał odmówić, poszli więc do Strachoty.
Zawrócili się na sąsiednią uliczkę i po ciemnych wschodach, wdrapali na piérwsze piętro mieszkania, położonego na tyłach wielkiego domostwa. We drzwiach już posłyszeli hałas niezmierny i dwóch odartych chłopców czubiących się jak zajadłe koguty — zaparli im drogę.
Ledwie ich ominęli, gdy drugich dwóch rzucili się na nich znowu i mało nie obalili.
Wszystko to byli uczniowie pana Strachoty, jak świadczyły umalowane suknie i ufarbowane twarze. W piérwszéj ogromnéj izbie o dwóch oknach, z których jedno zasłonione było zieloną sukienną firanką, rysował jeden jeszcze chłopak, a jeden malował. Co myślicie? Odnawiał stary obrazek Netscher’a! Piętnastoletnie dziecko, niémające pojęcia, tego co robiło, suwało zamaszyście pęzlami, po szacowném płótnie. — W środku stały trzy czarno malowane trójnogi i jedna tablica, w kącie połamane gipsy — na ścianach obrazy i szkice dziwacznie poprzybijane, pstrzyły je niepojęcie. Tam wyglądała głowa bez włosów, bez sukni, w pół odmalowana, w pół zarzucona tylko, jakby skaleczona; daléj na ogromnéj przestrzeni błyszczał róg farbami powleczony, a reszty nie znać zupełnie. Indziéj wypełzła podmalówka, stała jak cień czegóś, co albo nie żyło jeszcze, albo już żyć przestało. Nieład, nieporządek największy wszędzie.
Rodzaj mizernego mannekina, ubrany w stary szlafrok, rozpiérał się niekształtnie w pośrodku zagraconego saloniku, przez któren trudno się było przecisnąć. Drzwi na prawo wiodły do pokoju, gdzie słychać było, szumne krzyki, śmiéchy, wrzawę i tupanie. Podstąpili.
W ciasnéj, wązkiéj izdebce, a bogato uwieszonych ścianach, w równie rozmaite przedmioty, jak piérwsza — stał pośrodkiem stolik na cztéry osoby nakryty. Na nim pół tuzina wypróżnionych butelek, dwa czyste półmiski i kilka wałęsało się szklanek. Cztérech Ichmościów siedzieli i fajki palili rozparci, rumiani, weseli, kończąc szóstą porteru butelkę. Wprost był gospodarz pan Strachota, rodem krakowianin, z zawiesistémi bakembardy, wesołą, otwartą, śmiéjącą się twarzą i dość odstającym brzuchem. Na szyi niémiał już chustki, na plecach surduta, została mu się szczęściem nieodbicie potrzebna część ubioru i zaplamiona kamizelka.
W rysach pozostałych trzech osób, uweselenie wyczerpnięte w porterze, błyskało nie tajone i nie hamowane, w całéj swéj sile, w całym swym wdzięku. Widać zda się jak porter chodził po głowach i nosił po nich z sobą, wszystkie myśli, jakie gdzie w kątku ich znalazł, rozdmuchane, zolbrzymione i urużowane.
Wyrażenia, które przez drzwi doleciały do wchodzących, nadzwyczaj były energiczne i dobitne.
Zaszumiały odsuwające się krzesła, na widok obcych osób, a gospodarz ledwie uspiał wciągnąć jeden rękaw surduta, gdy Leonard, prezentował jako amatora, pana Stanisława — chcącego się przypatrzyć pracom pana Strachoty.
Żywo zpoważniał gospodarz, chociaż z wéjrzenia znać było, że nie wielkie powziął wyobrażenie o amatorze wprowadzonym przez Leonarda; goście wzięli za czapki i po cichu się wynieśli. Zawołano na bijących się chłopców, aby trochę uprzątnęli malarnię.
Staś obéjrzał się.
Gospodarz stanął u jego boku i dostrzegłszy gdzie wejrzał, począł odkaszlnąwszy tłumaczyć.
— To — proszę pana — jest kapitalne moje dzieło. Treść jego, to jest — znaczenie jego — albo raczéj przedmiot jego — (dobrze mówię) przedmiot jego, wyobraża — nie — obraz wyobraża, czyli przedstawia.
Splunął, widocznie porter nie dodał mu elokwencij, a retoryka tępo szła.
— To jest historja taka: Człowiek jeden ubogi, zubożały, miał syna, któren syn, przez miłość (ale ku ojcu), dał sobie krew puścić. Otóż cała rodzina, krwi puszczenie, rozczulenie — już to pan Dobr. — zrozumiész. Proszę ztąd patrzéć, ztąd — O tu — A co?
Staś cóś pomruknął.
— Ale zdaje mi się żem gdzieś widział podobny obraz.
— Może być, wielu autorów go traktowało, odrzekł pan Strachota.
W istocie była to licha kopja, któréj się artysta pozbyć nie mógł.
— To jest panie — zaparcie się Piotra — źle mówię, Ś. Piotr zapiérający się Chrystusa, zamówiony do kościoła. Słyszałem panie o podobnym obrazie w Rzymie, ale robiłem go własną inwencją.
Był to kolorowany rysunek, wzięty ze sztychu Loż Rafaela.
— A to panie —
— To Szmuglewicza! zawołał Staś mimowolnie.
— Nie, panie, to moje! Może być że Szmuglewicz traktował ten przedmiot.
— Przepraszam — podobieństwo mnie uwiodło.
— Wielce dla mnie pochlebnie.
Pan Strachota zatarł ręce i mrugnął sam do siebie, jakby mówił:
— Nic się nie zna.
Poszli daléj i obéjrzeli tak cały zbiór płodni pana Strachoty — Nie było na co patrzéć, bo wszystkie one prawie, kradzione lub naśladowane, ale prawdziwie zajmująca była mowa ukazującego je artysty, jego pewność, z jaką swoje arcydzieła wychwalał, uwagi jakie czynił — sądząc że oczmuci. Grzeczność patrzących, brał za nieznajomość rzeczy, a nieukom łatwo zawsze zaimponować, i co chcąc narzucić.
Takim sposobem pan Strachota, który z początku wcale w siebie nie wierzył, nakoniec mówił w duchu słowy, (które przyznają także Szmuglewiczowi) — Na nasz kraj i to dobre.
Pożegnali artystę, który z bolącą po porterze głową, wygrzmociwszy swoich uczniów malsztokiem, położył się drzémnąć trochę.
— Widziałeś pan kilku artystów, rzekł Leonard do Stasia, chceszli jeszcze widziéć publiczność naszą, w ważnéj chwili wydawania sądów o dziełach sztuki?
— Wszakże to nie pora wystawy?
— Nie — ale niedaleko ztąd, w wielkiéj najętéj sali, brokanter ze Lwowa rozwiesił obrazy stare przywiezione na przedaż. W wielkiéj liczbie niegodnych wspomnienia bazgranin, jest kilka nie złych robót. Publiczność codziennie na to bezpłatne widowisko uczęszcza, amatorowie wybiérają co lepszego i choć żyd ceni stami dukatów, co oddać ma za pięć lub sześć — nie zrażają się tém wcale.
Chcesz pan, wejdźmy!
— Najchętniéj.
Weszli do wielkiéj sali, pałacu...... któréj cała ściana zawieszona była obrazami na drzewie, na płótnie, na blasze, różnych kształtów i rozmiarów. Wszystkie otoczone były jak liberją, żółtą papiérową wypustką niedbale nakléjoną. Od piérwszego wéjrzenia, z pod grubéj warstwy nielitościwego wernixu, przeglądały mazaniny, łatane gdzie były podarte, obcinane widocznie z brzegów tak że często pod sam nos portretom się dostało, czasem płatane na dwoje, troje i dziesięcioro, gdy ich już naprawić nie było można. Niektóre zokrąglono, innym poobcinano rogi, innym od góry lub dołu część obszarpaną odjęto. Zasmolone bardzo odżywiono jaskrawym kolorytem na głównych światłach. Były tam i takie, które świéżo na sztychu położoną farbą oléjną, udawały obrazy.
Żyd, w mocno wernixowanym żupanie, z nosem czerwonym, uwijał się, wskazując:
— To Jasny panie — Corregio — To — Michał Anioł. To Ostade — To Rembrandt. Szelma jestem kiedy nie Rembrandt. Jasny pan nie wierzy! To z wielkiéj galerij, niech się pan przekona, o — tu jest pieczęć — To Quentyn Messis — Tu jest podpis — To Rubens.
Wszystkie flakowate nagości, właściciel przypisywał Rubensowi.
Dodajmy, że o kilku obrazach dobrych, co się tu nie wiém jak zamięszały, nie wiedział, i w chwili dopiéro, gdy o nie zapytano, tworzył im autorów i podwyższał ceny.
Kilku Ichmościów, przechodzili się pomiędzy obrazami, rozumując o sztuce, słuchając żyda, który im prawił dziwne androny, jako od Hrabiego Z... wziął dwieście czerwonych złotych, za prawdziwego Pottera, jako Xiążę N... dał za maleńki obrazek na blasie Guido Reniego, pułtorasta i t. d.
Ichmość amatorowie sztuki, robili ciekawe obserwacje.
— Uważasz, panie Izydorze, ta goła, to kubek w kubek pani Prezydentowa.
— A prawda! Bestja malarz! Jak ón to tak potrafił odmalować. Jabym kupił ale żona nie pozwoli powiesić.
— W twoim pokoju —
— Ani u mnie — a to musi być drogie?
— O to cóś pięknego. Starzec ten, uważasz, jaki podobny do Ihumena z T. prawda?
— A prawda! tylko u Ihumena nos czerwony! Kobiéta niczego z zadartym nosem. Ale patrzaj no, jaka ręka chybiona, ze wszystkim krótka, tylko na końcu palce długie — Co to jest?
— Chybione i po wszystkiém.
— Tu! zapewne, nie zawsze się i uda. Jak asan myślisz, albo to łatwo namalować taki obraz!
— Zapewne, że nie łatwo — koło mnie jest malarz! A! z wielkim bestja talentem! Powiadam asanu, kiedy wymaluje portret, to choć mu się ukłoń, jak żywy. Malował Regenta, to te dwie brodawki, które ma na nosie, i po trzy włosy na każdéj, powiadam ci — choć dotknij. Macałem palcem zobaczywszy. Wymalował téż obraz do kościoła! piękny! piękny — suknia czerwona, a powiadam ci tak czerwona jak trudno, druga niebieska — Osobliwości. Mówią że gdyby malował w mieście, miałby za to wielkie summy, ale na wsi.
— A zwyczajnie na wsi — zmarnieje talent!
— O to cóś pięknego także. Widzisz panie Izydorze — Męka pańska czy co?
— A gdzież Pan Jezus.
— Nie widać, ale tak zawsze malują — Pewnie Męka pańska.
— A toż! żydku — a to co —
— To? Wus! oryginał Carlo Dolce — sto czerwonych złotych.
— Panie Jezu! sto korcy pszenicy!
— Trzysta korcy żyta! Ot! na co idą piéniądze, a skarżą się że ich w kraju niéma.
— Co to robią ci aniołowie?
— Zwyczajnie aniołowie! Zwiastują musi być.
— A nie! Ale bo to nie aniołowie, to kobiéty jakieś!
— Aniołowie, widzisz że noga od kolana bosa.
— Dawniéj tak się nosili!
— To była panie nie zła moda! wcale nie zła. Jak się asanu zdaje.
— Cha! cha!
— Cóż panowie! nic nie kupują, przerwał żyd.
— Alboż to koniecznie!
— A juściż trzeba by cóś kupić — obéjrzawszy.
— Kiedy drogo.
— Panowie jeszcze nie targowali. W targu gniéwu niéma.
— Ot, prawda, kupiłbym Pana Jezusa dla żony panie Izydorze — A co za niego.
— To Giorgione.
— To Pan Jezus, nie Dziordzion tam jakiś.
— Oryginał Dziordzione!
— Cóż to Dziordzion ten.
— A to malarz!
— Kat że go wié! Ale co chcesz za Pana Jezusa?
— Nie drogo — na uczciwość — mann muss leben und lassen leben.
— Co on szwargocze? Chleba?
— Aha! aha! dodał żyd — trzeba sobie chleba i drugim chleba — Pan zapłaci dwadzieścia dukatów.
— Oszalał czy co, dwadzieścia korcy pszenicy!
— A wstydźże się i gadać.
— To Giorgione! Toż oryginał!
— Wielki łotr! śmié tak cenić! chodźmy.
— Wié pan co! wié pan co? To drogo? to jeszcze drogo? I to drogo? Na (dodał zdéjmując obraz i ściérając go rękawem) nabierz pan za piętnaście.
— Ón oszalał! Ja bym nie dał piętnastu złotych! zawołał jegomość cofając się.
— I to drogo? i to! Nu — wiész pan co, tak na uczciwość, żebym do żony i dzieci nie dojechał — żebym szabasu nie doczekał, że mniéj pięciu nie wezmę — Pan dawał pięć! bierz pan.
— Kto dawał pięć! ja nie dawałem! Słyszałeś panie Izydorze! mówi że dawałem.
— Dawał pan.
— Ale odczép ty się odemnie — ja nic nie dawałem!
— Jak to nie dawał! jak to nie dawał! pan nie dawał! Pan musi kupić — bierz pan. A za cóż ja się namęczył, zdéjmował, obciérał, napocił.
— A to dzika pretensja.
— Wus! patrzajcie go! teraz mówi dzika pretensja.
I żyd zaczął ostre czynić przymówki, tak że tylko co do bitwy nie przyszło. Nareście oddał obraz za dukata i ci panowie wyszli.
Drzwi otwarły się z wielkim trzaskiem oznajmując wejście, ważnéj jakiéjś figury. Naprzód szedł tłusty, rumiany, o błyszczących oczach i policzkach, główny gastronom Hrabia Zasniednicki, prawdziwy gallicyjski Hrabia, w całym znaczeniu wyrazu, pełen swego dostojeństwa szlacheckiego i grafowskiego, otoczony herbownémi znaki, które na słupach dróżnych w majątku i na maselniczce z masłem wyciskał; szył na szorach koni i na poduszkach kanapy w salonie. Za Hrabią szedł znany nam tylko co po nie wyszumianym porterze zbudzony, pan Strachota.
— Ty Strachosiu — mówił Hrabia wchodząc, wybierz mi tam jakich nie bardzo złych kilka, kilkanaście obrazów, powiększyłem mój pałac, potrzebuję na ściany.
— Ale to mizerja! panie Hrabio!
— Ja wiem Strachosiu! ja wiem! Ale za temi Anglikami arcydzieł się nie dokupié. Co chcesz, w ramach złotych, to jako tako wydawać się będzie i pochrzciemy wielkiemi imionami. Każdy będzie myślał że u mnie, to cóś niepospolitego.
— Pan Hrabia mógłbyś kazać umyślnie, zrobić co historycznego — familijnego.
— A tak, myślę — myślę — ale to na późniéj! Teraz wiész jestem w interessach, z powodu nabycia (wszyscy wielcy panowie gdy są w interessach, to nie inaczéj, jak z powodu nabycia). Muszę przystojnie zawiesić ściany. Proszę cię wybierz mi tam co, a potém się z żydem potargujemy.
Pan Strachota stanął i wzruszył ramionami.
— Nędzota! nędzota Panie Hrabio! nie wiém czy trzy lub cztéry — ale gdybyś Pan Graf chciał, jabym sam mógł.
— To potém — to potém — a teraz wybiéraj Strachosiu.
W tém żyd zdéjmując jarmułkę, na sam widok brzucha, po którym odgadł Hrabiego, przybliżył się ku niemu.
— Co Jasny Pan chce? Portretów? Wielkich historycznych obrazów, pejzażów? oryginałów? Jasny pan amator?
— Potrzeba mi co do zawieszenia ścian w pałacu moim. Ten pan wybierze. Tak — historycznych, a starych —
— A! a! Niech Jasny Pan Graf patrzy — niech wybiéra!
— Co tu wybiérać z téj nędzy!
— Wus? Jak? Żyd uszom nie dowierzał — Jak to?
— A cóż to, to bezeceństwo! wołał Strachota — a zapłacić będzie trzeba jak za dobre.
— Wszystko taniéj niż za nowe, mój Strachosiu — i nowe, to się na tém mniéj więcéj każdy pozna, dla starych zaś — byle stare wszyscy są z admiracją, wierzą, w doskonałości których nie widzą — powiém że sprowadzone z Włoch. No — no! Strachosiu — rozdobruchaj się i wybierz.
W tém artysta nasz postrzegłszy Leonarda, zwrócił się do niego.
— Panie hrabio, jeśli mnie nie wierzysz, oto drugi kollega mój, artysta, niech powié, czy tu co jest godnego kupienia.
Żyd dorozumiawszy się o co chodzi, splunął tylko ze wzgardą patrząc na malarza. Leonard w milczeniu głową i ramionami wzruszył, Hrabia chodził niekontent.
— Ale co ci do tego, kiedy ja chcę Strachosiu.
— A no — to weź Hrabia, pierwszych z brzegu kilka i kup; a nadewszystko niech ja nie wybiéram.
— Jak chcesz.
Hrabia się odwrócił — Strachota wyszedł niekontent.
— Słuchaj no żydzie, rzekł wskazując ogromną bazgraninę ochrzczoną Quentin Messis, a wyobrażającą kilku starców liczących piéniądze. Co za to?
— To oryginał! Quentin Messis.
— Mnie tém nie zaimponujesz!
— Jakto? tu jest podpis!
— O to mniéjsza — Co za to płótno.
— Płótno!! to oryginał!
— Co za niego?
— Pięćdziesiąt dukatów.
— A za tę ucieczkę do Egyptu —
— To Michał Anioł — Sto dukatów.
Hrabia głęboko się zamyślił.
— A ta Samarytanka?
— To Angelica Kauffmann — pięćdziesiąt.
— Ta ofiara Abrahama?
— To Rembrandt— sto dukatów.
— Ten pejzaż?
— To Poussin.
— Za wszystkie pięć?
— Ostatnią cenę?
— Ostatnią — od słowa, bo czasu niémam.
— Dwieście.
— Złotych?
— Co Jasny Graf mówi! Dwieście dukatów.
— Dwadzieścia.
— Jasny pan żartuje.
— Jak chcesz — zabiérał się wychodzić.
— Nu, a co będzie?
— Nic nie będzie — bierzesz dwadzieścia?
— Ani grosz od stu — na sumienie, na poczciwość — ani grosz.
— Postępuję — trzydzieści.
Już Graf wychodził.
— A co będzie, a co będzie? niespokojnie pytał brokanter.
— Bądź zdrów.
— Osiémdziesiąt, sześćdziesiąt, pięćdziesiąt, cztérdzieści pięć, bierz pan. Te ostatnie słowa wymówione były szybko, żyd chwycił amatora za połę i zatrzymał.
— Trzydzieści.
— Jasny panie, ja mam żonę i dzieci — nas kosztuje — ja tylko na początek.
— Trzydzieści.
— Na sumienie, nie mogę.
— To puszczaj że mnie.
Żyd z potu otarł czoło.
— Ostatnie słowo cztérdzieści.
Po długich targach stanęła na trzydziestu pięciu i Hrabia został panem pięciu przepysznie ochrzczonych ogromnych rozmiarów bazgranin, do których ramy, cztéry lub pięć razy tyle, co same obrazy, kosztować go miały.
Razem z tryumfującym nabywcą, wyszli śmiejąc się serdecznie Staś i Leonard z wystawy — Pożegnali się i rozstali na ulicy.




IV.
NATALIA — KARUSIA — KOBIÉTY.

ROZDZIAŁ IV.



PREZESOWA z Natalją dzięki staraniom Augusta, znalazły bardzo przyzwoite pomieszkanie niedaleko kościoła Ś. Krzyża i natychmiast uciékając z hotelu, w niém się umieściły. Piérwsze dni poświęcone zostały wycieczkom do modniarek, do sklepów, do znajomych, na połączenie się z miastem i wejście w jego świat. Celem jednak przybycia Prezesowéj, a mianowicie Natalij, nie była wcale zabawa i odświéżenie strojów — cel jakiś tajemniczy, skryty tkwiał wyraźnie w téj podróży — Natalja była jak nie swoja, zamyślona, niespokojna i ilekroć znajdowała się razem z Stanisławem w najkwaśniejszym humorze.
To się pojmowało poczęści, ale przechodziło granice przyzwoitości światowych, które nie dozwalają nigdy okazywać tak jawnie co się w sercu dzieje.
August częściéj od Stasia, przesiadywał u Prezesowéj, i jego bowiem intrygowała tajemnica przybycia ich i humoru Natalij. Widocznie namacał jakiś cel podróży, usilnie skrywany, i usiłował go zbadać. Szło to trudno z początku, ale z różnych stron zaczépiając, trafił nareście na słabą, i stanął blisko sekretu.
Raz wieczorem, rozmawiając z Prezesową, gdy jak zawsze głęboko zamyślona Natalja, o podal pod piecem dumała — zaczął jéj opowiadać, o posiedzeniu Redakcij i literatach, których Staś poznał u Tymka, o stosunkach Stasia, z różnémi literatami w Warszawie. Prezesowa słysząc to odwróciła się szybko ku Natalji, dając jéj znak głową — August go postrzegł.
Dwie panie powiedziały sobie kilka słów szybko — Prezesowa nalegała, Natalja zdawała się wzbraniać.
— To się wybornie składa, ozwała się wreście Prezesowa do Augusta. Muszę panu powiedziéć wszystko, ale pod warunkiem, że się z biednéj Natalki śmiać nie będziesz, i że nam dopomożesz.
Natalja pomięszana cofnęła się w głąb pokoju, a Prezesowa mówiła daléj:
— Otóż to kochany panie Auguście — cała rzecz taka. Już to musisz wiedziéć, że to kochane moje dziecko, Natalka, ma dzięki Bogu talencik i niczego zdaje się. To rzecz bardzo naturalna, że mając go, nie chciała by zagrzebać, myśli przykładem innych kobiét, których tyle teraz pisze i pozyskuje sławę.
— Rozumiem, rzekł August, drukować.
— Tak, tak, kochany panie Auguście — Otóż, jeśli ci mam całą prawdę powiedziéć, dla tegotośmy i przyjechali. Chciałam nieboraczce dogodzić, juścić jeśli to fantazja, to przynajmniéj bardzo niewinna przyznasz. Czemuż by niémiała ona z talentem, my z nią, popisać się przed światem? Ale to nie sztuka, wydrukować — my byśmy chcieli zapoznać się tu z literatami, zasięgnąć ich światłéj rady i na przypadek drukowania, zapewnić przeciw krytykom, przygotować obrońców — Natalka się boi — naturalnie. Ja się boję. Same nie wiémy, jak tu sobie poradzić, gdzie, jak, szukać xięgarzy, jaką robić umowę? Ona by chciała na korzyść Siérot Dziéciątka Jezus drukować, to śliczna jałmużna — niéma co mówić — Prawda, kochany panie Auguście? Czy nie pomoglibyście nam?
— Ale najchętniéj i najkonieczniéj, żądamy tego.
Natalja się zbliżyła, kwaśna jeszcze, ale przynajmniéj na w pół rozchmurzona.
— Ot pan Stanisław, ma stosunki z Dziennikami, z literatami, to się nam wyśmienicie trafia. Może przez którego z nich, porobim potrzebne znajomości. Nam naturalnie do literatek tutejszych by potrzeba jakoś się zbliżyć — przez nie...
— Wszystko to zrobiémy i łatwo i prędko i niechybnie — odrzekł August — my ze Stasiem.
— Ja tylko nie wiém, czy się pan Stanisław, pośrednictwa podjąć zechce? słodziuchno, ale zawsze z urazą widoczną, przebąknęła Natalja.
— Ale dla czegóżby niémiał się tak miłego podjąć polecenia! zawołał August.
— Ty bo moja kochana Natalciu, ściskając ją, dodała Prezesowa — zawsze jeszcze masz cóś do tego poczciwego pana Stanisława.
— Ja! do niego! cała zarumieniona zawołała Natalja.
— Jak cię z duszy kocham — Ale to potrzeba zapomniéć.
— O wszystkiém i najzupełniéj zapomniałam, szybko odwracając się i dowodząc przeciwnie słowom swoim, stłumionym głosem zawołała Natalja.
August po cichu wstał z krzesła i miał odchodzić, widząc się świadkiem nie potrzebnie, sceny na którą obowiązkiem poczytywał być ślepym.
— A więc, ozwała się Prezesowa — pomożecie nam?
— Najchętniéj i o ile w mocy naszéj — Znajomości których nam braknie porobimy łatwo. Znając kogoś jednego tylko, zna się wszystkich — a więc do widzenia, przyjdę prędko i z dobrą nowiną.
Spójrzmy teraz chwilę tylko i przelotem w ten tajni pełen, pełen skrytości przybytek, co się zwie sercem kobiéty. Pope zdaje mi się powiedział wyrazy, których dość napowtarzać się nie można — Serce — przepaść. O! niezbadana, niezgłębiona przepaść, albo raczéj otwór wulkanu, na którego brzegach tylko, gdy ogniem nie bucha, zastygłym lawom i popiołom przypatrywać się można. Głebiéj — kto zajrzy nie wróci całym, trzeba być na to żelaznym, jak pantofle Empedokla. Głebiéj wre, huczy, szumi, błyska ogień, a co ogień ten rodzi? a z kąd się ón bierze? a czém sie ón żywi? nie pytajcie! Zgadywać można — odgadnąć niepodobna.
Serce kobiéty, to głębsza jeszcze przepaść, to ognistszy krater — a jednak zwieśmy się u zastygłych jego brzegów i popatrzmy, co się dzieje w sercu Natalij? Tam wre i szumi i gotuje się i warczy głęboko, jakaś stara namiętność, jakieś niedogasłe wspomnienie.
Jestli to jeszcze miłość dla Stanisława, co tak dziwnie rozdarła się na wpół kilką słowy? Jestli to tylko gniéw i chęć zemsty?
Kto wié co bucha ogniem w kraterze wulkanu? Ja nie wiém — widzę ogień i zgaduję tylko.
To pewna, że Natalja nie jest szczęśliwa, macierzyństwo, miłość męża — nic jéj zaspokoić nie potrafiło. Chodzi smutna, myślą po obłokach goniąc, sercem po nieznanych krainach marzeń i duma i spodziéwa się! Czego? Nie wiém.
A co pomyśli głową, co jéj zabije w sercu, to na papiér, ten grób myśli i uczuć, na którym one schną i więdną i gniją jak trupy — wylewa. Potém czyta, potém poprawia wyraz swych myśli i uczuć i słucha dźwięku słów, co jéj mile brzmią w uszach swoją myślą, swojém czuciem — i powiada w duchu. To piękne! to piękne!
I ilekroć zabiło serce, ona nie położyła ręki na niém, aby je ukoić, ale przysłuchiwała się jego biciu, aby je malować. Biédna — rozdwoiła się, złamała, na życie i oddźwięk jego, na wzór i malarza — a w duszy zamiast małżeńskiéj miłości, zamiast macierzyńskich roskoszy, na gruzach wszystkiego co tam niegdyś żyło, wykwitł smutny, blady, wiotki jak siéć pajęcza, strzelający wysoko, cienkiémi gałązki, kwiat żądzy sławy, pragnienia, oklasku.
I kwitł w duszy i duszę niepokoił, bo gdzie ón zakwitnie, tam już niéma tylko gruz, pustka i zniszczenie, a jakkolwiek słaby to kwiatek, blady i nikczemny, wypija soki z ziemi na któréj rośnie, że tam już nic, obok niego wyżyć nie może.
Natalja cała była w sobie. Mąż, obojętny dla niéj, dzieci przykre prawie, świat natrętny, jeśli nie posłuchał życzenia i nie uderzył oklasków — cała przeniosła się w to, co tworzyła. Piększyła twory swoje uczuciem, którego reszty pod popioły dawnémi znalazła, myślami swémi i cudzémi, tak jak matki stroją dzieci, jak mają ich kolébki, kwiatami z swoich i cudzych ogrodów. I nie jednego tęsknego wieczora, kiedy z słowika śpiéwem, z xiężyca blaskiem, z wonią kwiatów, wstrzęsała się dusza niepokojem, między dwóma wiérszami, mówiła Natalja do siebie:
— O! ja będę sławną, ja będę wielką, mnie się dziwić, mnie poklaskiwać będzie cały świat; moje imie poniesie sława na złocistych skrzydłach daleko — a gdzie je wspomną, zadrżą serca, i tęskno, poważnie poruszą się głowy — I matka powié córce — Bądź jak ona — I mąż powié żonie lub pomyśli — Czemużeś nie jak ona! I brat życzyć będzie siostrze — Bądź jéj podobną — A! na ówczas, naówczas wzruszy się może wystygłe jego serce, zimna pierś egoisty dumnego, co dla kilku słów, zerwał całą przyszłość złotą — i westchnie on i pożałuje i zamyśli się i zapłacze!
O! gdybym tych łez doczekać mogła, gdybym je potrafiła zapracować, wymodlić, gdybym widzieć kiedy dożyła żal jego, żal głęboki i zwycięzka, promieniejąca — rzucić mu z góry kamieniem — słowo pogardy, a potém odejść — na wieki!
Tak nieraz dumała Natalja — była więc gdzieś na dnie serca, pod gruzami, pod zwaliskiem reszt miłości niewygasłéj, w którą ona sama niewierzyła, o któréj nikt nie wiedział. Biédna kobiéta kłamała przed sobą, sądząc, że tylko wzgardę czuje dla Stanisława. Miłość jéj wprawdzie nie była gorącém przywiązaniem młodości, ani namiętnym nałogiem dojrzałych lat, — była to miłość kobiéty artysty, co kocha naprzód siebie, potém swoje płody, potém sztukę a nakoniec troszeczkę — kogoś jeszcze — Gdzieżby tam było miejsce na namiętność drugą, gdy żądza sławy, gdy myśl wielkości, oplotła serce i duszę? —
Dla mężczyzny poezja, to tylko często sługa, co myśli jego i wrzące uczucia tłumaczy, dla kobiéty to pani, która jéj życie zabiéra, wysysa i nogą stojąc na piersi stłuczonéj, dobywa z niéj głosów naprzemian dziwnych, fałszywych, słabych, lub rozdzierających uszy.
Taką była poezja dla Natalji, ona pracowała nad nią i żoną, matką, córką, kochanką, przestała być, zostając poetą, artystą i pisarzem. Z tego morza wylały się wszystkie wody jednym wyrwanym otworem — w otchłań. Natalja nie myślała o niczém, nie czuła nic, czegoby zaraz nieobracała na korzyść sztuki; i jéj życie, było nędznym żywotem męczennika egoizmu. Każde cierpienie z roskoszą, stawiała jako wschód do urojonéj wysokiéj świątyni.
Tak się zbudowały kilkadziesiąt pieśni, kilka powieści i Bóg wié co tam jeszcze więcéj — bo zbiory Natalji, były ogromne — a projekta, a myśli na przyszłość większe jeszcze. Przez lat kilka ona pisała i marzyła, co czeka pisma jéj, jakie przyjęcie, jakie współczucie, ile oklasków — rachowała laury swoje, kładła się na nie i zasypiała roskosznie marząc jeszcze. Czasem we śnie widziała szatana co pisał ogonem umaczanym w smole jadowite recenzje, świstał i tupał i śmiał się na całe gardło — a na ten widok tuliła się w siebie i pocieszała — śpiewając ze łzami — Świat mnie nie poznał, odepchnął, dla nich dziś, dla mnie przyszłość cała — cała nieśmiertelność — I śpiewała sobie pieśń grobową, pieśń smętną, rospaczliwą, co ją pocieszała, a szatan — znikał.
— Po cóż jednak pisać, spytała nareście, gdy nikt nie dzieli się ze mną, tém co tworzę? Matka dziećmi, pisarz dziełem, muszą się przed światem pochlubić, a duma ich, święta; piękna i niewinna.
Myliła się biédna! Komu nie wystarcza roskoszy tworzenia, niebiańskiego zachwytu ożywiania istot z łona własnego wydobytych, ten nie jest natchnionym pisarzem, ten nigdy nie był poetą. Kto poetę zrozumié jak ón, kto go poczuje tak głąboko? Na co świat naszym ideałom? Od chwili jak rzucisz w paszczę Cerbera, ten placek miodowy, tyś nie swój, tyś duszę i ciało przedał mu, tyś niewolnik. Twoje imie należy do wszystkich, twój spokój i dobra sława do wszystkich — twoja przyszłość, nie twoja. W każdéj godzinie zbudzić cię mogą ze snu roskosznego, czy wrzaski i świsty, czy oklask i pochwały — dość że cię budzą, boś nie swój. Związałeś się żelaznémi kajdany, a wyrwać z nich nie możesz, ciągniesz kulę za sobą, przykutą do nogi, co ci ni uciec nie da, ni spocząć na chwilę, ni usnąć — Tyś niewolnik.
We śnie, na jawie, w ucisku, we łzach, musisz marzyć o téj części ciebie, którą wystawiłeś pod pręgiérz przed ludem, musisz się ku niéj tęskny, niespokojny, z bijącém sercem obracać.
I dziś skroń twoja w laurach — a jutro popiół na głowie, rozdarte szaty, rozczochrane włosy — dziś ty królem jesteś tłumu, jutro ón cię depcze nogami — dziś na rozkaz twój, bije miljon serc, jutro miljon głosów przeklinać będzie jedno imie twoje. — A późniéj — a późniéj — głuche zapomnienie!! Tyś rachował dając życie swoje, że za każdy jego rok, zapłacą ci wiekiem, a przedałeś lata twoje za kilkanaście dni, drobnéj krótkiéj o! i jakiéjże sławy!
Tych czarnych chmur, nie widziała za sobą Natalja, gdy zażądała podzielić się z ludźmi, kością swych kości, myślami i uczuciami swémi. Przed nią jaśniało niebo czyste, ale z tyłu szły chmury — Kto kiedy ogląda się na chmury, prócz tchórzów, co przetrwali burze i wiedzą jak bije piorun?!
Natalja widziała tylko bardzo jasne niebo i przecudną przyszłość — gdy po raz piérwszy usiadła przed kilką osobami czytać — Biło jéj serce — biło, głos był drżący, słaby, łzy kręciły się po oczach ale czytała. Przyjęto z oklaskami — została zgubiona. Marzeniom jéj dano ciało, zrealizowano je w części, upoważniono do najdzikszych nadziei. Odtąd reszta uczuć, ostatki myśli o rodzinie, o domu, poszły daleko z wiatrami, został poeta tylko — a poeta kobiéta, którego pieśni słabe często, ale nadzieje silne.
Już teraz łatwo pojmiecie, jak Natalja przybyła do Warszawy i dla czego. Co dzień wzdychała głębiéj, częściéj, mocniéj, co dzień smutniała bardziéj, aż się wyrwało z piersi życzenie — pokazania z czém Bóg dał przed światem. Takiemu życzeniu, co potém powtarzało się wyrazy, skinieniem, smutkiem, śmiéchem, łzami, uściski, rozpaczą, słowem każdém poruszeniem i co chwila — podobnaż się było oprzéć? Napróżno Prezesowa choć lubiąca literaturę, lecz mająca ten instynkt przyzwoitości (a może przez sąd staroświecki) który tak trafnie czasem kobiétami kieruje — opiérała się Natalij — Ją to jątrzyło, nie przekonywało. Ilekroć Prezesowa mówiła:
— Moje dziecko, ja nie wiém dla czego, ale mnie czémś dziwnie nieprzyzwoitém wydaje się kobiéta autorka.
Natalja wzruszała ramionami i odpowiadała — Staroświecki przesąd.
Przesądem jak kamieniem biją zawsze ludzie we wszystko, co chcą obalić — a kamienia i imienia przesądu wszystko się boi. Biédna Prezesowa, nie chciała wcale uchodzić, za przesądną, starą upartą kobiétę — i powoli zaczęła się sama zbijać — tyle tych pań pisze, drukuje, cóż to złego? W istocie to nic złego — a przynajmniéj to rzecz niewinna — zabawka, przepędzenie czasu. Nie — niémam racij — wcale niémam racij.
I tak wyjechały do Warszawy — resztę już wiécie.
Tegoż dnia wieczorem August zszedł się ze Stasiem.
— A! przecież! gdzież latasz zapaleńcze!
— Naturalnie, po znajomych, po mieście.
— Z kimże? gdzie? opowiédz?
— Z Tymkiem, z Leonardem, i nowemi znajomemi, literatami, artystami.
— Wybornie, dobrze żeś mi literatów przypomniał.
— Dla czego? potrzebujesz że ich wuju?
— Ja! ja! zakrzyczał August — jabym miał, mówiąc po naszemu — zdrową głowę kłaść pod ewangelją? Także to mnie znasz? Ja — ja! literatem! ja pisarzem!
— A więc —
— Wcale tu nie o mnie chodzi, połam sobie trochę głowy, zgadując o kogo.
— Nie długo zgadywać będę — Przysięgam że Natalja cóś napisać musiała.
— Dość trafnie.
— Nieprawdaż? a my nowonarodzone dziécię, do chrztu trzymać będziemy?
— Słowo w słowo.
— Chce drukować.
— Ale wprzód, chce rady, chce jak uważam antycypowanéj owacij — poznania się z literatami tutejszemi, ich uwag.
— Dla których słówka nie odmieni — wrzucił Staś.
— To wszystko jedno — dość że chce znajomości — z dziennikarzami, z paniami blue stockings jak ona i t. d.
— A wszystko to, my — to jest ja — ułatwić musiemy.
— Zgadłeś, ty Stasiu, bo masz stosunki, bo możesz łatwo!
— Wybornyś wujaszku i za tę nudną bieganinę, śmiészne panegiryki, prześlicznie mi się gryząc usta z kwaśną swoją minką ukłoni.
— Nie — otrzymasz przebaczenie, i nowa Corinna, z wysokości swéj sławy, nagrodzi cię wéjrzeniem.
— Jakiém Cezar Rzymski, nagradzał gladjatora z gracią umiérającego w Cyrku.
I Staś począł się śmiać do rozpuku.
— To koniecznie wujaszku?
— Koniecznie, bo słowo dałem.
— Ale ja go nie dawałem.
— Tak jakbyś dał, bo ja za ciebie, juściż musisz być przynajmniéj grzeczny — a potém to zachodu nie wiele. Poczniesz wizyty z Tymkiem, Tymek któremu tak hojnie dałeś pięćdziesięciu prenumeratorów, pomoże tobie; zna wszystkich, ciśnie się wszędzie, wprowadzi. Napatrzysz się niebieskich pończoch, nawąchasz literatów, nazbiérasz obrazków.
— Pozwól kochany wuju, przypomnieć sobie, żem nie literat.
— Może nim zostaniesz.
— Ach! wolę być gastronomem, niż kucharzem i niepojmuję Brillat’a Savarin gotującego jajecznicę — Ugotowawszy pewnie bym już jeść nie potrafił.
— A sława?
— Grzecznym dzieciom obiecują zabawki, których nie dają nigdy — toż samo ze sławą — Śliczne cacko, które się tłucze prędko, jeśli kiedy do rąk dójdzie.
— Dajmyż to cacko Natalji.
— Żebyś wiedział jak jéj nie lubię.
— Ty, jéj! A owa miłość!
— Kobiéta, odrzekł sentencjonalnie Staś, co umoczyła palec w atramencie raz w życiu, co się zwalała autorstwem, już dla mnie nie jest kobiétą — Gorzéj niż okulary i peruka szpeci ją jéj sława!
— Bredzisz moje serce.
— Mówię, co czuję — Wolałbym —
— Ale jutro pojedziesz do Tymka.
— Koniecznie?
— Jużem ci mówił że koniecznie.
— A więc pójdę.
— Dziękuję — Zobaczysz jak ci się Natalja uśmiechnie wdzięcznie. — Między nami mówiąc, ma jeszcze urazę do ciebie w sercu, z czego, gdybyś był trochę tylko — Ale dajmy pokój.
— O! tak się nie urywa.
— Ja bym się cieszył na twojém miejscu, bo to iskierkę niedogasłą dowodzi.
— Iskierkę! powtórzył Staś — dla mnie ona zupełnie obojętna!
— Mocno mnie to cieszy — Jesteś lepszym małżonkiem, niżem wyobrażał sobie, Staś milczał, widać nie czuł się godnym pochwał, boje strawił w milczeniu pełném tajemnic.
Nazajutrz około godziny dziesiątéj, Staś dosyć kwaśno, niechętnie, dotrzymując słowa, powoli szedł do Tymka, ale Tymka nie było w domu. Janek któremu mocno zapowiedziano było, pana Stanisława zawsze przypuszczać — wskazał mu kawiarnię, gdzie pan jego pracował od rana.
Staś poszedł do kawiarni.
W wielkim domu, którego jedne drzwi na główną ulicę, drugie na mniéjszą wychodziły, na dole znajdowała się kawiarnia Karusi. Znana ona była powszechnie, pod nazwiskiem pięknéj służącéj, co w niéj kwitła dla wszystkich i zawsze od siódméj rano, do dwunastéj w nocy.
W piérwszym pokoju, dość dawno malowanym, stał w pośrodku billard, nad którym wisiały lampy z rewerberami dla oświécenia go wieczorem. Do koła zużyte sofy, a przy nich stoliki małe, w różne desenie poobléwane kawą, piwem, herbatą. Na ścianach sztychy wyobrażające historją Atalli. A! szkoda że widziéć nie możecie téj Atalli i Chaktasa! Sam Chaleaubiand śmiałby się z nich do rozpuku. Pomiędzy rycinami i lichtarzami, przybita była czarna deska, do zapisywania partji billardowych, pod nią w rząd, jak żołnierze, kije różnéj miary i wagi. W drugim kącie wiecznie płonący komin, latem i zimą chuchał na pokój, dymił trochę gdy zagrymasił i różnémi zapachami pomnażał już przybiérane. W rząd na kominie stały garnuszki i garnuszeczki ze śmietanką, maleńkie, większe, ogromne, daléj wysmukłe imbryki z kawą w swoich trójgraniastych kapelusikach — Tuż koło komina był tron Karusi, pięknéj Karusi, królującéj tu za stołem okrytym ceratą, na którym leżały stosy bułek, stały kieliszki, szklanki, kubki, filiżanki — butelki z rumem, z wódką — Tu była szufladka z piéniędzmi, tu krédka do zapisywania długów — tu wdzięcznych dwoje oczów, co się tak miluchno uśmiechały — à tout venant.
Niedaleko od tronu Karusi kipiał zawsze gotowy samowar, naciągała piwnym kolorem herbata, którą późniéj rozlewano ukropem. W pokoju zwijał się chłopiec jeden, markier i Karusia.
Nie widzieliście pewnie Karusi! Szkoda! Było to cacko prześliczne w swoim rodzaju, i nie dziw, że do kawiarni téj, najwięcéj osób, a mianowicie młodzieży uczęszczało. Karusia była maleńka, cieniuchna w pasie, choć ją objąć w palce, drobna, ale zręczna, żywa, wesoła, figlarna dziewczyna, czysta wiewióreczka. Na białéj szyjce, trzpiotała się główka wyczesana, świecąca, otoczona gładkiémi czarnémi włosami; w niéj dwoje czarnych jak węgle, jak węgle żarzących (gdy węgle rozżarzone rozumie się) — oczu, usteczka różowe, drobniutkie, w nich zęby — perełki — A wszystko to małe, a wszystko kształtne, wyborowe, prześliczne. Cóż dopiéro rączka, — królowéj nie kawiarki, z podszewką różową, z cienkiemi pulchnemi palcami, a nóżka — Klękajcie — i Karusia nawet umyślnie nosiła krótką trochę sukienkę, aby się z nóżką pochwalić. Na niéj codzień pończocha jak śnieg, a wyciągnięta jak struna, trzewiczek wycięty, obcisły, lśniący, kropli na nim wody, pyłku, popiołku, plamki błota nie było nigdy — Nóżka ta cudowna, wypukła, zręczna, maleńka, sławna była w Warszawie, bo od niéj mniejszéj nie znano; nóżka to była historyczna, bo raz po salonach arystokracji, obnoszono za osobliwość trzewiczek Karusi — który na żadną z pań wejść nie chciał!
Taka to była Karusia, wiewióreczka, szatanek, motylek i co chcecie; a w dodatku kawiarka — I cały Boży dzień, to śliczne stworzenie piekło się u komina, deptało po salce, skakało, uwijało, wyrywać musiało jak wąż, grubjańskim uściskom gości; i — a jednak życie to było jéj miłe.
W drugim nieco porządniejszym, pokoju ozdobnym w firanki, marmurowe stoliczki na których bielały gazety porozkładane z Kurjerkiem na czele — znajdowała się dla amatorów szachownica i warcaby, a nawet domino. Goście przypadkowi, nieznajomi przybysze, zwykle siadali w tamtym pokoju; wierni Karusi i znajomi, woleli siedząc w pierwszym, patrzéć w jéj piękne czarne oczy.
Gdy Staś wszedł, Tymek z kijem billardowym w jednym ręku, z szklanką niedopitéj kawy, w drugim, rozprawiał z kapitanem, dowodząc karambolu i wzywając za świadka markiera, a nawet Karusię. Karusia zwijała się koło kominka, dwóch czy trzech ichmościów, poglądali w cichości na grających i na nią.
Zobaczywszy Stasia, Tymek zapomniał o karambolu i rzucił się przeciw niemu.
— A! a! kochanego, szanownego! Jak że się masz! Patrzajcie! już się dowiedział, gdzie najpiękniéjsza kawiarka w Warszawie — A, żonaty — a psik! wara!
— Posądzenie daremne, odpowiedział Staś rzucając mimowolnie oczy na Karusię, przyszedłem z interesem do ciebie — dowiedziawszy się że tu jesteś.
— A, służę ci natychmiast, oto kończemy partją z kapitanem — mam już pięćdziesiąt, w ten moment służę — Tymczasem możesz się zdaleka przypatrzéć Karusi i napić wybornéj kawy — Karusiu! Karusieńku! zawołał oto szanowny kollega mój i przyjaciel, bądź na niego łaskawą i daj mu najlepszéj jaką masz kawy — Ale więcéj nic.
Karusia tylko spójrzała na Stasia, którego wejrzenie spotkała, zarumieniła się do białków, spuściła głowę, poprawiła instyktowie włosy i nachylała się do kominka. Stanisław osłupiał, tak mu się wdzięczną, zręczną i piękną wydała.
— I to — tylko kawiarka? — pomyślał.
Tymek kończył partją tém czasem i rzucając kij, zbliżył się do Stasia.
— Całym na twoje usługi — słucham co mi masz powiedziéć.
— Wiédz że naprzód —
— A prawda że Karusia ładna?
— Dziwnie ładna.
— Prawdać śliczna — No mów, co tam masz mówić — słucham.
— Rzecz jest taka, pierwszego dnia przybycia mojego do Warszawy, do tego samego hotelu, dziwnym trafem, zajechali —
— E! to cóś długa historja — pozwól mi nałożyć sobie fajkę, nie cierpię cudzego nakładania, potém już służyć ci będę cierpliwie.
— Oto jestem — Zajechali tedy —
— Nasi znajomi, a raczéj nasze znajome z Wołynia.
— Więc tedy panie?
— Dwie panie.
— Młode? ładne?
— Jedna młoda i ładna, a do tego literatka, poeta — co chcesz.
— Wyśmienicie, chcesz mnie z niemi poznać, całuję cię serdecznie.
— Ale nie, nie o ciebie tu chodzi — słuchaj.
— Słucham.
— Ta młoda, ta ładna i poetyczna pani, przyjechała tu swoje dzieła drukować.
— Odzywasz się tedy do mnie, jako do Redaktora.
— Poczekaj.
— Czekam.
— Ale wprzódy chce się poznać z literatami.
— Odzywasz się jako do literata?
— Bądźże chwilę cierpliwy.
— Cierpię.
— Z literatami, z literatkami, z całym tutejszym światem uczonym.
— Jestem w domu, mam ułatwić znajomości.
— Zgadłeś nareście.
— Naprzód tedy potrzeba mi poznać te panie.
— Oczéwiście.
— Powiedz mi przecie — bardzo nudne?
— Nie — wcale — przyznam ci się otwarcie, że w literatce, kiedyś dawno, serdeczniem się kochał, ale dziś jest mi zupełnie obojętna. Niecierpim się nawet — przyjmą cię dobrze.
— Bom potrzebny.
— No zgoda?
— Najchętniéj, jestem na usługi — Jeszcze tylko pytanie — Bogate, ubogie?
— Bogate.
— Jakiego tonu?
— Tak średniego, nie pierwszego, i nie ostatniego.
— Rozumiem, to znaczy że chciały być pierwszego, a nie mogą.
— Kiedyż prezentować mi się każecie?
— Dziś około południa, biorę cię i prowadzę, a potém rób sobie z temi paniami co chcesz i dyryguj je w Warszawie jak ci się podoba.
— Spuść się na mnie, porobię im znajomości i ułatwię wszystko — Oto ślicznie się trafia właśnie, kapitan tutaj, powiémy mu o poecie — kobiécie, o nowém zjawisku, a ón poniesie wieść po całém mieście i przygotuje nam drogę.
Tymek chwycił za rękę kapitana, czytającego gazetę.
— Nowina kapitanie!
— Hę! Co? to już pewnie wiém!
— W zakład że nie wiész?
— Nie życzę się zakładać, panie kapitanie.
— A! więc słucham; cóż tam, kometa?
— Gorzéj bo poeta i poeta — kobiéta, zjawia się na horyzoncie warszawskim — Zowie się ona — a jakże bo się zowie!
— Pani Natalja N...
— Pani Natalja — Jest to, ma to być talent piérwszéj wody.
— Wodnisty? spytał kapitan.
— Gdzież znowu!!! pierwszéj wody jak brylant. Pełen owszem siły, życia, fantazji, — jenjusz jedném słowem. Przybycie jéj do nas, jest jeszcze tajemnicą, ale wkrótce okaże się ona w całym blasku, bo chce czytać, chce się radzić literatów naszych i drukować u nas. Uważasz kapitanie, jak potężna nowina.
— W istocie, jeśli co mówisz — prawda?
— Klnę ci się na — Karusię.
— To żartujesz.
— Biorę pana Stanisława za świadka.
Staś potwierdził skinieniem głowy.
— Młoda? stara? spytał kapitan.
— Młoda i piękna jak aniół — odrzekł bez wahania Tymek.
— Gdzież ją widziéć można?
— Dotąd, chyba w oknie, ale wkrótce, stanie się częścią konieczną, naszych literackich wieczorów, pragnie porobić znajomości, z paniami i pannami A. B. C. D.
— W istocie to ciekawe — Cóż pisze? dopytywał się kapitan.
— Poezje, powieści, dramata, historją, filozofją — matematykę.
— Co u licha!
— To już żarty, przerwał Staś, tylko poezje i powieści.
— Słuchaj no kapitanie kochany, zmiłuj się nie rozgłaszaj wcześnie o tym siódmym czy ósmym cudzie rodzaju żeńskiego z piórem za uchem. Rachuję na effekt jaki niespodziane ukazanie się tego fenomenu uczyni.
Kapitan od niechcenia brał za kapelusz i czyścił go rękawem.
— Nie powiesz nikomu.
— Na co bym miał mówić.
— Do zobaczenia.
— Wybornie! zawołał Tymek po wyjściu kapitana, całe miasto będzie wiedziéć za godzinę o pani Natalji.
A teraz, wybacz, muszę do domu śpieszyć, tylko się z Karusią rozpłacę.
Karusia wybiegła z uśmiechem zalotnym i wabiącym.
— Co się należy? spytał Tymek.
— Ja zapłacę, rzekł Staś, który napatrzyć się dziewczyny nie mógł.
— Ale proszę cię.
— Pozwól.
— Ale do czego to!
— Ten raz.
— Jak chcesz — Cóż się należy.
— Trzy złote. Staś wyjął piéniądze i oddał je w rękę, w śliczną pulchną, różową rączkę Karusi, która dla nieznajomego przybiérała jeszcze zalotniejsze minki i postawy.
— Prawda że ładna?
— Dziwnie ładna.
— Tylko mi jéj nie bałamuć proszę?
— Tobie!
— Mnie, mnie — szeptał Tymek — niewierzysz? Słowo honoru.
Stasiowi czegóś przykro, nudno i ckliwo się zrobiło, zapłacił i żegnając Tymka nie oglądając się wyleciał z kawiarni pędem. Niewiedziéć dla czego począł nienawidziéć Tymka, wydał mu się ón fanfaronem, nieznośnym samochwałem. Karusia bardzo mu się podobała.
Około południa, Tymek we fraku czarnym, trochę podfryzowany nieznacznie, w białych rękawiczkach, z laską o gałce brązowéj, z lornetką na wstążeczce, ubrany z literacka po modnemu, czekał wyglądając przez okno, na Stasia. A coraz to poprawił włosów przed zwierciadłem, to spójrzał na ubranie.
Staś zajechał nareście.
— Ruszamy.
— Służę ci — czekają na nas.
— Będę poważny i surowy, a pełen tajemnic, jak sfinx — rzekł Tymek, nie wypada mi się inaczéj pokazać. Piérwszego to mnie z literatów, poznają te panie, czuję że dla nich całą literaturę i dziennikarstwo reprezentuję — trzeba je godnie reprezentować.
Staś śmiał się.
— W literaturze jak w innych rzeczach, wiele zależy na drobnostkach. Czy uwierzysz, że nieśmiem sprawić sobie zielonego fraka, dla tego żem literat?
Staś coraz bardziéj się śmiał.
Stanęli przed domem Prezesowéj.
Po niedługiém oczekiwaniu w salonie, otworzyły się drzwi boczne i naprzód Prezesowa, z ujmującym uśmiéchem, potém zarumieniona cała, wyszła Natalja.
Staś prezentował Tymka.
— Bardzośmy szczęśliwe z téj znajomości — odpowiedziała Prezesowa, tyleśmy słyszały o panu, o jego piśmie, o talencie, uwierzysz pan, gdy powiémy, żeśmy prawdziwie szczęśliwe.
Usiedli, Tymek krochmalny, jak stary kołniérzyk, siedział wyprostowany, bawiąc się kulasami swéj laski. Poczęła się rozmowa o literatach i literaturze; Natalja niecierpliwa aby się popisać z sobą, poczęła mówić. Tymek słuchał jéj z uwagą, z admiracją, przyjmował jéj zdania, bronił jéj opinij, słowem, począł od uczynienia najkorzystniéjszego wrażenia, które się zawsze pozyskuje pobłażaniem, pochlebstwem, a przynajmniéj grzecznością.
— Pani pisze — spytał po chwili.
— Ja — zarumieniona odpowiedziała — ja — prawdziwie, jeśli piszę, to tak mało cenię moje roboty.
— To tylko pani wolno. Genjusz nigdy się na sobie nie poznaje.
Jakkolwiek te antycypowane pochwały, były grubym już aż do zbytku pochlebstwem, Natalja, spragniona ich, przyjęła skromnie, ale z wdzięcznością, spuszczając oczy, to zwracając je na Tymka, ogniste, żarzące. Tymkowi głowa się kręciła.
— Spodziéwam się mówił, że będziemy mieli szczęście słyszéć utwory pani.
— Czyż to warto?
— Pozwoli nam pani sądzić o tém.
— Ach! zawołała Prezesowa — gdybyśmy tak śmiały, przy piérwszéj znajomości.
— Co tylko panie rozkażą.
— Pan tak łaskaw — mieszasz nas swoją grzecznością. My byśmy wielce życzyły, poczynając od Pana Dobrodzieja, porobić znajomości z literatami i literatkami tutejszémi, o których tyle słyszeliśmy, tyle czytali.
— Najłatwiéj, my z panem Stanisławem naprzód, rzekł Tymek, odwiedzim tych panów i panie, a potém utorowawszy drogi, sprowadzim tu ich wszystkich. Co to za szczęście dla naszego miasta, co za miły przybytek! Ileśmy winni wdzięczności, za to, że paniom przyszło na myśl przybyć do nas.
Dziwne te wyrażenia Natalja przyjmowała, ciągle się wprawdzie rumieniąc, ale nie czując ich śmiészności, biédną obłąkiwało pragnienie sławy, żądza oklasków, co się urodziły z piérwszym napisanym wierszem, z piérwszą wynuconą piosenką.
— Mnie się zdaje, szepnęła Prezesowa, że do kilku znakomitszych autorek, namby samym przecie, jako nieznanym, obcym i mającym dopiéro wystąpić, należało się udać naprzód.
— Naturalnie, dodała Natalja.
— Zapewne, bąknął Tymek — zapewne — będą one już uprzedzone o pani.
— Pan tak jesteś łaskaw i grzeczny.
Rozmowa ciągnęła się w ten sposób czas jakiś, uciążliwa, bo próżna, pełna grzecznych a nieszczérych i niemogących przy najlepszych chęciach, wziąść się za wyraz myśli, pochlebstw. Natalja usiłowała kilkakroć zwrócić ją, ale napróżno, przytomność Stasia, niewiedziéć dla czego paraliżowała ją zupełnie, odéjmowała jéj śmiałość. Staś milczący świadek, przerzucał z szyderskim pół uśmiéchem, jakiś Album leżący na stole; a na zapytania i rady Tymka, gdy musiał odpowiadać, odpowiadał tylko, skinieniem zgody. Zgadzał się na wszystko, jak posłuszne, ale nie bardzo rade swemu posłuszeństwu dziecko. Natalja mało co widziała, stanu Stanisława, ona tak była zajęta sobą, swojém wystąpieniem, pokazaniem się, objawieniem, że reszty świata, ani mogła uważać. Dla niéj w téj chwili, było tylko tło na którém się malować miała ona, i — ona sama. Reszta ginęła w niedojrzaném oddaleniu.
Tymek ze swojémi zuchwałémi pochlebstwy które niby za proroctwa przedawał, zachwycił ją, podobał jéj się — zajął. Uśmiéchała mu się tak wdzięcznie, spoglądała nań tak wabiąco. Biédny Tymek, co prócz Karusi, nigdy nie spotkał kobiéty, któraby nań mile spójrzéć raczyła, był w niebiosach głową! A! tyle jest uroku w kobiécie pięknéj, młodéj, trochę exaltowanéj, a do tego ubranéj smakownie, wytwornie, bo ubior więcéj niż by kto sądził idealizuje kobiétę. Anioł w szarym łachmaniku, nie byłby aniołem, a szatan w axamitach, atłasach i koronkach, jednym szelestem bogatych sukni, połechtał by duszę, niedoświadczonego, młodego i całego w marzeniach człowieka. Nie dziw téż że Tymek, na piérwszéj wizycie wybudował sobie ogromny gmach, wysoki jak być miała wieża Babel, szeroki i długi — jak mur chiński. Tymek już sobie wyrachował, że powinien się zakochać.
— A zatém, rzekł wychodząc i rzucając pełne znaczenia wéjrzenie na rumieniejącą Natalję — jestem na rozkazy pani i od dziś zaczynam natychmiast, gotować jéj na naszym świecie przyjęcie.
To mówiąc pociągnął za sobą Stasia i wyszedł. Cały był promieniejący i zdaje się urósł, Stasiowi patrząc nań na śmiéch się homeryczny zbiérało, jednak szanując uniesienie jego; wstrzymał się od uśmiéchu, choć jak w szklance wodę, widział myśli w jego głowie błyskające. Było to cóś na kształt pijaństwa, na kształt szału.
— Ale wiész, zawołał wychodząc — To cudna, to przecudna kobiéta! To anioł ta twoja Natalja! co za wéjrzenie, co za uśmiéch, co za melancholja, co za skromność — ile wyrazu — ile —
— Słowem że ci się podobała niezmiernie, nie zapomnij tylko że ma męża —
— A! niestety wiém o tém.
Słuchaj — dodał zatrzymując się — Idźmyż zaraz —
— Dokąd?
— Wiodę cię do tych pań, z którémi poznać ją musiemy — bo —
Reszty niedopowiedział Tymek, ale w istocie chodziło mu oto, aby ją przedstawiał nie ón sam; czuł się bowiem za małym, za mało znaczącym do tego, nie najlepiéj go uważano i przyjmowano; wolał więc aby Stanisław stanął w pośrodku między Natalją, a témi których poznawać miała.
— Ale — słuchaj — ja cię będę prezentować jako wielbiciela talentów tych pań autorek i literata.
— Jak chcesz, jestem decydowany na wszystko, byleby mi czytać nie kazali co mojego.
— Czytać! jakżeś pocieszny! nigdy! słuchać to co innego — Idźmy. Poczniémy od poczciwéj, staréj Hrabinéj. Słyszałeś o niéj przecie? Gdyby się tak wyrazić można; nazwałbym ją dziekanem literatek, poczciwa, a dowcipna! Juściż wiész, że dowcip to apanage arystokracij, a ona do niéj po mężu należy. Dawniéj pisała, teraz tylko piszących zachęca, sądzi o pismach, daje literackie wieczory i panuje nad naszym światkiem. Wprawdzie niedawno poznałem ją i miałem zaszczyt być prezentowany, ale zdaje mi się, że to nic nie szkodzi.
Weszli po bardzo przyzwoitych wschodach do przedpokoju, gdzie dwóch szpakowatych lokai, w szaraczkowéj z białemi guzikami liberij, siedzieli na ławce.
— Jest Pani Hrabina w domu?
— Jest.
— Przyjmuje?
— Niewiem, oznajmię. Jak mam oznajmić?
Służący poszedł z nazwiskami i po chwilce drzwi się otworzyły, weszli do saloniku całego w kwiaty ubranego, skromnego, wygodnego, cichego, urządzonego nie dla połysku, ale dla miłéj wygody. Oczy się tylko kwiatkami pocieszyć i pobawić mogły, reszta ciemnych barw i prostych kształtów, niezastanawiała.
Na kanapie przed stolikiem zarzuconym xiążkami i dziennikami, siedziała może pięćdziesiąt letnia, ale świéża jeszcze, bez pretensij ubrana ciemno, Pani Hrabina. Twarz jéj białości bladéj i przezroczystéj, oczy czarne obwiedzione smutną wypustką siną, usta małe zaciśnięte. Robiła robotę na drutach i czytała xiążkę, którą odsunęła, gdy weszli. Tymek prezentował, jako literata Stasia, który wielce zakłopotany, kilka słów na wiatr rzucił i usiadł. Zmierzyła go jednym rzutem oka Hrabina i poznała w nim przyzwoitego, dobrze wychowanego człowieka, a z łatwością osób co żyją w świecie ciągle, poczęła rozmowę, którą wybornie umiała utrzymywać, nie okazując ani znużenia, ani wysilenia. Hrabina była dowcipna istotnie, ale jéj dowcip spokojny, wesoły bez złości, nie jątrzył, nie obrażał, nie rozdrażniał, uśmiéchał się tylko. Z niezwykłą pamięcią, nauką i przytomnością, nie popisując się z niczém, umiała wybornie mówić o czém się podobało, dla każdego rozmowę dobiérając stosownie. Staś z kolei był zachwycony Hrabiną, jak Tymek Natalją.
Po krótkiéj wizycie, po oznajmieniu, że we Czwartek jest zawsze w domu, Hrabina pożegnała ich skinieniem głowy, a Tymka uśmiéchem trochę z góry, protekcjonalnym.
Wyjechali; Tymek co milczał przez czas odwiedzin, niewiedząc o czém mówić i jak — odzyskał za drzwiami przytomność i śmiałość.
— Jedziemy do Zenejdy.
— Cóż jest ta twoja Zenejda?
— Alboż nie wiész! Wstydź się człowiecze! wstydź się. To przecie autorka tylu bezimiennych powieści dla dzieci, tylu moralnych i najlepszych intencij poezij, bajek, tylu opowiadań dla ludu, dla sług.
— A! a! Więc zapewne zimna jakaś, zamarynowana w swéj moralności marmontelowskiéj kobiéta —
— Mylisz się duszko — grubo się mylisz. Kobiéta dowcipna jak szatan, żywa jak sroczka, gadulska, obmównicka, szyderska, złośliwa.
— A pfe! ależ mi ją malujesz —
— Broń Boże, nie bierz tylko ze złéj strony — to są przymiotniki przesadzone, które tylko podkładam pod mój obraz, aby nieco przeświécały z pod spodu. Słodka przytém i grzeczna jak lukrecja, uprzedzająca.
— Dość — reszty zaraz się dowiém; nie psuj mi moich wrażeń.
Powiédz mi lepiéj, jakie zajmuje położenie towarzyskie — Kto ona jest?
— Naprzód — autorka powieści — powtóre wielka i zawołana literatka, potrzecie żona urzędnika jakiegoś, długiego, suchego, mało się pokazującego i stojącego zerem przy jéjmości, która jest laską, co formuje potém jak wiész — liczbę dziesięć, większą od jedności, a niewiedziéć jak sprawą zera dopełniona.
— Pleciesz kochany Tymku, bez miłosierdzia.
To mówiąc kręcili się po wschodach, szli szli, aż zaszli na górne piętro, do ciasnego, ale miłego dosyć saloniku. Ja niewiém gdzie teraz niéma miłych saloników? wszędzie, nawet tam gdzie śpią i jedzą obok, gdzie kucharki przez salon chodzić muszą, jest salon i bardzo przyzwoity, ozdobiony obrazami, lampami, piano de rigueur albumy, choćby miały zawiérać tylko historją P. Lamelassie. Trochę kwiatów, dywanik, mebli trochę, których brak dowcipnie jest ukryty — ot i salonik i wszędzie jednakowy, wyjąwszy rozmiary.
Na spotkanie przybywających w szeleszczącéj sukni, we włosach tylko, bez chustki, sucha, wdzięcznéj dość postawy, blond włosów, szarych oczów, wybiegła żywo kobiéta mogąca miéć lat cztérdzieści górą, ale wyglądająca młodo, bo żywa, bo niezestarzała na umyśle; tak to niechybna, że ciało tylko wtedy starzeje, gdy mu dusza dozwoli się zestarzéć.
Charmée de faire votre connaissance — odezwała się rezolutnie gospodynia siadając na kanapie i wskazując obok krzesło Stanisławowi. Wyobraziła sobie widać, że parafianin jakiś przybył ją widziéć, aby mógł powiedziéć wróciwszy na wieś, że poznał sławną Zenejdę; zabrała się więc nielitościwie dowcipować i odegrywać rolę sławnéj kobiéty.
— Pan z Wołynia — śliczny kraj. Ja sama jestem z Wołynia, chociaż tak mało moją rodzinną krainę pamiętam!! Od dziecinstwa nie widziałam stron tamtych.
— Tamte strony chlubią się panią — dodał Tymek posypując cukrem rozmowę.
Literatka tylko się uśmiéchnęła, jakby mówiła — Wiém o tém i spodziéwam się tego.
— A ponieważ pan jesteś z Wołynia, szybko odwracając się zawołała, jakby cóś sobie przypomniała pani domu — czy nie potrafisz mnie nauczyć, kto jest, jeśli panu znana, niejaka pani Natalja —
Tymek i Staś spójrzeli po sobie z podziwieniem.
— Z kądże pani wié o niéj?
— O! naprzód wiadomo panu, że ja muszę wiedziéć wszystko — a jeśli chcesz koniecznie tajemnicę tę odkryć, powiém w dwóch słowach. Kapitan był u mnie, przed chwilą.
Tymek się rozśmiał z ukontentowania i zwycięzko spójrzał na Stasia.
— I mówił.
— I mówił jak o cudzie — jak o jenjuszu! Ale zmiłujcież się, kto to? co? z kąd? Co pisze? jak? Panowie wiécie, postrzegam to z ich uśmiéchów.
— Jest to nawet krewna podobno, pana Stanisława.
— A! bardzom szczęśliwa! zawołała zacinając usta literatka — Więc to jest młoda osoba —
— Bardzo młoda, kobiéta która nigdy nie występowała, nie poczęła jeszcze — ale dająca najpiękniéjsze nadzieje — rzekł Tymek.
— Pan już co czytałeś?
— Trochę, z najzimniejszą krwią odpowiedział Redaktor. Właśnie myślę, że zechce dać się nam tu bliżéj poznać, wejść w nasze towarzystwa. Podobno nawet chce tu cóś drukować.
Pani Zenejda widocznie była niespokojna, kręciła się po kanapie, mięła koniec batystowéj chusteczki.
— Jakbym była szczęśliwą, gdybym piérwsza mogła, powitać to piękne zjawisko, ozwała się — gdybym ją mogła uprosić, aby u mnie słyszéć się dała. Sprosiłabym co mamy najznakomitszego na te gody literackie.
Staś dziękując się skłonił, Tymek aż poskoczył na krześle.
— Wybornie! wybornie! Jeśli tylko pani tak łaskawa, że się chcesz podjąć ją wprowadzić, zapoznać —
— Ale z duszy, z serca! żywo zawołała pani domu i jeśli o to chodzi, sama piérwsza krok zrobię, kiedy? zaraz? Bom gotowa choćby zaraz!
I spójrzała po gościach swoich, uśmiéchając się pół złośliwie, pół miluchno; a oczyma jéj błyskała ciekawość, ciekawość gorąca, niepohamowana, prawdziwie kobiéca.
— Ona tu sama będzie u pani — rzekł Staś po chwili, a wówczas wziąwszy ją pod swoją opiekę, zechcesz pani urządzić jak się podobać jéj będzie, jéj literacki występ.
— Więc jeśli można, jutro o południu czekać będę, rzekła znowu z uśmiéchem — Dobrze.
— Skoro pani rozkaże — przyjmujemy jutro.
— Więc czekam jutro.
I wstała z kanapy po kapelusz leżący na fortepianie.
— Przepraszam panów najmocniéj, ale mam godzinę naznaczoną, a już tak późno.
Goście pożegnali panią Zenejdę, a Tymek na wschodach, śmiejąc się z radości wołał:
— Teraz już wszystko skończone, gdy ją raz weźmie pod swoją opiekę Zenejda, obejdzie się bez wszelkiéj innéj, a mianowicie bez naszéj. Przysięgnę, że to pilne wyjście, nie jest czém inném, tylko przygotowaniem do jutra i rozniesieniem wieści, którą przez pół kapitan, przez pół ona po mieście rozsypią. Tém lepiéj, ciekawość się obudzi i sukcess pewny!
Świszcząc wesoło Tymek poleciał do traktjeru. Staś ze smutno spuszczoną głową poszedł do domu. Czemu był smutny? to zaraz zobaczym.




V.
STAŚ, NIESZCZĘŚCIE I PRACA.

ROZDZIAŁ V.



NIEWIÉM czy w poprzedzającéj powieści daliśmy poznać dostatecznie charakter Stanisława, czytelnikom naszym? czy pojmują przyczyny, dla których w domu ciężko mu było i nudno, dla czego przybywszy do Warszawy, zabawami wszystkich, zabawić się nie mógł i zająć niczém nie potrafił. Wszystkiemu winą i przyczyną, był Stanisława charakter, nie stały, ciągle nowego pragnący, spożywający zbyt prędko nowe, a potém nudzący się życiem. Jedna namiętność panowała w nim, wszystkim innym i wszystkiemu — potrzebował kochać aby żyć, a kochać długo nie mógł, nie umiał. Właściwie piérwszy tylko akt dramatu tego zajmował Stasia, w drugim trzymał się jeszcze roztargniony, w trzecim upadał na siłach i wyglądał czy nie ujrzy co nowego.
Dłużéj potrafiła go utrzymać Hrabina Julja, bo miłość ku niéj, miała wdzięk rzeczy zakazanéj i jątrzyła nieustannie; spokojne przywiązanie Matyldy, ostudziło w nim, z początku gorącą namiętność. Z domu wyjeżdżał z próżném sercem, z rozpaloną marzeniami głową, z zaostrzoną żądzą; a zachowując dla żony szacunek, nałogową przychylność, mogącą się posunąć do poświęceń nawet; już chciał, pragnął, potrzebował do życia, nowego dramatu. Wyglądał go, szukał, tęsknił za nim, chciał wyjść z odrętwienia serdecznego, choćby kosztem łez i krwi.
Pamiętam, niedawno, byliśmy z jedną panią razem na statku parowym — biédna miała minę bardzo smutną, znudzoną, zmęczoną, wracała do domu. Gdyby téż machina pękła i gdybyśmy wylecieli w powietrze! — odezwał się któś trzeci:
— To byłoby przynajmniéj cóś nowego — odpowiedziała kobiéta.
Ta kobiéta, była właśnie w stanie duszy Stanisława — pragnęła nowego, choćby tą nowością, śmierć być miała.
Na wjeździe do Warszawy, spotkał dramat Stasia, bo się z nim dziwnym trafem zjechała Natalja i ta niedokończona miłość, która zdaje się, wyzywała dalszego ciągu. Ale Staś obojętnie widział Natalją, wiedział że zajęta była poezją, sztuką, a nie mógł przypuścić nigdy, aby dwie wielkie namiętności, pomieścić się mogły w duszy kobiéty, inaczéj jak kolejno. Uważał ją za zimną, samolubną istotę, stracił dla niéj sympatję wszelką.
Po Natalij spotkał Leosię, siostrę malarza, żywą, naiwną, prostą dziewczynę, właśnie tyle umiejącą tylko, żeby zrozumiéć kochanka, ażeby mu się dziwić i kochać go za to podwójnie. Ale Leosię otaczała rodzina, otaczało święte ubóstwo. Jakkolwiek Stasiowi czarującą się wydawała, szanował ją nadto, aby pokochać potrafił. Ją, tak łatwo było rozmiłować, uwieść i nieszczęśliwą uczynić. Ale nieszczęście jéj, byłoby tak wielkie, tak niepojęcie okropne. Przy niedostatku, walce — spodlenie, upokorzenie — wstyd!!
Staś szukał do koła kobiéty, którąby pokochał i mówił już w sobie — Dla mnie jéj chyba jednego niéma na świecie — gdy przypadkiem wpadł do kawiarni, zobaczył Karusię.
W stanie Stanisława, nic łatwiéjszego jak zająć się kimkolwiek, piérwszą uśmiéchającą ci się kobiétą, cóż gdy się kto tak jak Karusia wdzięcznie, tak cudnie uśmiéchnie, gdy tak jak ona wygląda? Stasiowi zamarzyło się zaraz kochać kobiétę stanu i charakteru Karusi, zdawało mu się już, że w przywiązaniu tego dziecka ulic, niedbałego na jutro, nierozumiejącego przyszłości, bez zgryzot poddającego się namiętności, płaczącego i śmiejącego się w jednéj godzinie — zdawało mu się — że w miłości takiéj, muszą być tajemne, niepojęte skarby rozkoszy — a nadewszystko — nowości. Dla niego bowiem cała ta miłość, jeśli się ją tak nazwać godzi, była zupełnie nową. Stasiowi głowa się paliła, u niego bowiem jak widzicie, jak u wszystkich niestałych szło przywiązanie, namiętność, z głowy do serca dopiéro. Zapragnął Karusi, jak wprzód zapragnął Julij, jak potém żądał Natalij, jak wreście chciał Matyldy — niepohamowanie, gwałtownie. Marzył o niéj, gnębił się nią i drżał na myśl, że ona może szczérze kochać Tymka, lub kogo innego. Wolał ją zepsutą, niestałą wietrznicą, niż zupełnie nie czułą. Ale wkrótce poznał, że się nie było czego lękać; od piérwszego poranku, kiedy ją zobaczył, codzień potém po kilka razy, zabiegał pod różnémi pretextami do kawiarni. Markier nawet postrzegł co to znaczyło, cóż dopiéro Karusia? Ona pokazywała uśmiéchajac się białe swoje ząbki, rumieniła się prześlicznie i podwajała zalotności. Staś, ile razy był sam wymównie czuć jéj dawał, swoją szczególną miłość. A Karusia?
O! ona tak była do tego rodzaju objawień przywykła, tak z niemi oswojona, że ją to ani dziwiło, ani mięszało! Ona dla każdego miała gotową odpowiédź, uśmiéch, żarcik; ale serce — Serce jéj nie łatwo biło.
Stanisław dla niéj, był jednym z tych miłych darów opatrzności, co kilka tygodni kręcą się sypiąc podarki, słodkie słowa, uśmiéchy, przyrzeczenia, a potém bez wieści znikają. Stanisław był dla niéj zabawką — ona doprawdy, ona szczérze kochała Tymka, co ją po brutalsku, nielitościwie kochał, opijał ją, z piéniędzy obiérał, z góry traktował, a czasem pod zły humor popchnął od siebie nie żartem. Dla czego to kobiéty, kochają zawsze, kogo kochać nie warto? może probując czy się nie uda przerobić? może kochając więcéj walkę niż wszystko?
Dość, że Karusia kochała Tymka, co o nią nie dbał, Tymka, co już płonął głową dla Natalij — a Staś dla niéj był korzystną tylko zabawką. Tym czasem Staś biorąc za dobrą monetę, każdy uśmiéch, każde słówko dwuznaczne, każde spójrzenie, które tyle ma wyrazu, ile go przyjmujący imaginacją nadaje — uwodził się, i powoli dozwalał namiętności wyrastającéj, przenosić się z głowy do serca.
Ale mimo tego, smutek gryzł go powoli; bo dramat w saméj expozycij, poczynał się dziwnie chłodno, zawile, i mało obiecywał, gdy tytuł tyle zdawał się przyrzekać! Karusia raz poznawszy się ze Stasiem i doszedłszy pewnego poufałości stopnia, na nim stanęła, daléj iść nie chciała i śmiała się tylko białémi ząbkami, czarnémi oczkami.
Był to wieczór jesienny, wieczór który w mieście stokroć jest mniéj smutny, niż na wsi, bo tu nawet pory roku nie tak wyraźne sprowadzają zmiany. Tylko w alejach lipowych żółty liść zasypywał ulice, tylko po ogrodach smutne drzew skelety stały z resztą suchych liści potrzęsając z szelestem. W mieście ledwie dochodził ulic, wiatr szumiący swobodnie dzikiemi głosy na polach i dolinach, ruch i wrzawa panowały jak zawsze, a Warszawa błyszczała, jaśniała, śpiéwała, stroiła się jak gdyby na wiosnę.
A w polu tak było szumno od wichru, tak było żółto od liści, tak smutno pod mglistą połą jesieni! A w mieście tak żywo, błyszcząco, wesoło, jasno.
Staś szedł ulicą ze spuszczoną głową, z pomieszanemi w głowie myślami, smutny, bez celu. Obwinął się w płaszcz, nacisnął kapelusz, zwrócił w stronę Nowego Świata, i powoli nie wiedząc dokąd postępował. A oczyma, tak, bez celu, błądził po mieście, szukając czegoś, o czém nie wiedział co było.
Na lewo przez otwarte okno, mimo chłodu i wiatru, wyglądała sparta na krawędzi, kobiéta. Nie widząc twarzy łatwo poznać po nachyleniu, po postawie, że była smutna. Staś spójrzał na nią — To Natalja — ale czegóż smutna jeszcze? Ona go poznała i szybko ustąpiła z okna zatrzaskując je za sobą, jakby się wstydziła że ją tak zastał, na gorących i widocznych myślach, jakby się bała aby ich nie odgadł.
Szedł daléj. Jakiś głos znajomy przywitał go z cicha — Odwrócił się — Leonard szedł z siostrą i bratem na przechadzkę. Wszystko troje mieli na twarzach, tę powagę ludzi do rozrywek nieprzywykłych, co używają ich, z pewną bojaźnią, póki nie dojdą do szału i zapomnienia na siebie.
Stasiowi właśnie potrzeba było o kogóś się oprzéć i na ich przywitanie odpowiedziawszy, złączył się z niémi.
— Dokąd idziecie zapytał?
— Tak, na przechadzkę — Matka nasza została w domu, nam się chciało użyć może ostatniego znośnego wieczora jesieni. Leosia nigdy prawie nie wychodzi, bo niéma czasu, albo my z nią pójść czasu niémamy, a tak by się jéj nie raz chciało zobaczyć ludzi i miasto.
— Ja także wyszedłem przejść się — jestem czegóś smutny, nie zdrów, nie kontent z siebie — odpowiedział Staś.
— Mój Boże, zawołał Robert żywo, a zawsze z pewną rzymską powagą — panowie tak jesteście przesyceni, zużyci, że mi was żal prawdziwie! Cała tajemnica szczęścia prędzéj z naszéj strony jest, jak z waszéj! U nas są chwile jasne, a że do koła nich szara pomroka, to się nam stokroć jaśniéjsze wydają. U was jasno na całym obrazie, jasno wszędzie, i dla tego, obraz wydaje się mrocznym i brudnym. Nieprawdaż Leonardzie, że potrzeba cieni, aby się wydało światło światłem?
— Zapewne, odpowiedział Leonard — ale we wszystkiém jest miara — Jeden punkcik jasny, na wielkiéj ciemności, nic nie stanowi. Mnie to nie tajemnica i tobie Robercie.
— Tak, ale mimo to, nie mieniałbym może życia tych zużytych, do których pana nie liczę jednak, rzekł odwracając się do Stanisława — na moje. Ja mam zawsze nadzieję lepszego, dla nich nadzieja odżywienia życia, leży tylko w nieszczęściu.
— Przepraszam, że się wmięszam do takiéj mądréj rozmowy, przerwała Leosia uśmiéchając się — ale mnie się zdaje, że dla nadania życiu zajęcia, barwy, interessu, nie koniecznie potrzeba nieszczęścia.
— A czegóż potrzeba, moja kochana? spytał Robert.
— Dosyć pracy —
— Mówisz jak anioł!
— Pani masz najzupełniéj słuszność — dodał Staś — Prawda, bo bez pracy, życie zawsze bezbarwne i bez interessu — choćby nad niém świéciły wszystkie szczęścia ziemi.
— A praca to rzecz tak słodka! dorzucił Leonard! Praca nie jest karą, jak by kto chciał ją tłumaczyć — praca jest od Boga nagrodą, ona daje skrzydła któremi po nad światem przelatujemy, nie tykając jego kałów i trudów!
— Bo praca — rzekł Robert, to zapomnienie naszego stanu i wyrwanie się z życia.
— Nie zawsze, zawołał Leonard, praca jest czasem sama szczęściem i nagrodą sobie, rozkoszą.
— Pojmuję — dla ciebie! rzekł Robert. Tyś artysta, ale tworzenie artystyczne, możeż się nazwać właściwie pracą?
— Dla czego, owszem praca i okropna! najniewdzięczniéjsza! Nie biorę tego w znaczeniu trywjalném, ale w przeciwnym zupełnie. Praca, bo ileż to trzeba, aby myśl swoją wcielić, praca, bo ileż to walki gdy ducha swego, ciałem przybiérasz — niewdzięczna, bo złocisty anioł myśli twojéj, na płótnie, w śpiéwie twoim — będzie tylko bez duszy młodzianem. Każda inna praca z pewnością idzie po swój cel, tu ze drżeniem, z postrachem, z bojaźnią, nie wiémy co uczynim, choć przed nami stoi w cudnym blasku mara, którą tylko urzeczywiścić — I tu cały szkopuł i trudność! Kiedyż myśli odpowiedziało zrealizowanie jéj, nadziei rzeczywistość? — Tak w każdéj ziemskiéj rzeczy, tak i tu — artysta najpoteżniéjszym ducha swego objawem, nie wyłamie się z pod prawa powszechnego, które jest całe w tém, że spodziéwamy się duszą, a realizujemy ciałem, że duch pożąda, a nasyca się ciało, że — I umilkł.
— Prześlicznieś mówił, zawołał Staś — zgadzam się na wszystko. Czy czytałeś jednak powiédz mi Byron’a, gdy tak cudnie Kaima ustami wyrzeka przeciw konieczności pracy? W co pójdą tamte argumenta?
— A! a! zakrzyczał Robert, czytałem to, i wiész pan, taka jest potęga myśli, ubranych w szatę poezij, żem chwilę jakąś klął z poetą pracę — ale to chwilę tylko — potém postrzegłem fałsz na dnie. Bo proszę, człowiek w stanie zupełnéj szczęśliwości, (zastanowiwszy się nad nim i pojmując go, jakim jest), człowiek bez pracy, bez potrzeb, któreby zaspokajał, bez przeciwności, których by się lękał — taki człowiek, odrętwiał by, ociężał, stracił wszelką energją i — ogłupiał w ostatku. Ja równie pracę, jak nieszczęście uważam potrzebą i koniecznością naszéj kondycij, organizacij naszéj.
— Jesteś pan optymistą.
— Może, bom przekonany, że co Bóg, zrobił, to zrobił dobrze, a co jest, być musi koniecznie jakiém jest. Co więcéj, wracam do nieszczęścia, do przeciwności, bo to mój temat ulubiony. Zupełne co zowią zadowolnienie, uszczęśliwienie drętwi; przeciwność pobudza, rozwija siły, exaltuje. Wszyscy wielcy ludzie, wyszli ze szkoły nieszczęścia. Nieszczęście daje nadzieje nadludzkie, siły nadludzkie, doradza rzeczy niepodobne i dozwala je odważnie przedsiębrać. Kto wié, czy w tych chmurnych dniach życia Bonapartego, kiedy błądził po ulicach Paryża, zmuszony zapożyczać się u aktora — u Talmy, nie uzbiérały się siły, na całą wielką jego przyszłość? A owi sześciołokciowi bohatérowie Rzymu, nie są to miękkie pieszczochy wykołysane na rękach losu — to twardzi wychowańcy walki i boju. Na jednego Montaigna — postawię panu stu pisarzy, stu poetów, w których piérwszy objaw jenjuszu, wywołała sroga przeciwność, ciężki ból. Kto nie ciérpiał w życiu, ten go nie zna, ten nic wielkiego nie podéjmie, pomyślność robi tchórzliwym.
To być może — odpowiedział Staś, ale i przeciwność nęka w końcu i zabija.
— Zapewne, z zapałem rzekł Robert, wszystko co żywi, zabija, wszystko co karmi, trud może; bo wszystkiego niejako naturą jest warunek objawienia — jest ilość. Ledwie bym nie powiedział, że wszystko jest we wszystkiém, a moja, może źle nazwana ilość, to jest warunek objawienia każdéj rzeczy, naturę jéj stanowi. Słońce nas życiem obdarza i życie wypala, toż woda, toż pokarmy, toż rozkosze — miara stanowi rzecz samą. Przypomnijmy sobie, że przypuszczając kilka tylko pierwiastków w naturze cielesnéj, a z nich powstającą taką rozmaitość ciał, dopuścim także, że wszystko jest na ilości i warunkach. Toż samo i z nieszczęściem; ono podbudza, exaltuje, unosi, ono zabija także. W elektryczności jest życie, a iskra jéj piorun, śmierć daje.
Leosia z uwagą słuchała téj poważnéj rozmowy, spoglądając to po mieście, które ciemniało i pokrywało się mrokami nocy, to po braciach. Robert był piękny, gdy się exaltował, ale pięknością męzką, duchowną — oziębłszy — stawał się zupełnie pospolitym człowiekiem, bo w wyrazie fizionomij jego, cały był wdzięk téj twarzy, o rysach regularnych, ale na pozór zimnych. Stasia poczynało filozofowanie nudzić powoli, i choć się pocieszał spoglądając na Leosię, która wielkie swe ogniste oczy wlepiała to w braci, to w niego, zachciało mu się jednak ziéwać, nad nieszczęściem i pracą PP. Leonarda i Roberta. Niespokojny oglądał się, żeby jak uciéc od nich. Byli właśnie niedaleko kawiarni, do któréj rzęsiste światło wabiło — i Stanisław w milczeniu się skłoniwszy, uskoczył w bok, obéjrzał się — wszedł do niéj.
Była to chwila, kiedy kawiarnie pustują, jedni idą na teatr, drudzy do znajomych, a markiery i dziewczęta słodkiego używają wczasu. Rzadki gość zadzwoni drzwiami i przyjdzie na szklankę herbaty. U Karusi nie było nikogo, nawet markier poszedł do blizkiego szyneczku, gdzie jego Agatka zajść także miała. Karusia siedziała u kominka sama jedna, zamyślona, a jak wszyscy co cały dzień z obowiązku wesołą twarz pokazywać muszą, była smutna czegóś, ot tak sobie — dla odmiany.
Poznawszy Stasia, poruszyła się, uśmiéchnęła i obéjrzawszy że nie było nikogo — trochę niespokojnie, na drzwi poglądała, gryząc koniec chusteczki niebieskiéj, którą miała na szyi.
— Dobry wieczór —
— A! dobry wieczór.
— Dasz mi herbaty Karusiu?
— W ten moment.
I ruszyła się do samowara.
— Wyborniem cię złapał, rzekł Staś, przecież choć raz jesteśmy sami.
— O! to nie na długo, zaraz markier powróci.
— A nim ón wróci —
— Ja panu dam herbatę.
Figlarna dziewczyna, pobiegła podskakując do kipiącego samowara. Staś pochwycił ją za rękę. Poczekaj, zawołał — na wszystko cię zaklinam, poczekaj — dwa słowa.
— Już powiedziałeś ich pan tyle.
— Więc jeszcze kilka moja droga Karasiu. Ty mi taki nie zechcesz nigdy uwierzyć że ja ciebie kocham, doprawdy kocham, serdecznie, szczérze.
— I statecznie! dodała śmiejąc się do rozpuku — a jak statecznie? Wiele dni, godzin wiele.
— Choćby życie.
— A! panie, nie obiecuj tak wiele, bo uwierzyć nie potrafię. Ale herbata się przegotuje —
— Niech ją licho porwie.
— A! byleby nie z samowarem i imbryczkiem.
— Nielitościwa, odpowiész mi czy nie — Ja ci mówię że cię kocham.
— Wié pan, zawołała Karusia — słowo w słowo to samo, mówiło mi dziś pięciu panów.
— I ty ich, ze mną porównywać możesz!
— Aboż pan co? spytała naiwnie dziewczyna.
Staś osłupiał. Zmiłuj że się — ja cię szczérze, ja cię kocham całém sercem, ja nie żartuję, ja cię z tego stanu wyprowadzę.
— O! bardzoż dziękuję!
— Jakto?
— A w śliczny byś mnie pan stan wprowadził!
Staś znowu zmięszał się zupełnie.
— Tyś uboga — ja ci dam wygody, dostatki, ubiory —
— A na długo?
— Na zawsze.
— O! gdybym ci też uwierzyła drogi panie, cóż mi za zawsze zaręczy?
— Moje słowo — przysięga nawet, wołał Staś zapalając się.
— Pan żonaty? spytała dziewczyna.
— Ja — ja — ja bąknął Staś pomięszany — ja, ale cóż to ma do tego —
— Ja tylko przypominam, że pan mnie przysięgasz, a łamiesz dawniéjszą i większą przysięgę. Jakże ja mojéj mam wierzyć.
— Szatan z ciebie Karolino, szatan w ludzkiém ciele.
Dziewczyna się śmiała jak szalona.
— I ty taki mi wierzyć nie chcesz?
— Nie — nie chcę.
— Proszęż cię, a wierzysz przecie —
— Komu?
— Tymkowi.
Dziewczyna potrząsnęła głową pomięszana cała.
— Tak tak, sam mi się z tém chwalił — wiém pewnie.
— A gdyby tak było? spytała nagle podnosząc głowę.
— Ón więcéj nie wart wiary, dla czegóż mu wierzysz?
— Bo go kocham — cicho, bardzo cicho szepnęła Karolina i podała Stasiowi brzydką bardzo brzydką herbatę, któréj on nie tknął.
— Ty! jego!
— A cóż ón tak bardzo złego? Doprawdy zawołała, wszak że to przyjaciel pański, ślicznie mu pan dowodzisz przyjaźni!
— Ale bo jego mniéj kocham od ciebie Karusiu.
— Podobno, równo oboje.
— Niewierna, uparta, nie wiém już jak mówić do ciebie.
— Tak, jak nikt nigdy nie mówił do mnie, bo to co mówisz pan, ja już tyle razy słyszałam, i tak przywykłam nie wierzyć!
— Jakiemiż słowy mówi do ciebie twój Tymek?
— O! to zupełnie co innego!
— Taki ón sam wierz mi jak wszyscy, alboż myślisz, że cię kocha szczérze? Widziałem, widziałem, jak oczy słodko zawracał do jednéj z moich znajomych, co mu się tylko uśmiéchnęła.
— Pan tak umyślnie mówisz!
— Najszczérzéj.
— Doprawdy! ón by mógł ją pokochać? zapytała dziewczyna gwałtownie.
— Może już pokochał.
— A ona?
— Alboż ja wiém.
Karusia smutnie głowę spuściła.
— Jak pan grzeczny, jak dobry, jak łaskaw, powiédz mi jak się ta pani nazywa?
— Do czegóż ci się to zdało?
— O! chciałabym trochę go prześladować.
— Myślisz, że to pomoże, wstrzyma?
— Nie wiém, ale powiédz mi jéj imie.
— Nie mogę.
— E! dla mnie, dla mnie, rzekła znowu przymilając się — A tylko co przysięgałeś pan że mnie kochasz, teraz znów nic dla mnie zrobić nie chcesz — nawet powiedziéć ani imienia — Dla mnie? I uśmiéchała się jak dziecko, kiedy chce cacka dostać.
— To ci się na nic nie przyda.
— Kiedy ja pana proszę.
— Nie mogę — A pocałujesz mnie za to —
— O! o! drożąc się zamruczała Karusia.
— Tylko raz. I Staś przystąpił ku niéj, nachylił się, pod rumianą jéj twarzyczkę.
— Pewnie powiész? szepnęła.
— Jak cię kocham.
— Zła przysięga!
— Zobaczysz że dobra.
Gdy to mówił, nachyliła się niby przypadkiem, i rumianémi usty dotknęła jego twarzy, ale nim miała czas odjąć je, drzwi się otwarły i wszedł Tymek, śpiéwając na głos, swoją własnę piosenkę.

Choćby nie chciał człek, to musi
Do kochanéj zajść Karusi.

— A! zawołał, a! to ślicznie. A kochana Karusia całuje się w najlepsze z panem Stanisławem. I stanął w tragiczno-komicznéj postawie aktora, który kochanki zdradę odkrywa.
— Poczwaro, zawołał — samaś go pocałowała, sama, nie ón ciebie, ty jego — dobrowolnie. Tak, a teraz zemsta.
Karusia blada była, skłopotana i na w pół prawdziwie brała, wykrzyknik — A teraz zemsta! Tak zemsta — wykrzyknął.
— Daj mi szklankę ponczu!
Staś się rozśmiał, Karusia zmarszczyła, wolałaby była prawdziwszą zemstę. Tymek tymczasem rozsiadł się ziéwając na kanapie, wyciągnął, dobył z za poduszek cybucha, któren tam zawsze dla siebie chował, z pod materaca fajki i tytuniu własnego, nałożył i począł palić.
— Ostrzegam cię, rzekł do Stanisława poważnie, że jesteś na zupełnie fałszywéj drodze.
— Wiém o tém doskonale, odpowiedział Staś, bo musiałem przed Karusią dobrze nakłamać na ciebie, nastraszyć ją że się w jakiéjś pani kochasz, obiecać jéj powiedziéć imie téj kobiéty, żeby otrzymać — jeden pocałunek.
— Pocałunek jéj — ach! nektar boski! deklamował Tymek. Znam go i wolę dobry poncz.
Jak dwóch lutni zléwają się głoski.
Gdzie ty widziałeś głoski na lutni? powiédz mi proszę?
Ale to między nawiasami — Jesteś powtarzam na fałszywéj drodze — Napiérasz się Karusi jak widzę —
— A gdyby i tak było?
— Gdyby tak było, to by było głupstwo. Ty nie wiész chyba co to Karusia.
I wskazał na nią palcem — A to jest, dodał, szatan w ludzkiém ciele.
Ona się skryła milcząc do kominka.
Jak cię się raz uczépi, to cię więcéj nie puści!
— Tém lepiéj!
— Dziś, rzekł ciągnąc dym ogromny Tymek, ale jutro?
— Dziś a jutro, to wszystko jedno.
— Naiwny jesteś, moje serce, jak placek wielkanocny, nie mówmy więc o tém, mówmy o czém inném. Dziś wieczór u Natalij.
Staś mrugnął nieznacznie na Karusię, ona kiwnęła głową, Tymek to postrzegł.
— O! o! już i mrugacie! To ja tu wcale nie potrzebny!
— Pytała się mnie o imie twojéj nowéj kochanki, dałem jéj znak gdyś je wymówił.
— Doskonale się wywijasz — ale to do mnie nie należy. Dziś tedy wieczór u Nalalij — czytanie — zgromadzenie wielkie. Wszyscy śpieszą jak na gody, a jutro! O! jutro to dopiero śmiać się, jutro gadać, jutro szydzić będą.
— Rzecz nieuchronna, jak dészcz po pogodzie — cóż chcesz?
— Proszę cię znowu, jakie dziwne masz pretensje, gdybyśmy o nieuchronnych i zwyczajnych rzeczach nie mówili, o czémże byśmy gadali? A więc wracam do tego. Nasze panie, ciekawe jak Ewy córki, a wybiérają się krytykować zajadle, przysięgnę. Każda z nich, chce być piérwszą, a im więcéj im współzawodniczek przybywa, tém trudniéj.
Każda z nich w duchu myśli — Czy téż lepiéj pisze odemnie? i po to tylko idzie słuchać, aby nazajutrz powiedziéć — Co to za wiérsze! co za proza! Mój Boże — a i to ludzie chwalą, i to się komuś podoba. Ale ja gotuję niespodzianą dekonfiturę paniom. W jutrzejszym felietonie dziennika (wiész że mam felieton na wzór francuzów i sam go redaguję, jestem Janinem z musu) — w jutrzejszym felietonie tedy, będzie sprawozdanie z dzisiéjszego wieczora, wyniosę pod nieba nowego poetę — Oto się będą złościć!
— Ależ godzi się to pisać o wieczorze, o rzeczach nie wydanych, o prywatnym —
— Ale godzi, ale godzi — wiész że gdy u pana Recamier, czytał Chateaubriand.
— Porównanie wspaniałe.
— Nic nie szkodzi, jak wszystkie porównania, trochę na jedną nogę kuleje — otóż z téj lektury — zrobiło się potém tyle sprawozdań, ile było słuchaczów. Wszystkie wydrukowano, a co najpocieszniéjsza, że naiwny jakiś ścigacz, zebrał to i w sposobie litanij wydał.
— Nie jest to jednak racja, abyś ty miał opisywać dzisiejszy wieczór.
— To jest tak dalece racja, że opisując go, na czele napiszę o Chateaubriandzie i o nowym jenjuszu generis feminini.
— A jeśli to jenjusz wcale innego koloru — familij, a nareście nie jenjusz?
— Naprzód, widziałem z oczów że jenjusz — i ja się nigdy nie mylę, powtóre, jeśli to innych barw jenjusz, a jenjusz (bom ci dowiódł tego), zawsze dwa oni, są sobie krewni i rodzeni, więc porównywać je można — po — (po które?) potrzecie — poetom, malarzom, a wedle nowego kodexu dziennikarzom wszystko wolno — Dziennikarzom zaś, więcéj jeszcze niż poetom i malarzom.
To mówiąc wstał Tymek, postawił fajkę, którą kazał Karusi schować i stanął naprzeciw Stasia.
— A zatém — idziemy?
— I ja —
— Jakto — nie byłeś proszony, nie oznajmiono ci?
— Tego nie potrzebuję — ale nie wybrałem się.
— Ale zmiłuj się, przez samą ciekawość. Wszyscy literaci będą — Wolałżebyś zostać z Karusią?
— Kto wié!
— Może — i jabym się nie dziwił, ale zaraz tutaj nadejdzie cała wieczorna pula bilardowa, więc Karusi ani zobaczysz, ani się do niéj dociśniesz — Możemy iść śmiało — Idziemy?
— Chodźmy.
I wyszli oba żegnając wzrokiem Karusię, która w milczeniu ciągle siedząc, poprawiała głównie kominka, niekiedy tylko z pod oka, rzucając nieznacznie wejrzenie na swojego Tymka, tak obojętnego, tak zimnego!
Na progu, swoim zwyczajem, Tymek zanucił sztrofę inną, swéj piosenki erotycznéj:

Choćby niechciał człek to musi,
Odejść od swojéj Karusi.


(KONIEC TOMU DRUGIEGO).




  1. Mógłbym zacytować, ale boję się obrazić.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.