Przez pustynię/Część I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez pustynię
Podtytuł Opowiadanie podróżnicze
Pochodzenie Opowiadania podróżnicze. Tom I
Wydawca Przez Lądy i Morza
Data wyd. 1938
Druk Druk. „Concordia“ Sp. Akc., Poznań
Miejsce wyd. Poznań, Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durch die Wüste
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRZEZ
PUSTYNIĘ
OPOWIADANIE PODRÓŻNICZE
napisał
KAROL MAY



Z ILUSTRACJAMI
WYDAWNICTWO PRZEZ LĄDY I MORZA
SKŁADY GŁÓWNE:
POZNAŃ: WYDAWNICTWO POLSKIE < R. WEGNER >
LWÓW:        KSIĘGARNIA „KSIĄŻKA“ A. MAZZUCATO




PRZEKŁAD AUTORYZOWANY
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
DRUKARNIA „CONCORDIA“ Sp. Akc., POZNAŃ
PRINTED IN POLAND

SPIS ROZDZIAŁÓW:
 
str.
 38
III. 
 61
IV. 
 94
V. 
 121
 150
VII. 
 194






ROZDZIAŁ I.
MIĘDZY ŻYCIEM A ŚMIERCIĄ.

Czy to prawda, zihdi, że chcesz nadal pozostać giaurem niewiernym, który podlejszy jest od psa, wstrętniejszy od szczura, pożerającego zgniłe odpadki?
— Tak jest — odpowiedziałem.
— Effendi, nienawidzę niewiernych i nie żal mi, że po śmierci pójdą do dżehenny, gdzie mieszka szatan; ale ciebie chciałbym wybawić od wiecznego potępienia, którego nie unikniesz, jeśli nie uznasz świętego świadectwa, ikrar bil lizan. Jesteś dobrym, tak zupełnie różnym od innych zihdich, jakim dotychczas służyłem; to też muszę cię nawrócić, bez względu na to, czy chcesz, czy nie chcesz.
Tak rzekł Halef, mój służący i przewodnik, z którym włóczyłem się po wąwozach i kotlinach gór Dżebel Aures, a potem zeszedłem ku Dra el Hauna, aby przez Dżebel Tarfaui dojść do Seddady, Kris i Dgasze, skąd wiedzie droga przez osławiony Szott Dżerid do Fetnassy i Kbilli.
Halef był dziwnym okazem ludzkim. Był tak mały, że sięgał mi ledwo pod ramię, a zarazem tak cienki i chudy, że miało się wrażenie, jak gdyby dopiero co wyszedł z zielnika, który co najmniej dziesięć lat znajdował się pod prasą. Twarzyczka jego zakryta była prawie zupełnie turbanem, który miał pięć stóp średnicy: burnus, który zapewne był kiedyś biały, ale teraz lśnił się od wszelkich barwnych odcieni tłuszczu i kurzu — był widocznie zrobiony dla męża znacznie okazalszego niż Halef; więc gdy zsiadłszy z konia, chciał iść pieszo, zmuszony był nieco unieść szaty — jak amazonka.
Ale mimo tego niepokaźnego wyglądu Halef zasługiwał ze wszech miar na szacunek. Odznaczał się bowiem wielką bystrością, odwagą i zręcznością, a wytrwałość jego pokonywała największe trudy. Nadto władał

Ja jechałem na małym, nawpół dzikim ogierze berberyjskim, a stopy moje dotykały prawie ziemi

wszystkiemi narzeczami, jakiemi tylko rozbrzmiewały siedliska ludzkie w Uelad Bu Zeba i między ujściami Nilu. Nic dziwnego przeto, że byłem z niego zupełnie zadowolony i obchodziłem się z nim jak z przyjacielem. Miał Halef jednak pewną właściwość, która była dla mnie czasami wielce niewygodna. Był zagorzałym muzułmaninem, i z przywiązania do mnie postanowił nawrócić mnie na Islam. Teraz właśnie — nie wiem już po raz który — jął znowu przemawiać mi do przekonania, przyczem wydawał mi się niewymownie śmiesznym.
Ja jechałem na małym, nawpół dzikim ogierze berberyjskim, a stopy moje dotykały prawie ziemi. Halef zaś wybrał sobie starą, wychudłą, ale wysoką klacz z gatunku hassi-ferdżan, aby dopomóc swej niepokaźnej postaci i z wyżyn swej klaczy spoglądał ku mnie. Rozmawiał ze mną z nadzwyczajnem ożywieniem. Wywijając nogami, których nie krępowały strzemiona, gestykulował ustawicznie wychudłemi, brunatnemi ramionami jakby starał się żywością gestów dać należytą wagę swym wywodom.
Widząc to, musiałem sobie zadać wiele trudu, a zachować pozorną powagę. Gdym nic nie odpowiedział na ostatnie jego słowa, mówił dalej:
— Czy wiesz, zihdi, co się stanie z giaurami po ich śmierci?
— Co takiego? — zapytałem.
— Po śmierci idą wszyscy ludzie do barcakhu bez względu na to, czy są muzułmanami, chrześcijanami, żydami, czy czem innem.
— Jest to zapewne stan, w którym przebywamy między śmiercią a zmartwychwstaniem?
— Tak jest, zihdi. Obudzi nas zeń głos trąb, gdy nadejdzie dzień sądu, el jaum el aakhar, i ostateczny koniec, el akhiret. Wówczas wszystko przeminie, prócz tronu boskiego, el kuhrs, świętego ducha, el ruhh, el lauhel mafuz el kalami, tablicy i pióra, kreślącego boskie przeznaczenie.
— Prócz tego nic się nie ostanie?
— Nic.
— A raj i piekło?
— Mądry jesteś i roztropny zihdi; spostrzegłeś natychmiast, o czem zapomniałem wspomnieć. Żal mi bardzo, że chcesz pozostać przeklętym giaurem, ale przysięgam na moją brodę, że cię nawrócę, czy chcesz, czy nie chcesz!
To mówiąc, marszczył Halef groźnie czoło, chwytał palcami wszystkie siedem ździebeł, mieszczących się w pobliżu gardła, a potem rwał zawzięcie wszystkie osiem włókien, cienkich jak pajęczyna, po lewej, a dziewięć włosków po prawej stronie swego nosa — co wszystko razem stanowiło tak zwaną jego brodę.
Przytem podrzucał nogi z ogromnym rozmachem do góry, a jedną ręką grzmotnął z taką siłą w grzywę klaczy, jak gdyby to nie była klacz, ale sam szatan, z mocy którego pragnął mnie wyzwolić.
Biedne konisko, zbudzone tak niemiłosiernie z głębokiego zamyślenia, próbowało nieśmiało stanąć dęba, ale widocznie przypomniawszy sobie powagę swego wieku, odzyskało natychmiast zwykłą postawę, tchnącą niezmąconym spokojem i stateczną dumą. Halef zaś podjął znowu przerwany tok rozmowy:
— Tak, raj, dżennet i piekło; dżehenna, muszą się również ostać, bo gdzieżby się podziały dusze zbawione i potępione. Wprzód jednak zmartwychwstali przejść muszą most Sireth nad jeziorem Handh — a most ten jest tak wąski i cienki, jak ostrze miecza.
— Zapomniałeś o jednej jeszcze rzeczy — dodałem.
— O czem — zapytał.
— O zjawieniu się Deddżela.
— Zaprawdę! Zihdi, znasz Koran i wszystkie księgi święte, a nie chcesz przyjąć wiary prawdziwej! Ale niema obawy, zrobię jeszcze z ciebie wierzącego muzułmanina! A więc: przed sądem jeszcze zjawi się Deddżel, którego giaurowie nazywają antychrystem, nieprawdaż effendi?
— Tak.
— Potem nad każdym zosobna rozewrze się księga Kitab, w której zapisane są jego dobre i złe uczynki i odbędzie się hizab, przegląd jego czynów. Będzie to trwało pięćdziesiąt tysięcy lat. Czas ten przeminie dobrym jak chwila, a złym wydawać się będzie wiecznością.
— A co potem?
— Potem nastąpi wyrok. Wszyscy, u których przeważały uczynki dobre, wejdą do nieba, niewierni grzesznicy pójdą do piekła, a grzeszni mahometanie znosić będą karę tylko czas krótki. Widzisz więc, zihdi, co ciebie czeka, choćbyś nawet więcej dobrych uczynków spełnił niż złych. Ale powinieneś stanowczo ocaleć, powinieneś ze mną wejść do raju, do dżennetu, tak, bo ja cię nawrócę, czy chcesz, czy nie chcesz!
I znowu zaczął po tych zapewnieniach wywijać nogami tak energicznie, że stara jego klacz strzygła ze zdziwienia uszami i starała się swemi wielkiemi ślepiami zerknąć ku niemu.
— A co się dziać będzie w piekle? — zapytałem.
— W dżehennie gore nar, wieczny ogień; tam płyną strumienie, wydzielające woń tak nieznośną, iż potępiony, mimo wprost palącego pragnienia, nie może z nich pić; są tam też okropne drzewa, a między niemi najstraszniejsze drzewo Cakum, z którego gałęzi wyrastają głowy szatańskie.
— Brrr!
— Tak, tak, zihdi, to są rzeczy okropne. Władcą dżehenny jest anioł-mściciel, Tabek. Dżehenna składa się z siedmiu części, do których prowadzi siedem bram. W pierwszym okręgu, pokutować muszą grzeszni muzułmanie, i to tak długo, dopóki nie oczyszczą się z grzechów. Ladha, okręg drugi, przeznaczony jest dla chrześcijan; hotama, okręg trzeci, dla żydów; sair, okręg czwarty, dla sabeistów; sakar, okręg piąty, dla magów i czcicieli ognia; a gehim, szósty, dla wszystkich bałwochwalców i czcicieli fetyszów. Caoviat zaś, okręg siódmy, który się zwie także derk asfal — jest najgłębszy i najstraszniejszy. Pochłonie on wszystkich obłudników. We wszystkich tych okręgach złe duchy włóczyć będą potępionych przez rzeki ogniste, a nadomiar tych mąk potępieni będą musieli zjadać głowy szatańskie, wyrosłe na drzewie Cakum, a głowy te będą im szarpały i rozdzierały wnętrzności. O, effendi, uwierz w proroka, a będziesz tylko krótki czas cierpiał w dżehennie.
Potrząsnąłem głową i odpowiedziałem:
— W takim razie dusza moja pójdzie do piekła naszego, które jest tak samo okropne, jak wasze.
— Nie wierz w to, zihdi! Zapewniam cię na proroka, na wszystkich kalifów, że wejdziesz do raju. Czy opisać ci go?
— Owszem.
— Dżennet znajduje się nad siedmioma niebami i ma osiem bram. Najprzód stajesz nad wielkim zdrojem, hawus kewzer, z którego setki tysięcy wniebowziętych pić mogą równocześnie. Woda jego bielsza jest od mleka, a woń milsza nad zapach myrrhy i moschusu; na brzegu stoją miljony złotych puharów, wyłożonych diamentami i innemi drogiemi kamieniami. Potem wstępujesz w okolicę, w której zbawieni spoczywają na kobiercach, przetykanych złotem. Nieśmiertelni młodzieńcy i wiecznie młode huryski podają im wykwintne potrawy i napoje. Przysłuchują się w nieustannem zachwyceniu pieśniom anioła Israfila i cudnej harmonji drzew, obwieszonych dzwonami, które w ruch wprawia wiatr, wiejący wprost od tronu boskiego. Każdy mieszkaniec dżennetu jest wysoki na sześćdziesiąt łokci i nigdy nie przekracza trzydziestego roku życia. Nad wszystkiemi drzewami raju góruje Tuba, drzewo wiecznej szczęśliwości, którego pień tkwi w pałacu wielkiego proroka, a gałęzie sięgają do mieszkań wszystkich zbawionych dusz. Na gałęziach tego drzewa znaleźć można wszystko, co do życia błogosławionego i szczęścia jest potrzebne. Z jego korzeni biorą początek wszystkie rzeki raju, które zamiast wody toczą fale mleka, wina, kawy i miodu.
Wyobrażenia te, mimo swej bardzo zmysłowej szaty, wskazują na to, że Mahomet czerpał natchnienie ze źródeł chrześcijańskich i niektórym chrześcijańskim pojęciom nadał taki kształt, jaki mu się wydawał najbardziej przystępnym dla koczowniczych szczepów Arabji.
Halef przyjrzał mi się teraz bardzo uważnie, a na twarzy jego uwydatniał się wyraz napiętego oczekiwania. Ciekawy był, jaki wpływ na mnie wywarł ten porywający opis raju.
— No, co sądzisz teraz? — zapytał, widząc, że milczę.
— Muszę ci otwarcie wyznać, iż nie chciałbym być długi na sześćdziesiąt łokci; również nie chciałbym nic mieć do czynienia z huryskami, jestem bowiem wrogiem kobiet.
— A to dlaczego? — zapytał zdziwiony.
— Albowiem rzekł prorok: „Głos kobiety jest słodki, jak śpiew bilbil[1], ale język jej jest pełen jadu jak język żmii.“ Czy nie czytałeś tego jeszcze?
— Czytałem.
Opuścił głowę. Pobiłem go słowami jego własnego proroka. Potem odezwał się Halef z mniejszą już cokolwiek pewnością siebie:
— Czy mimo to nie jest piękne zbawienie, które nas czeka? Możesz przecie nie patrzeć na huryski.
— Pozostanę chrześcijaninem.
— Czy to tak trudno powiedzieć: La Illa illa Allah, we Muhammed Rezul Allah!
— A czyż to trudniej pomodlić się: Ja abana Iledsi, fi ’s — semavati, jata — haddeso ’smoka?
Spojrzał na mnie z wyrazem gniewu na twarzy.
— Wiem, że Iza ben Marrjam, którego nazywacie Jezusem, nauczył was tej modlitwy; po waszemu nazywa się ona: „Ojcze nasz“. Wciąż usiłujesz mnie skłonić do swej wiary, ale nie sądź, że zrobisz ze mnie odszczepieńca, odstępcę od tauhid, wiary w Allaha.
Gorliwym jego próbom nawrócenia mnie już niejednokrotnie przeciwstawiałem ze swej strony usiłowania na korzyść mej własnej wiary. Byłem wprawdzie przekonany, że go słowa moje nie wzruszą, ale zawsze udawało mi się tym sposobem na pewien czas ostudzić jego misjonarski zapał.
— A więc pozostaw mnie przy mojej wierze, tak, jak ja ciebie pozostawiam przy twojej.
Na to Halef odpowiedział mrukliwie:
— A jednak nawrócę cię, czy chcesz, czy nie chcesz! Czego raz zechcę, tego się trzymam, bo jestem hadżi[2] Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah.
— Więc jesteś synem Abul Abbasa, syna Dawuda al Gossarah.
— Tak.
— I obaj byliście pielgrzymami, hadżami?
— Tak.
— I ty jesteś hadżim?
— Tak.
— Byliście więc wszyscy trzej w Mekce i widzieliście świętą Kaabę.
— Dawud al Gossarah nie widział jej.
— A tak! I mimo to nazywasz go hadżim?
— Tak, bo był nim. Mieszkał przy Dżebel Szur-Szum i w młodzieńczych latach udał się w pielgrzymkę. Przebył szczęśliwie el Dżuf, które nazywają ciałem pustyni. Potem jednak osłabł i musiał zostać nad zdrojem Trazah. Tam połączył się z niewiastą i zmarł, ale jeszcze przed śmiercią danem mu było widzieć syna, Abul Abbasa. Czy nie należy go nazwać pielgrzymem?
— Hm! Ale Abul Abbas był w Mekce?
— Nie.
— I on też jest hadżim?
— Tak. Zaczął on pobożną wędrówkę i przyszedł aż na równinę Admar, skąd nie mógł już dalej wyruszyć.
— Dlaczego?
— Ujrzał on tu Amareh, perłę Dżunetu, i pokochał ją. Amareh została jego żoną i obdarzyła go Halefem Omarem, którego tu obok siebie widzisz. Potem umarł. Czy nie był on hadżim?
— Hm! Ale ty sam byłeś w Mekce?
— Nie.
— A jednak masz się za pielgrzyma!
— Tak. Po śmierci matki i ja udałem się w pielgrzymkę. Dążyłem ku wschodowi i zachodowi słońca; odbywałem wędrówkę w stronę południa i ku północy: poznałem wszystkie oazy pustyni i wszystkie miejscowości Egiptu; a jednak nie byłem jeszcze w Mekce. Ale kiedyś zajdę tam napewno. Czyż nie jestem hadżim?
— Hm! Sądzę, że hadżim może się nazwać ten tylko, kto był w Mekce.
— Właściwie tak. Ale ja właśnie znajduję się w drodze do Mekki.
— Być może! Ale i ty gdzieś ujrzysz piękną dziewicę i zostaniesz przy niej. Twemu synowi również coś podobnego się zdarzy, bo to wasz kismet[3]. Po stu latach powie twój prawnuk: Jestem hadżi Mustafa ben hadżi Ali Assabeth ibn hadżi Said al Hamca ben hadżi Szehab Tofail ibn hadżi Halef Omar ibn hadżi Abdul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah. A że żaden z tych siedmiu pielgrzymów nie widział Mekki, więc żaden z nich nie będzie prawdziwym hadżim. Czyż nie tak?
Mimo swej zwykłej powagi, Halef nie mógł się powstrzymać od lekkiego uśmiechu, usłyszawszy mój wywód, cokolwiek zaprawiony niewinną złośliwością. Między mahometanami jest bardzo wielu takich, co szczególnie wobec cudzoziemców mianują się hadżami, a jednak nie widzieli Kaaby, nie wykonali biegu od Safy do Merweh, nie byli w Arafah i nie byli strzyżeni i goleni w Minah.
Mój Halef czuł, że jest pobity, ale starał się nie okazać tego po sobie.
— Zihdi — zapytał nieśmiało — i ty każdemu powiesz, że nie byłem w Mekce?
— Wówczas tylko to uczynię, gdy nadal będziesz mnie nawracał na Islam. W przeciwnym razie nie pisnę o tem nikomu ani słowa. Ale spojrzyj, czy to nie są ślady w piasku?
Jechaliśmy już przez dłuższy czas przez Wadi[4] Tarfaui, a teraz znaleźliśmy się w miejscu, w którem piasek, naniesiony wiatrem pustyni, pokrywał na znaczną wysokość skaliste brzegi kotliny. Na piasku znać było wyraźne ślady.
— Tędy przejeżdżali ludzie — zauważył Halef obojętnie.
— Trzeba więc zsiąść z koni i zbadać ślady.
Halef popatrzał na mnie tak, jak gdyby chciał zapytać, o co mi właściwie chodzi.
— Ależ, zihdi, to zbyteczne. Dość, że wiemy, iż tędy przejeżdżali jacyś ludzie. Dlaczego chcesz zbadać ślady kopyt?
— Zawsze dobrze jest wiedzieć, jakich się ludzi ma przed sobą.
— Jeśli chcesz badać wszystkie ślady, jakie się znajdą na naszej drodze, to i za dwa miesiące nie przybędziesz do Seddady. Cóż obchodzą ciebie ludzie, którzy są przed nami?
— Byłem w krajach bardzo dalekich, gdzie jest wiele puszcz niedostępnych. Tam bardzo często życie od tego zawisło, czy się całkiem dokładnie zbadało wszelki darb i ethar, czyli wszelki trop i ślad, albowiem tylko tym sposobem można się upewnić, czy przyjaciel, czy wróg jest wpobliżu.
— Tu nie spotkasz żadnego wroga, effendi.
— Tego napewno wiedzieć nie można.
Zsiadłem z konia. Można było rozpoznać ślady trzech zwierząt, a to: jednego wielbłąda i dwu koni. Że wielbłąd nie był jucznym, ale służył pod wierzch, poznałem po kształcie śladów, delikatnie na piasku wyciśniętych. Gdym się jeszcze dokładniej przypatrzył śladom, zauważyłem pewną ich właściwość, która naprowadziła mnie na domysł, iż jeden z koni cierpiał na szpat. Zdziwiło mnie to niezmiernie, znajdowałem się bowiem w kraju, w którym, spowodu wielkiej obfitości koni, nie jeździ się nigdy prawie na koniu, obciążonym tą chorobą. Stąd wniosek, że jeździec albo nie był wcale Arabem, albo bardzo biednym.
Halef uśmiechnął się, widząc, z jaką uwagą wpatruję się w piasek. Gdym podniósł głowę do góry, zapytał mnie:
— Cóżeś zobaczył, zihdi?
— To były dwa konie i jeden wielbłąd.
— Dwa konie i jeden djemmel. Niech Allah błogosławi twym oczom. Widziałem zupełnie to samo już przedtem, nie zsiadając z konia. Chcesz być uczonym, taleb, a jednak robisz rzeczy, z których śmiałby się nawet hamahr, poganiacz osłów. Na co więc zdadzą ci się skarby wiedzy, które tu zdobyłeś?
— Teraz wiem przedewszystkiem, że mniej więcej przed czterema godzinami trzej jeźdźcy tędy przejeżdżali.
— Kto ci da co za tę mądrość? Ach, jacy wy dziwni jesteście, wy, mężowie z Belad er Rumi, z Europy.
Twarz jego skrzywiła się przy tych słowach grymasem, który wyrażał najgłębszą litość dla mojej osoby; nie zważając jednak na to, wolałem odbyć dalszą drogę w zupełnem milczeniu. Tak jechaliśmy z godzinę w kierunku napotykanych śladów, aż nagle, prawie mimowoli, zatrzymaliśmy konie u zakrętu kotliny. Niedaleko ujrzeliśmy przed sobą trzy sępy, które siedziały za wydmą piaszczystą. Przerażone naszym widokiem podleciały w górę, kracząc ochryple.
— El bydji, sęp brodaty — zauważył Halef. — Gdzie on jest, tam musi być wpobliżu jakaś padlina.
— Zapewne leży tam zdechłe zwierzę — odpowiedziałem, podążając za nim.
Mój towarzysz popędzał swego konia tak, iż pozostałem trochę w tyle. Ledwo dojechaliśmy do wydmy, gdy on, jednem szarpnięciem, zatrzymał nagle konia na miejscu i wydał okrzyk przerażenia.
— Masz Allah, przebóg! Cóż to? Zihdi, to chyba człowiek, co tu leży?
Musiałem to potwierdzić. Niedaleko leżał rzeczywiście trup mężczyzny; nad jego ciałem sępy odprawiały przed chwilą wstrętną ucztę. Wmig zeskoczyłem z konia i ukląkłem przy trupie. Szaty jego podarte były szponami sępiemi.
Dotknąwszy się go, stwierdziłem, że śmierć nastąpiła prawdopodobnie niedawno.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw! Zihdi, czy mąż ten zmarł naturalną śmiercią? — zapytał Halef.
— Nie. Czyż nie widzisz rany na szyi i dziury w tyle głowy? Zabito go.
— Allah, zgładź tego, co tę zbrodnię popełnił. A może zmarły padł w uczciwej walce?
— Co nazywasz uczciwą walką? Może to ofiara krwawej zemsty. Trzeba obejrzeć jego szaty.
Halef pomagał mi przy oględzinach. Nie znaleźliśmy przy trupie nic; dopiero, gdy spojrzałem przypadkowo na jego rękę, zauważyłem złotą obrączkę, kształtem nie różniącą się niczem od zwykłych t. z. małżeńskich pierścionków.
Po stronie wewnętrznej wyryte było drobnemi, ale wyraźnemi literami:

E. P. 15 juillet 1830.

— Co to znaczy? — zapytał Halef.
— Mąż ten nie był ibn Arab[5].
— A więc, co za jeden?
— Francuz.
— Frank, chrześcijanin? Po czem to poznałeś?
— Gdy chrześcijanie się pobierają, zamieniają przyszli małżonkowie obrączki, na których wyryte jest nazwisko i dzień, w którym oboje weszli ze sobą w związek małżeński.
— Ta obrączka jest właśnie taka?
— Tak.
— A poczem poznajesz, że zmarły należał do narodu Francezli? Mógłby przecież tak samo pochodzić od Inglisów[6], albo od Nemzów[7].
— Czytałem na obrączce litery francuskie.
— On może mimo to należy do innego narodu. Czy sądzisz, że nie można pierścienia ukraść lub znaleźć.
— Prawda. Ale popatrz na jego koszulę. To jest koszula Europejczyka.
— Kto go zabił?
— Jego dwaj towarzysze. W tem miejscu ziemia jest poryta. To widoczny ślad walki, jaka się tu rozegrała. Czy nie widzisz, że…
Nie dokończyłem zdania. Powstałem z klęczek, aby się rozglądnąć po ziemi i spotrzegłem opodal kilka śladów krwi, które coraz liczniejsze były dalej między skałami, wznoszącemi się wpobliżu. Postępowałem za temi śladami ze strzelbą, gotową do strzału, gdyż zabójca mógł się niedaleko znajdować. Niedługą przebyłem drogę, gdy tuż przedemną sęp zerwał się z hałaśliwym trzepotem skrzydeł, a w miejscu, z którego się wzniósł,leżał rozciągnięty wielbłąd. Był nieżywy; na piersi miał głęboką ranę. Halef załamał ręce.
— Siwy hedjihn, siwy tuareghedjihn! Mordercy, łotry, psy, zabiły go!
Widocznie miał dla wspaniałego wielbłąda głębsze współczucie, niż dla zamordowanego Francuza. Umiejąc, jako prawdziwe dziecko pustyni, ocenić wartość nawet najdrobniejszego przedmiotu, pochylił się Halef zaraz nad wielbłądem i przeszukał starannie siodło. Nie znalazł nic; kieszenie u siodła były puste.
— Mordercy zabrali wszystko, zihdi. Bodaj ich pochłonął wieczny żar dżehenny. Nic nie zostawili, tylko wielbłąda i papiery, które tam leżą na piasku.
Istotnie, teraz dopiero pod wpływem tych słów, zauważyłem w pewnem oddaleniu od nas kilka kawałków papieru, które tak wyglądały, jak gdyby je ktoś był zmiął w garści, a potem rzucił precz. Podszedłem, bo kartki te mogły zawierać ważne wskazówki. Były to jakieś kawałki gazet. Podniósłszy je, wygładziłem, uporządkowałem i zestawiłem z sobą. Okazało się, że miałem w ręku po dwie strony „Vigie algerienne“, „L’Indépendant“ i „Mahouna“.
Pierwsze z tych pism wychodzi w Algierze, drugie w Constantine, a trzecie w Guelma. Te trzy luźne kartki tak rozmaitych gazet zawierały prawie tę samą treść, mianowicie opis morderstwa, dokonanego na bogatym francuskim kupcu w Blidah. O to morderstwo podejrzewano bardzo pewnego kupca armeńskiego, który zbiegł i był ścigany listami gończemi. Wszystkie trzy pisma zgadzały się dosłownie co do opisu jego osoby.
Natychmiast nasunęło mi się pytanie, dlaczego zmarły, do którego należał wielbłąd, miał przy sobie te pisma. Czyżby go ta sprawa osobiście obchodziła? Czy był krewnym kupca, zamordowanego w Blidah, czy mordercą, czy może nawet urzędnikiem policji, ścigającym zbrodniarza?
Schowałem papiery tak samo, jak wprzód, zatrzymałem obrączkę przy sobie, włożywszy ją na palec, i wróciłem z Halefem do zwłok zamordowanego. Nad nim ustawicznie krążyły sępy, które spuściły się na wielbłąda, gdyśmy się od niego oddalili.
— Zihdi, co zamierzasz zrobić?
— Nie pozostaje nic innego, jak pogrzebać zabitego człowieka.
— Chcesz go zakopać w ziemi?
— Nie; na to nie mamy narzędzi; usypiemy nad nim kopiec z kamieni i piasku. Tak zabezpieczymy go przed zwierzętami pustyni.
— Czy wiesz naprawdę, że to giaur?
— On jest chrześcijaninem.
— Zihdi, może się mylisz, może on był wiernym, muzułmaninem. Pozwól więc, że cię o coś poproszę.
— O co?
— Połóżmy go tak, aby twarz jego była zwrócona ku Mekce.
— Nie mam i nic przeciwko temu, albowiem wówczas twarz jego będzie skierowana ku Jerozolimie, gdzie cierpiał i umarł Zbawiciel świata!
— A więc do dzieła! Zabraliśmy się do smutnego obrzędu, wśród głębokiej, uroczystej ciszy. Gdy kopiec wzrósł już tak wysoko, iż żadne zwierzę pustyni nie mogłoby dotrzeć do trupa, postarałem się jeszcze odpowiednim doborem i układem kamieni zrobić nad kopcem krzyż. Potem, złożywszy ręce, pomodliłem się. Gdy skończyłem modlitwę, Halef skierował wzrok ku wschodowi i wypowiedział słowa, zawarte w sto dwunastej surze[8] Koranu: „W imię Boga Najmiłosierniejszego! Powiedz: Bóg jest Bogiem jedynym i wiecznym. Nie rodził i nie jest zrodzony; niema istoty jemu równej. Człowiek kocha życie przemijające, a nie zważa na życie przyszłe. Nadszedł dzień powrotu, i powołał cię Pan Twój, który cię zbudzi do nowego życia. Oby się okazało, że grzechy twe nieliczne, a dobre uczynki niezliczone, jak piasek, na którym usnąłeś w pustyni“.
Po tych słowach pochylił się, aby ręce zanieczyszczone dotknięciem trupa, obmyć w piasku.
— Teraz, zihdi, jestem znowu tahir, albo kauszer, jak mówi potomstwo Izraela, i wolno mi znowu dotknąć się wszystkiego, co czyste i święte. Co poczniemy teraz?
— Puścimy się w pogoń za mordercami.
— Czy chcesz ich zabić?
— Nie jestem ich sędzią. Pomówię z nimi i dowiem się, dlaczego go zabili. Wówczas będę wiedział, co mam uczynić.
— Nie są to na pewno ludzie mądrzy, bo nie zabiliby wielbłąda, hedjihn, który więcej jest wart, niż ich konie.
— Obawiali się może, że hedjihn ich zdradzi. Tu oto są ich ślady. Naprzód! Są o pięć godzin drogi przed nami. Może dopędzimy ich jutro, zanim jeszcze dopadną Seddady.
Rwaliśmy naprzód, co koń wyskoczy, nie zważając na straszny upał i na nierówną skalistą drogę. Nie starczyło tchu na rozmowę. Pędziliśmy bowiem tak, jakgdybyśmy chcieli dogonić gazelę. Milczenie, do którego przez pewien czas byliśmy zmuszeni, odczuwał poczciwy Halef jako męczarnię. Nie mógł wytrzymać i krzyknął styłu:
— Zihdi, zihdi, chcesz mnie opuścić?
Odwróciłem się ku niemu.
— Opuścić?
— A jakże! Moja klacz ma starsze nogi od twego berberyjskiego ogiera.
Z klaczy Halefa spływał pot obfitymi strugami, a z pyska spadała piana wielkiemi płatami.
— Niestety, nie możemy dziś, jak zwykle, wypocząć w porze największego upału, lecz musimy jechać aż do zmroku; inaczej nie dopędzimy tych dwóch, których mamy przed sobą.
— Kto zbyt się śpieszy, nie dojdzie do celu rychlej od tego, co zdąża powoli, effeni, bo… Allah akbar! spojrzyj tam wdół!
W tem miejscu był urwisty zrąb, a kotlina, wadi, zapadała głębiej. W dole, na odległość kwadransu drogi, widać było dwóch mężczyzn, siedzących nad małą zobhą[9], w której zachowało się trochę stęchłej wody. Konie ich obskubywały suche, kolczaste mimozy, rosnące w tem miejscu!
— Ach, to oni!
— Tak jest, zihdi, to oni. Było im za gorąco, dlatego postanowili zaczekać, aż przeminie największy upał.
— Albo zatrzymali się, aby podzielić się łupem. Cofnijmy się, Halefie, bo mogą nas zobaczyć. Opuścimy kotlinę i skierujemy się na zachód, będą wówczas przypuszczali, że przybywamy od strony Szott Rharza.
— Dlaczego, effendi?
— Niech się nie domyślą, że widzieliśmy zwłoki zamordowanego.
Konie nasze wspięły się na brzeg kotliny. Popędziliśmy cwałem prosto na zachód w głąb pustyni. Potem zatoczyliśmy w drodze koło i skierowaliśmy się do miejsca, gdzie byli owi dwaj ludzie. Nie mogli nas zdaleka zobaczyć, bo znajdowali się w głębi wadi, ale musieli słyszeć coraz głośniejszy tętent kopyt końskich, gdyśmy się do nich zbliżali. To też zerwali się raptownie i chwycili za broń, skorośmy się tylko ukazali na skraju kotliny. Udałem naturalnie, że jestem również zaniepokojony niespodzianym widokiem ludzi w głuchej pustyni, ale nie uważałem za stosowne chwycić za strzelbę.
— Salam aaleikum! — zawołałem, zatrzymując konia.
— Aaleikum! — odpowiedział starszy z mężów. — Co za jedni jesteście?
— Jesteśmy spokojnymi podróżnikami.
— Skąd przybywacie?
— Z zachodu.
— Dokąd zdążacie?
— Do Seddady.
— Z jakiego jesteście szczepu?
Wskazałem na Halefa i odpowiedziałem:
— Ten mąż pochodzi z równiny Admar, ja zaś należę do Beni-Saksa. A co wy za jedni?
— My jesteśmy ze sławnego szczepu Uelad Hamalek.
Uelad Hamalekowie są dobrymi jeźdźcami i walecznymi wojownikami.
— Skąd przybywacie?
— Z Gafzy.
— Odbyliście więc długą podróż. Dokąd jedziecie?
— Do Bir[10] Zauidi, tam mamy przyjaciół.
Choć wiedziałem, że kłamią, oświadczając, iż przybywają z Gafzy, a chcą się dostać do zdroju Zauidi — udałem, iż wierzę im i zapytałem:
— Czy pozwolicie, że spoczniemy przy was?
— Zatrzymujemy się tu aż do wczesnego rana, brzmiała ich odpowiedź, która ani nie potwierdzała, ani nie zaprzeczała mego pytania.
— I my zamierzamy tu wypocząć aż do wschodu słońca. Widzę, że macie tu dość wody dla nas wszystkich i dla naszych koni. Czy możemy zostać?
— Pustynia należy do wszystkich. Marhaba, witamy cię i jesteśmy ci radzi!
Mimo tego powitania, coprawda zwyczajem nakazanego, znać było po ich minach, że chętnieby się nas pozbyli. My zaś, nie dbając o to, zjechaliśmy po łagodnym stoku skalistym wdół; tu, zsiadłszy z koni, rozłożyliśmy się swobodnie nad wodą, tuż przy nich.
Teraz mogłem się im zbliska przypatrzeć; wygląd ich nie wzbudzał zaufania. Starszy z nich, który odpowiadał na poprzednie moje pytania, był wysokiego wzrostu i bardzo chudy. Burnus nie przylegał mu należycie do ciała, ale zwisał tak, jak łachman u straszydła na ptaki. Spod niebieskiego i brudnego już turbanu wyglądała para oczu małych, świdrujących, z jakimś tajemniczym wyrazem; wąskie i bezkrwiste usta okolone były rzadkim zarostem; brodę miał śpiczastą, z końcem cokolwiek do góry zadartym, a nos przypominał owe sępy, które widziałem niedawno nad trupem zamordowanego człowieka; nie był więc ani orlim, ani jastrzębim, lecz miał rzeczywiście kształt sępiego dzióba.
Jego towarzysz był młodzieńcem nadzwyczaj pięknym; ale snać żądze przymgliły mu oczy, wyczerpały nerwy i pomarszczyły oblicze przedwcześnie. I jemu niepodobna było zaufać. Starszy mężczyzna mówił po arabsku, takim akcentem, jaki się słyszy nad Eufratem, po młodszym można było poznać, że nie był wcale pochodzenia wschodniego, ale Europejczykiem. Konie ich stojące wpobliżu, były liche i bardzo wycieńczone. Mieli ci ludzie na sobie odzież zupełnie zniszczoną, ale za to broń ich była wyborna. W miejscu, na którem przedtem siedzieli, leżały na piasku rozmaite przedmioty, które się nader rzadko spotyka na pustyni; nie zdołali widocznie ukryć ich przed naszem przybyciem. Były to: jedwabna chustka do nosa, złoty zegarek z łańcuszkiem, kompas, wspaniały rewolwer i notesik, oprawiony w marokin. Udawałem, że nie widzę tych przedmiotów i wyjąwszy z kieszeni siodła trochę daktyli, zacząłem spożywać z miną człowieka obojętnego i zadowolonego.
— Co zamierzacie robić w Seddadzie? — zagadnął mnie starszy mężczyzna.
— Nic. Jedziemy potem dalej.
— Dokąd?
— Przez Szott Dżerid do Fetnassy i Kbilli.
Spojrzenie, które nieostrożnie skierował ku towarzyszowi, kazało mi się domyślić, że i oni chcą się udać w tę samą stronę. Potem zapytał mnie znowu:
— Czy masz jakie interesy w Fetnassie lub Kbilli?
— Tak.
— Chcesz tam sprzedać swe stada?
— Nie.
— Może niewolników?
— Nie.
— Może towary, sprowadzone z Sudanu?
— Nie.
— Więc co?
— Nic. Nikt z mego szczepu nie prowadzi handlu z Fetnessą.
— Chyba wybierasz się tam po żonę?
Zaimprowizowałem gniew i oburzenie.
— Jakże to, czy nie wiesz, że popełniasz obrazę mówiąc do mężczyzny o jego żonie? Jesteś chyba giaurem, skoro się jeszcze o tem nie dowiedziałeś?
Słowa moje bardzo go przeraziły, mogłem więc przypuścić, że to, co mimowoli wyrzekłem, było prawdą. Nie wyglądał istotnie na Beduina. Miał twarz, spotykaną bardzo często u ludzi ormiańskiego pochodzenia i — — ach, czy nie był to przypadkiem ten Ormianin, który zamordował kupca w Blidah, Ormianin, którego opis miałem właśnie w kieszeni. Nie miałem przedtem tyle czasu, aby uważnie przeczytać list gończy lub przynajmniej opis domniemanego mordercy. Gdy tego rodzaju myśli błyskawicznie powstawały mi w głowie, wzrok mój padł przypadkowo raz jeszcze na rewolwer, leżący na ziemi. Zauważyłem na jego rączce małą, srebrną płytkę; na płytce wyryte było jakieś nazwisko.
— Pozwolisz!
To rzekłszy, sięgnąłem nagle po rewolwer i przeczytałem: „Paul Galingré Marseille“. Byłem pewny, że to nie firma fabryki, ale nazwisko właściciela rewolweru. Nie zdradzając jednak zaciekawienia, zapytałem, jakby od niechcenia.
— Co to za broń?
— To jest — no — to jest taka strzelba, co się sama obraca w koło.
— Pokaż mi, proszę, jak się z niej strzela.
Wytłumaczył mi wszystko; przysłuchiwałem się uważnie, a potem rzekłem:
— Nie jesteś Uelad Hamalekiem, ale giaurem.
— A to dlaczego?
— Ot, widzisz, żem zgadł. Gdybyś był potomkiem proroka, zastrzeliłbyś mnie z miejsca za to, że nazwałem cię giaurem. Strzelby obracające się mają jedynie tylko giaurowie. Skądby się ona mogła dostać do rąk Uelad Hamaleka. Czy ci to podarowano?
— Nie.
— A więc kupiłeś?
— Nie.
— To chyba zdobycz?
— Tak.
— Na kim zdobyłeś tę broń?
— Na pewnym Franku.
— Z którym się biłeś?
— Tak.
— Gdzie?
— Na polu walki.
— Na jakiem polu?
— Koło El Guerara.
— Kłamiesz.
Teraz stracił wreszcie cierpliwość. Zerwał się i chwycił za rewolwer.
— Powiedziałeś, że kłamię? Powinienem zastrzelić cię, jak…
Wtrąciłem w tej chwili:
— Jak tego Franka w Wadi Tarfaui!
Ręka z rewolwerem opadła mu, twarz jego zbladła. Opamiętał się wszakże i zapytał groźnie:
— Co znaczą twoje słowa?
Sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem gazety i rzuciłem na nie okiem, by znaleźć nazwisko mordercy.
— Sądzę napewno, że nie jesteś Uelad Hamalekiem; nazwisko twoje jest mi dobrze znane; nazywasz się Iamd el Amazat.
Ormianin cofnął się i wyciągnął ręce przed siebie jakby dla odwrócenia ciosu.
— Skąd znasz mnie?
— Znam cię; to wystarczy.
— Nie, ty mnie nie znasz. Nie nazywam się tak, jak powiedziałeś. Jestem Uelad Hamalek i zastrzelę każdego, kto temu nie wierzy.
— Czyje to rzeczy?
— Moje.
Pochwyciłem chustkę. Była znaczona literami P. O. Otworzyłem zegarek: na wewnętrznej stronie kopert wyryte były te same litery.
— Skąd masz zegarek?
— Cóż to ciebie obchodzi? Połóż go!
Zamiast usłuchać, otworzyłem jeszcze notesik. Zaraz na pierwszej stronie przeczytałem nazwisko: Paweł Galingré; na dalszych kartkach były zapiski stenograficzne, których nie umiałem przeczytać.
— Powiadam ci, rzuć precz tę książeczkę! Krzyknąwszy to, wytrącił mi ją z rąk, tak silnie, że upadła do kałuży. Podniosłem się, aby wyłowić notesik z wody, ale natrafiłem teraz na podwójny opór, albowiem młodszy mężczyzna podbiegł i stanął między mną a kałużą.
Halef przysłuchiwał się naszej rozmowie z pozorną obojętnością, ale widziałem, że trzymał wciąż palec na cynglu swej strzelby. Czekał tylko na znak z mej strony.Jedno mrugnięcie mego oka, a strzeliłby bez wahania. Schyliłem się, aby jeszcze podnieść kompas.
— Stój; to moje! Oddaj te rzeczy! — zawołał mój przeciwnik.
Chwycił mnie za rękę, jakby chciał rozkazowi swemu dać należyty nacisk; ale ja odpowiedziałem najspokojniej:
— Usiądź tu, chcę z tobą pomówić.
— Nie chcę nic z tobą mieć do czynienia.
— Ale za to ja z tobą. Usiądź, jeśli nie chcesz być na miejscu zastrzelonym.
Groźba ta snać trochę poskutkowała.
Siadł znowu na ziemi, a ja naprzeciwko niego. Potem wyjąłem rewolwer i zacząłem temi słowy:
— Widzisz, że mam także taką obracającą się strzelbę! Odłóż swoją, bo inaczej moja natychmiast wypali.
Położył broń powoli obok siebie, ale tak, aby każdej chwili móc ją chwycić. — Ty nie jesteś Uelad Hamalek?
— Jestem nim.
— I nie przybywasz z Gafzy?
— Właśnie stamtąd przyjechałem.
— Jak długo już znajdujesz się w Wadi Tarfaui?
— Co to ciebie obchodzi?
— Bardzo mnie to obchodzi. Tam na górze leżą zwłoki człowieka, którego zamordowałeś.
Twarz jego drgnęła, oczy zabłysły szatańskim wyrazem.
— A gdybym to nawet uczynił, cóż miałbyś o tem do powiedzenia?
— Niewiele, jeno kilka słów.
— Które?
— Kim był ten człowiek?
— Nie znałem go.
— Dlaczego zabiłeś go wraz z jego wielbłądem?
— Bo mi się tak podobało.
— Czy był prawowiernym?
— Nie. Był giaurem.
— Zabrałeś, co miał przy sobie?
— Czy miałem zostawić przy nim?
— Nie, bo powinieneś to był dla mnie przechować
— Dla ciebie…?
— Tak.
— Nie rozumiem tego.
— Powinieneś mnie zrozumieć. Nieboszczyk był giaurem, ja jestem również giaurem i będę jego mścicielem.
— Przelejesz krew za krew?
— Nie. Gdyby się tak rzecz miała, nie żyłbyś już. Jesteśmy na pustyni; tu panuje prawo mocniejszego. Nie chcę spróbować, kto z nas jest silniejszy. Niechaj cię dosięgnie ręka Wszechmocnego, który wszystko widzi i sądzi każdy czyn ludzki. Ale jedno ci powiem: oddasz mi wszystko, coś zabrał nieboszczykowi.
Na te słowa odpowiedział on szyderczym uśmiechem.
— Czy sądzisz naprawdę, że uczynię to?
— Sądzę.
— Więc zabierz sobie!
W tej chwili chwycił za rewolwer, ale równocześnie i ja skierowałem lufę swojego rewolweru ku niemu.
— Ani się rusz, bo strzelę!
Sytuacja, w której się znalazłem, była dość niezwykła. Ale na szczęście przeciwnik mój miał więcej chytrości niż odwagi. Cofnął rękę i wydawał się przez chwilę cokolwiek niezdecydowanym.
— Co chcesz zrobić z rzeczami?
— Oddam je krewnym nieboszczyka.
Teraz spojrzał na mnie z wyrazem pewnego politowania.
— Kłamiesz. Chcesz je sobie przywłaszczyć.
— Nie kłamię.
— A jakże ze mną się załatwisz?
— Teraz ci nic nie zrobię; ale strzeż się, byś się kiedy ze mną nie spotkał.
— Czy ty napewno pojedziesz stąd do Seddady?
— Tak.
— A jeśli ci wydam rzeczy, to pozwolisz mnie i memu towarzyszowi bez przeszkody udać się do Bir Zauidi?
— Tak.
— Przyrzekasz to?
— Tak.
— Przysięgnij!
— Giaur nigdy nie przysięga; mówi prawdę i bez przysięgi.
— Oto weź tę obracającą się strzelbę, zegarek, kompas i chustkę.
— A co on miał prócz tego przy sobie?
— Nic.
— Miał pieniądze.
— Zatrzymam je sobie.
— Nie mam nic przeciwko temu; oddaj mi tylko woreczek lub torebkę, w której się znajdowały.
— Dam ci ją.
Sięgnął do pasa i wyciągnął torebkę, obszytą perłami; potem wyjął z niej pieniądze, a mnie oddał próżną.
— Prócz tego nic nie miał przy sobie?
— Nie. Chcesz mnie przeszukać?
— Nie.
— Więc możemy pójść?
— Tak.
Teraz mu było jeszcze lżej na sercu, niż przedtem; towarzysz jego, widocznie wielki tchórz, nie posiadał się z radości, że sprawa poszła im tak gładko. Zgarnęli więc pospiesznie swoje rzeczy i usadowili się na koniach.
— Salam aaleikum, pokój z wami!
Nie odpowiedziałem im, ale widocznie niegrzeczność moja zbyt ich nie zasmuciła. Niebawem znikli nam zupełnie z oczu u skrętu kotliny.
Halef nie odezwał się ani słowem aż do tej pory. Teraz przerwał milczenie.
— Zihdi!
— Co takiego?
— Czy wolno mi coś powiedzieć?
— Pozwalam.
— Czy widziałeś strusia?
— Widziałem.
— Wiesz, co to za ptak?
— Nie.
— Głupi, bardzo głupi ptak.
— Cóż z tego?
— Wybacz, effendi, ale ty mi się wydajesz jeszcze głupszym od strusia.
— Dlaczego?
— Dlatego, żeś tych łotrów wypuścił z rąk.
— Nie mogłem ich zatrzymać i prowadzić z sobą, ale również nie mogłem ich zabić.
— A to dlaczego? Gdyby oni zabili prawowiernego, to zapewniam cię, że wysłałbym ich do szajtana, do djabła. Ponieważ jednak zabity był giaurem, więc mi to obojętne, czy będą ukarani, czy nie. Ty jesteś jednakże chrześcijanin, a mimo to dałeś ujść cało mordercom chrześcijanina.
— Któż ci powiedział, że ujdą?
— Ależ oni już uszli, już są daleko. Dotrą do Bir Zauidi, potem popędzą ku Debila i El Ued i znikną gdzieś w Areg[11].
— To się im nie uda.
— Dlaczego nie? Powiedzieli przecież, że udają się do Bir Zauidi.
— Skłamali; pojadą napewno do Seddady.
— Kto ci to powiedział?
— Oczy moje.
— Niech Allah błogosławi twym oczom, któremi badasz ślady w piasku. Tylko niewierny może tak sobie postąpić jak ty. Ale ja cię nawrócę na prawdziwą wiarę, zapewniam cię, czy chcesz, czy nie chcesz!
— Wówczas nazwę cię pielgrzymem, który nigdy nie był w Mekce.
— Zihdi…! Przyrzekłeś mi, że tego nie będziesz mówił.
— Tak, ale pod warunkiem, że nie będziesz usiłował mnie nawrócić.
— Jesteś mym panem, a więc muszę ci być posłusznym. Ale cóż poczniemy teraz?
— Przedewszystkiem pomyślmy o naszem bezpieczeństwie. Tu każdej chwili kula może do nas zabłądzić. Musimy się przekonać naocznie, gdzie się te dwa łotry obecnie znajdują.
Wstąpiłem na brzeg kotliny i ujrzałem w bardzo wielkiej odległości od nas dwóch jeźdźców, zdążających w kierunku południowo-zachodnim. Po chwili nadszedł Halef i stanął obok mnie.
— To są oni — zauważył — mają się ku Bir Zauidi.
— Gdy będą już tak daleko, że nie zdołamy ich dojrzeć, zwrócą się znowu na wschód.
— Zihdi, zdaje mi się, że rozum twój osłabł. Gdyby to uczynili, wpadliby nam znowu w ręce.
— Oni są przekonani, że udamy się dopiero jutro w drogę, sądzą więc, że nie dopędzimy ich.
— Zgadujesz wciąż, a jednak twe przypuszczenia się nie ziszczą.
— Tak ci się zdaje? Czy nie powiedziałem ci na górze, że jeden z ich koni ma szpat?
— Tak, sam to widziałem, kiedy odjeżdżali.
— Więc i teraz sprawdzi się to, co powiedziałem: nie zmierzają do Seddady.
— Dlaczego więc nie puszczamy się co rychło w pogoń za nimi?
— Moglibyśmy ich wyprzedzić, ponieważ jedziemy prostą drogą. Oni zaś, natrafiwszy na nasze ślady, unikaliby zetknięcia się z nami.
— Wróćmy więc nad wodę i spocznijmy tam, aż nadejdzie czas do dalszej drogi.
Zstąpiliśmy napowrót w dół kotliny. Tu ułożyłem się wygodnie, podścieliwszy sobie pled; ściągnąłem koniec mego turbanu, czyniąc z niego liszam[12] i zamknąłem oczy; nie miałem zamiaru zasnąć, ale chciałem pomyśleć o naszej ostatniej przygodzie. Któż jednak zdoła w piekielnym skwarze Sahary skupić na dłuższy czas myśl około jednej i do tego niejasnej sprawy. Wkrótce też zasnąłem i przebudziłem się dopiero po dwóch godzinach. Ruszyliśmy natychmiast dalej.
Wadi Tarfaui kończy się przy Szott Rharza. Chcąc dostać się do Seddady, położonej w stronie wschodniej, musieliśmy pozostawić poza sobą kotlinę Tarfaui. Po godzinie jazdy natrafiliśmy na ślady dwu koni, ciągnące się od strony zachodniej ku wschodowi.
— Halefie, czy poznajesz ten ethar, ten trop?
— Masz Allah, miałeś słuszność, zihdi. Te ślady wiodą ku Seddadzie.
Zeskoczyłem z konia, aby dokładnie zbadać wyciski na piasku.
— Dopiero pół godziny temu przejeżdżali tędy. Jedźmy pomału, aby nas nie spostrzegli za sobą.
Minęliśmy ostatnie wzgórza Dżebel Tarfaui, a gdy słońce zaszło, a potem księżyc wypłynął na niebo, ujrzeliśmy u stóp naszych Seddadę.
— Czy zjeżdżamy? — zapytał Halef.
— Nie. Przenocujemy pod drzewem oliwnem na stoku tamtego wzgórza.
Zboczyliśmy cokolwiek z naszej drogi; pod drzewami oliwnemi znaleźliśmy wspaniałe miejsce na nocleg. Byliśmy obydwaj oswojeni z groźnemi głosami pustyni w nocy. Ani straszliwe wycie szakala, ani szczekanie fenneka[13], ani głębokie wstrząsające wołania ostrożnie skradającej się hieny, nie zdołałyby nas obudzić z głębokiego snu.
Po przebudzeniu rozglądałem się przedewszystkiem, czy nie znajdę gdzie śladu naszych jeźdźców. Byłem przekonany, że wpobliżu zamieszkanej miejscowości nie przyda mi się ten ślad. Ku memu zdziwieniu jednak spostrzegłem, że ślad nie prowadził do Seddady, ale skręcił wbok na południe.
— Dlaczego oni nie zeszli do Seddady? — zapytał Halef.
— Aby się nikomu nie pokazać. Ścigany morderca musi być ostrożnym.
— Dokąd oni jadą?
— W każdym razie do Kris, aby przebyć Dżerid. Potem, mając Algier poza sobą, będą jako tako bezpieczni.
— Jesteśmy już przecież w Tunisie. Granica ciągnie się od Bir el Khalla aż do Bir el Tam, poprzez Szott Rharza.
— Takim jegomościom to nie wystarcza. Założyłbym się, że zdążają przez Feccan do Kufarah, gdyż dopiero tam będą się czuli zupełnie spokojni.
— I tu nie grozi im żadne niebezpieczeństwo, jeżeli mają budjeruldu sułtana[14].
— Nie wiele im ten paszport pomoże, gdy będą mieli do czynienia z jakimś konsulem lub ajentem policji.
— Tak ci się zdaje? Nie radziłbym nikomu wejść w zatarg z potężnem Gielgeda padishanyn[15].
— Mówisz tak, a chcesz być wolnym Arabem?
— Tak jest. Widziałem w Egipcie potęgę wielkiego władcy. Ale się go w pustyni nie boję. Czy wjeżdżamy teraz do Seddady?
— Tak, aby kupić daktyli i raz wreszcie napić się dobrej wody. Ale potem ruszymy dalej.
— Do Kris?
— Do Kris.
Za kwadrans byliśmy już pokrzepieni i znajdowaliśmy się na drodze, wiodącej z Seddady do Kris. Po lewej stronie roztaczała się błyszcząca płaszczyzna Szott Dżeridu. Cudny to był widok; utonąłem w nim całą duszą, rozkoszowałem się nim dowoli.
Sahara jest wielką, wciąż jeszcze nierozwiązaną zagadką. Już od roku 1845, kiedy to Virbet d’Aoust podniósł po raz pierwszy kwestję Sahary, istnieje projekt, aby część pustyni zamienić w morze, użyźnić w ten sposób okoliczne obszary i mieszkańcom tych okolic otworzyć wrota nowoczesnej cywilizacji. Czy projekt da się wykonać i czy w razie urzeczywistnienia da pożądane wyniki, o tem spory długo jeszcze toczyć się będą.
U podnóża południowych stoków Dżebel Auresu, jakoteż wschodniego przedłużenia tego pasma górskiego, a więc na południu od Dra el Haua Dżebel Tarfaui, Dżebel Zituna i Dżebel Hadifa, rozciąga się jednostajna nieprzejrzana, miejscami cokolwiek falista płaszczyzna. W miejscach, w których poziom jej jest najniższy, pokrywa ją sól jużto jako zbita skorupa, jużto jako zwietrzały osad. Skorupa ta świadczy o rozległych wodach śródlądowych, jakie w tych okolicach ongiś istniały. Tego rodzaju niziny, pokryte warstwą soli, nazywają w Algierze szottami, w Tunisie zaś zobhami, lub zebhami. Granice tego, nadzwyczaj zajmującego, odrębnego obszaru, stanowią po stronie zachodniej kończyny płaskowyża Beni-Mcab, na wschodzie międzymorze Gabes, na południu wydmy piaszczyste Suf i Nifcaua i daleko ciągnące się Dżebel Tebaga. Być może, że Herodot, ojciec dziejopisarstwa, wspominając o zatoce Trytona, miał na myśli właśnie to zagłębienie poziomu pustyni.
Na obszar ten składają się prócz licznych pomniejszych trzęsawisk, które latem zazwyczaj wysychają, także trzy większe jeziora słone, a mianowicie w kierunku od zachodu ku wschodowi Szott Melrir, Rharza i Dżerid, zwany także El Kebir. Te trzy jeziora stanowią strefę, której zachodnia połowa znajduje się poniżej poziomu Morza Śródziemnego, w okolicy Gabes, w czasie odpływu.
Zagłębienie krainy szottów pokryte jest przeważnie piaskiem, tylko na dnie poszczególnych kotlin zachowała się dość znaczna ilość wody, której wygląd dawał arabskim pisarzom i podróżnikom sposobność do czynienia porównań. To też przyrównywano ją do dywanów, bądź do szyb z kryształu, do płyt srebrnych lub do powierzchni roztopionego metalu. Szotty nabierają takiego wyglądu spowodu warstwy soli, która je pokrywa. Grubość tej warstwy wynosi od dziesięciu do dwudziestu centymetrów. W niektórych tylko miejscach można po tej warstwie chodzić bez narażenia życia. Ale biada temu, kto zboczy z tej wąskiej ścieżki choćby na szerokość dłoni. Wtedy pęka skorupa solna i w jednej chwili nieszczęśnik tonie w otchłani. Ledwie zniknie, a już skorupa szottu zwiera się napowrót i wygładza nie do poznania. Wąskie dróżki, prowadzące przez solną pokrywę szottów, stają się bardzo niebezpieczne, szczególnie w porze deszczowej, bo deszcz zmywa lotny piasek, nagromadzony na skorupie, ją samą zaś zmiękcza i stapia. Woda tych szottów jest barwy zielonej, gęsta i zawiera znacznie więcej soli, niż woda morska. Ze względu na teren próba wymierzenia głębokości szottów nie doprowadziłaby do dodatnich wyników, można jednak przypuścić, że żadne z tych solnych grzęzawisk nie ma więcej nad pięćdziesiąt metrów głębokości. Niebezpieczeństwo przy załamaniu się skorupy solnej jest dlatego tak wielkie, że pod warstwą zielonkawej wody, która wynosi nie więcej jak pięćdziesiąt do osiemdziesięciu centymetrów, pływają masy ruchliwego, prawie płynnego piasku. Piasek ten nagromadziła tu tysiącletnia praca samumu, który z gwałtowną siłą podmuchu wpędzał go z pustyni do wody. Najstarsi geografowie arabscy, jak Ebn Dżobeir, Ebn Batuta, Obetdah el Bekri, El Istakhri i Omar Ebn el Wardi, twierdzą zgodnie, że szotty są dla podróżnych bardzo niebezpieczne. W Szott Dżerid zniknęło już bez śladu tysiące ludzi i wielbłądów. W roku 1826 musiała przeprawić się przez ten szott karawana, licząca przeszło tysiąc jucznych wielbłądów. Przypadkowo wielbłąd-przodownik, kroczący na czele karawany, oddalił się nieznacznie od wąskiej ścieżyny. Skorupa załamała się, a wielbłąd wpadł w głąb szottu.Wszystkie inne wielbłądy, idące krok w krok za nim, spotkał ten sam los: utonęły na zawsze w grząskiej, lepkiej masie piasku. Po zniknięciu karawany skorupa natychmiast się zwarła, wygładziła i wyglądała tak, jak przedtem; najmniejsza zmiana, najdrobniejszy ślad nie wskazywał na to, że w tem miejscu dopiero co zdarzyło się tak okropne nieszczęście. Aby zrozumieć ten wprost nieprawdopodobny wypadek, należy sobie uprzytomnić, że wielbłądy najczęściej związane z sobą postronkami, kroczą ślepo, bez względu na nic, jeden za drugim; nadto ścieżynki, wiodące przez szotty, są często tak wąskie, że ani karawana, ani nawet jeden wielbłąd nie mógłby z drogi zawrócić.
Zdradzieckie te płaszczyzny, pod któremi czyha śmierć, przypominają miejscami błękitnawą, połyskliwą powierzchnię roztopionego ołowiu. Wierzchnia ich skorupa jest czasem twarda i przezroczysta jak szkło i wydaje, jeśli się po niej stąpa, taki sam dźwięk, jak ziemia Solfatary w Neapolu. Najczęściej jednak tworzy ona miękką, papkowatą masę, która mimo pozornej spoistości zdoła tylko na sobie utrzymać lekki nalot piasku, a usuwa się pod każdym innym ciężarem, aby się potem równie szybko nad nim zawrzeć.
Małe, w znacznem od siebie oddaleniu ułożone kamienie, służą tu przewodnikom za drogowskazy. Dawniej posługiwano się na Szott El Kebir także gałęziami palmowemi, powtykanemi w skorupę solną. Gałąź drzewa daktylowego nazywa się dżerid i stąd druga nazwa szottu. Kupki kamieni ułożone dla oznaczenia drogi, nazywaja tu „gmair“; ale nawet takich „gmairów“ brak w miejscach, w których na kilka metrów przestrzeni skorupa zalana jest kałużą, sięgającą koniom po piersi.
Skorupa szottów nie tworzy płaszczyzny równej i jednolitej, przeciwnie jest bardzo falista. Miejscami fale dochodzą do trzydziestu metrów wysokości. Karawany przewijają się zazwyczaj przez szotty grzbietami tych fal, każdy bowiem krok poniżej grzbietu naraża na niechybną śmierć. Czasem skorupa szottu za lekkim powiewem wiatru zadrga falistym ruchem, a wtedy tworzą się w niej liczne szczeliny, z których woda wytryska jak ze źródła.
Otóż taka płaszczyzna, błyszcząca a zdradziecka, rozpościerała się obok nas po lewej stronie, gdyśmy byli na drodze do Kris, skąd wiodła ścieżynka przez szott do Fettnassy na przeciwległym półwyspie Nifcauy. Halef wyciągnął rękę i pokazał wdół.
— Czy widzisz tam szott, zihdi?
— Widzę.
— Czy przeprawiałeś się kiedy przez szott?
— Nigdy jeszcze.
— Dziękuj więc Allahowi, bo może przebywałbyś już teraz wśród swoich ojców na tamtym świecie.
— Czy mamy naprawdę przeprawić się przez szott?
— Koniecznie, Bismillah, w imię Boże. Mój przyjaciel Sadek zapewne jeszcze żyje.
— Cóż to za jeden?
— Brat mój Sadek jest najsławniejszym przewodnikiem przez Szott Dżerid; nigdy jeszcze nie zmylił drogi ani na krok; pochodzi ze szczepu Merazig, urodził się w Mui Hamed, a teraz mieszka ze swym synem, dzielnym wojownikiem, w Kris. Nikt nie zna szottu tak dobrze, jak on. Jemu tylko mógłbym cię powierzyć z całem zaufaniem, zihdi. Czy jedziemy wprost do Kris?
— Daleko jeszcze do tej miejscowości?
— Cokolwiek więcej, niż godzina drogi.
— Skierujemy się teraz ku zachodowi. Musimy zobaczyć, czy nie spotkamy gdzie śladu morderców.
— Sądzisz naprawdę, że i oni udali się do Kris?
— I oni zapewne przenocowali na pustyni; teraz są przed nami i zamierzają przeprawić się przez szott.
Opuściliśmy naszą dotychczasową drogę i skierowaliśmy się na zachód; zrazu spotykaliśmy liczne ślady, potem widzieliśmy ich coraz mniej, aż wreszcie ustały zupełnie. Po pewnym czasie jednak ujrzałem na ścieżce, wiodącej do El Hamma, ślady kopyt końskich. Po gruntownem ich zbadaniu przekonałem się, iż jestem znowu na tropie morderców. Ślady te zaprowadziły nas aż w pobliże Kris i tu zgubiliśmy je na szerokiej drodze. Byłem już teraz pewny, że mordercy tutaj się znajdują.
Halef zamyślił się.
— Zihdi, pozwolisz sobie coś powiedzieć?
— Pozwalam!
— Dobrze jest, gdy się umie czytać w piasku.
— Cieszy mnie, że to przyznajesz. Ot, jesteśmy w Kris. Gdzie mieszka twój przyjaciel Sadek?
— Jedź za mną.
Okrążyliśmy tę miejscowość, a właściwie kilka namiotów i chat, ocienionych palmami, i znaleźliśmy się obok grupy drzew migdałowych. Ocieniały one szeroką niską chatę, z której na nasz widok wyszedł jakiś Arab i podbiegł rozradowany do Halefa.
— Sadeku, bracie mój, ulubieńcze kalifów.
— Halefie, mój przyjacielu, błogosławiony przez proroka!
Rzucili się sobie w ramiona i pieścili się nawzajem jak para kochanków.
Arab zwrócił się potem ku mnie:
— Wybacz, że o tobie zapomniałem. Wstąpcie w mój dom, bo jest wasz.
Uczyniliśmy zadość jego życzeniu. Był sam; poczęstował nas rozmaitemi rzeźwiącemi smakołykami, my zaś nie żałowaliśmy sobie. Teraz dopiero Halef uznał za stosowne przedstawić mnie swemu przyjacielowi.
— Oto Kara ben Nemzi, wielki taleb Zachodu, który rozmawia z ptakami i umie czytać w piasku. Dokonaliśmy już wielu wielkich czynów; jestem jego przyjacielem i służącym i mam go nawrócić na prawdziwą wiarę.
Poczciwina zapytał mnie raz o moje imię i zapamiętał sobie wyraz: Karol. Ponieważ nie mógł tego słowa wymówić, zrobił więc z niego na poczekaniu: Kara i dodał ben Nemzi. Gdzie i kiedy rozmawiałem z ptakami, tego sobie niestety w żaden sposób nie mogłem przypomnieć; bądź co bądź Halef twierdzeniem tem postawił mnie w jednym rzędzie z mądrym Salomonem, który podobno również umiał rozmawiać ze zwierzętami. Co zaś do czynów, których mieliśmy razem dokonać, to również nic o nich nie wiedziałem, chyba, że raz zaczepiłem się o krzaki i zsunąłem z mego berberyjskiego konika, który skorzystał z tej sposobności, aby się trochę pobawić w łapankę. Ale szczytem dyplomacji Halefowej było twierdzenie, jakobym się chciał nawrócić przez niego. Należało go więc skarcić na miejscu; to też zapytałem Sadeka:
— Czy wiesz dokładnie, jak się nazywa twój przyjaciel Halef?
— Wiem.
— A więc jak?
— Hadżi Halef Omar.
— To nie wystarczy. Nazwisko jego brzmi: Hadżi Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah. Pochodzi, jak widzisz, z pobożnej, zasłużonej rodziny, której wszyscy członkowie byli hadżami, jakkolwiek — — —
— Zihdi — przerwał mi Halef z miną niezmiernie przerażoną — nie mów o zasługach swego sługi. Wiesz, że będę ci bardzo posłuszny.
— Spodziewam się, Halefie. Nie opowiadaj ani o sobie, ani o mnie, zapytaj raczej twego przyjaciela Sadeka, gdzie jest jego syn, o którym mi wspomniałeś.
— Czy naprawdę wspomniał o nim, effendi? — zapytał Arab. — Niech ci Allah błogosławi, Halefie, za to, że pamiętasz o tych, którzy kochają ciebie! Syn mój, Omar ibn Sadek, poszedł przez szott do Seftimi i dziś jeszcze wróci.
— I my chcemy przejść przez szott, a ty masz nas przeprowadzić.
— Wy? Kiedy?
— Jeszcze dziś.
— Dokąd, zihdi?
— Do Fettnassy. Jakżeż tam droga wygląda?
— Bardzo, bardzo niebezpieczna. Są tylko dwie całkiem pewne drogi, wiodące ku drugiemu brzegowi, mianowicie El Tozerija między Tozer a Fetnassą i Es Zuida między Neftą a Zarzin. Droga stąd do Fetnassy jest najgorsza; są tylko dwaj ludzie, którzy dobrze ją znają, mianowicie ja i Arfan Rakedihm, zamieszkały tu, w Kris.
— Czy syn twój nie zna drogi?
— Zna, ale nigdy jeszcze nią sam nie szedł. Zna zato doskonale drogę przez szott ku Seftimi.
— Ale ta droga jest, o ile mi wiadomo, aż do pewnego miejsca zarazem drogą do Fetnassy.
— Zbacza się po przebyciu dwóch trzecich drogi, zihdi.
— Kiedy będziemy w Fetnassie, jeśli odjedziemy stąd w południe?
— Przed świtem, jeżeli masz dobre konie.
— Czy ty i w nocy prowadzisz przez szott?
— Tak jest; gdy księżyc świeci. Jeśli zaś ciemno, nocuje się na szocie, naturalnie w takiem miejscu, w którem sól jest tak gruba, że nie ugnie się pod ciężarem.
— Czy chcesz być naszym przewodnikiem?
— Owszem, effendi.
— Więc oglądnijmy wprzód szott.
— Czyś nigdy się nie przeprawiał przez szott?
— Nigdy.
— Pójdźmy więc. Ujrzysz bagno śmierci, miejsce zatracenia, topiel milczenia, przez które przeprowadzę cię pewnym krokiem.
Wyszliśmy z chaty i poszliśmy na wschód. Przebywszy szeroki szmat ziemi bagnistej, dostaliśmy się do właściwego brzegu szottu. Wody nie było widać, zakrywała ją bowiem skorupa solna. Wwierciłem nóż w skorupę i przekonałem się, że jest gruba na czternaście centymetrów. Nadto była tak twarda, że mogła na sobie unieść człowieka średniej wagi. Pokrywała ją cienka warstwa lotnego piasku. Miejsca, z których wiatr zwiał piasek, lśniły się bladoniebieskim połyskiem.
Byłem jeszcze zajęty oglądaniem powierzchni szottu, gdy nagle ktoś za nami się odezwał:
— Salam aaleikum, pokój wam!
Odwróciłem się. Przed nami stał wysoki Beduin z wykrzywionemi nogami, którego choroba albo postrzał pozbawił nosa.
— Aaleikum! — odpowiedział Sadek. — Co robi brat mój, Arfan Rakedihm, tu na szocie? Ubrany jest jak do podróży. Czy chce obcych podróżnych przeprowadzić przez zobhę?
— Tak jest — odpowiedział. — Są to dwaj mężowie, którzy wnet nadejdą.
— Dokąd się wybierają?
— Do Fetnassy.
Człowiek ten nazywał się Arfan Radekihm, był zatem owym przewodnikiem, o którym Sadek wspomniał. Teraz wskazał na mnie i na Halefa i zapytał:
— Czy ci ludzie obcy przeprawiają się też przez jezioro?
— Tak.
— Dokąd.
— Również do Fetnassy.
— A ty masz ich prowadzić?
— Zgadłeś.
— Mogą pójść ze mną; zaoszczędzisz sobie trudu.
— Są to moi przyjaciele, którzy nie sprawią mi wcale trudu.
— Wiem już: jesteś skąpy i nie chcesz, żebym co zarobił. Czyż nie zabierałeś mi zawsze sprzed nosa najbogatszych podróżnych?
— Nie zabierałem tobie nikogo; prowadzę tylko tych, co sami do mnie przychodzą.
— Dlaczego syn twój, Omar, został przewodnikiem na drodze do Seftimi? Gwałtem zabieracie mi chleb, abym zginął z głodu; Allah ukarze was i pokieruje waszemi krokami tak, iż szott was pochłonie.
Możliwe, że konkurencja wzbudziła w sercu tego przewodnika uczucie nienawiści względem Sadeka; ale ja w każdym razie nie zaufałbym Arfanowi Rakedihmowi, coś mu bowiem źle patrzyło z oczu. Odwrócił się wnet od nas i poszedł zwolna brzegiem; w pewnem oddaleniu ukazali się dwaj jeźdźcy, którym miał służyć za przewodnika. Byli to ci sami ludzie, których ścigaliśmy.
— Zihdi, — zawołał Halef — czy poznajesz ich?
— Poznaję.
— Czy pozwolimy im swobodnie odjechać?
Mówiąc to, podniósł strzelbę, aby wymierzyć. Chwyciłem go za rękę.
— Daj spokój! Oni i tak nam nie ujdą.
— Co to za ludzie? — zapytał nasz przewodnik.
— Mordercy.
— Czy zamordowali kogo z twej rodziny lub z twego szczepu?

— Nie.
— Chwyć za rzemień!
— Czy ciąży na tobie obowiązek krwawego sądu nad nimi?

— Nie.
— Zostaw ich w spokoju. Nie warto się mieszać w cudze sprawy.
Mówił, jak prawdziwy Beduin. Nie uznał nawet za potrzebne popatrzeć się przez mgnienie oka na ludzi, których nazwano mordercami. Oni zaś zauważyli i poznali nas. Widziałem, że spieszno im było dostać się na skorupę solną. Uskuteczniwszy to, wybuchnęli głośnym szyderczym śmiechem.
Wróciliśmy napowrót do chaty, aby wypocząć do południa. Potem, zaopatrzywszy się w niezbędne zapasy żywności, rozpoczęliśmy tę wielce niebezpieczną podróż.
Często zimą przebiegałem dalekie, milami ciągnące się przestrzenie i to po rzekach, zupełnie mi nieznanych; byłem wówczas zawsze przygotowany na to, iż lada chwila lód się podemną załamie. Nigdy jednak nie doznałem takiego uczucia, jak obecnie, gdym wstąpił na zdradliwy szott. Ani mnie nie opanowała trwoga, ani mnie strach nie zdjął, miałem raczej uczucie linoskoczka, który nie wie napewno, czy lina, po której kroczy, jest dobrze przymocowana. Było dla mnie coś niepokojącego w tem, że mam pod sobą zamiast lodu skorupę z soli. Dziwny jej dźwięk, barwa niezwykła i układ cząstek — wszystko to było mi tak obce, że czułem się na niej, jakby nie swój. Za każdym krokiem badałem, czy stoję na mocnym gruncie. Miejscami skorupa była twarda i gładka tak, że można było ślizgać się po niej, gdzieindziej znów miała spoistość śniegu i tak luźna, że nie zdołała udźwignąć najmniejszego ciężaru.
Skorom się jako tako oswoił z tą niezwykłą sytuacją, usadowiłem się na koniu, powierzając niejako los swój nietylko przewodnikowi, ale także instynktowi zwierzęcia. Mój koń znalazł się widocznie nie po raz pierwszy w życiu na tak niepewnym gruncie. Zrazu biegł sobie swobodnie, w najlepszem usposobieniu, potem jednak, gdy uczuł pod sobą żywioł niepewny, okazywał wybitne zamiłowanie do najtwardszych miejsc wąziutkiej ścieżynki. Przytem zdawał się szmer każdy łowić uszyma, obwąchiwał teren, parskał, jakby tym sposobem chciał wyrazić wahanie się i wątpliwość, a często ostrożność swą posuwał do tego stopnia, że kopytem przedniej nogi stukał zlekka o skorupę, by się przekonać o pewności gruntu. Przewodnik szedł przodem, za nim ja, a na końcu Halef. Sytuacja nasza wymagała takiego napięcia uwagi, że ledwo kilka słów zamieniliśmy ze sobą. Byliśmy już ze trzy godziny w drodze, kiedy Sadek odezwał się do mnie:
— Miej się na baczności, zihdi! Wnet znajdziemy się w najniebezpieczniejszem miejscu.
— Dlaczego miejsce to tak niebezpieczne?
— Ścieżka jest tam tak wąziutka, że można ją dwiema rękami zakryć, a po obu jej stronach zieje straszliwa głąb wody.
— Czy grunt jest mocny na tej ścieżce?
— Napewno nie wiem tego. Rozmaicie się dzieje. Siła skorupy jest zmienna.
— Zsiądę z konia, aby rozdzielić ciężar na dwie części.
— Zihdi, nie czyń tego. Koń twój stąpa pewniej niż ty.
Tu był przewodnik moim panem i mistrzem; byłem mu więc posłuszny i zostałem na koniu. Dziś jeszcze przechodzi mnie mrowie, gdy przypomnę sobie sytuację, w jakiej znaleźliśmy się bezpośrednio po tej rozmowie.
Trwało to zaledwie dziesięć minut, ale w takich okolicznościach chwila wydaje się wiecznością. Doszliśmy do okolicy falistej, gdzie powłoka szottu to wznosiła się, to zniżała. W wyżej położonych miejscach stąpało się po twardej, wytrzymałej soli; zagłębienia terenu zapełniała gęsta, lepka masa, w której tylko gdzieniegdzie można było natrafić na suchszą piędź gruntu, wytrzymującą napór konia wraz z jeźdźcem. Pod grozą śmierci niechybnej musieliśmy wytężać uwagę do najwyższego stopnia. Mimo, iż byłem na koniu, woda zielonkawa sięgała mi powyżej kolan; trzeba było z niestrudzoną cierpliwością szukać w wodzie oparcia dla każdego kroku. Najgorzej było z tem, że przewodnik i każdy z naszych koni zosobna, znalazłszy oparcie pod wodą, musieli je naprzód wypróbować, zanim wstąpili na nie całym ciężarem ciała. Te miejsca, niby względnie pewne, stanowiły jednak w gruncie rzeczy tak nikłą podstawę, że opierając się na nich o mgnienie oka za długo, można było natychmiast zapaść się wgłąb. Były to chwile okropne!
Teraz doszliśmy do miejsca, w którem na długość dwudziestu metrów skazani byliśmy na ścieżkę zaledwo dziesięć cali szeroką, a do tego bardzo niepewną.
— Zihdi, uważnie! Weszliśmy w sam środek śmierci — zawołał przewodnik.
Próbując powoli pod nogami gruntu, obrócił się twarzą na wschód i zaczął odmawiać głośno świętą fatchę:
„W imię Boga Wszechmiłosiernego! Chwała i pokłon Bogu, Władcy wszechświata, Wszechmiłosiernemu, który dzierży rząd w dniu sądu. Sługami twymi być chcemy i błagamy Cię, abyś nas wiódł po drodze prostej, po drodze tych, którzy cieszą się Twą łaską, a nie drogą tych, którzy...“
Tuż za mną odmawiał Halef tę samą modlitwę.
Nagle obydwaj równocześnie zamilkli. Z pomiędzy dwóch najbliższych wzgórz falowych padł strzał. Przewodnik, podrzuciwszy do góry ramiona, wydał krzyk przeraźliwy, zachwiał się i znikł w mgnieniu oka pod solną skorupą, która się natychmiast za nim zawarła.
W takich chwilach umysł ludzki zdobywa się na tak nadzwyczajną siłę, iż całe szeregi myśli i wniosków, wymagające zazwyczaj kilkugodzinnego skupienia, zdoła sobie uświadomić z błyskawiczną szybkością i największą dokładnością.
Echo strzału jeszcze nie przebrzmiało, przewodnik jeszcze się chwiał nad głębią — a ja pojąłem już wszystko. Mordercy chcieli zgładzić swych przyszłych oskarżycieli; pozyskanie przewodnika poszło im tem łatwiej, że ten żywił namiętną zazdrość ku Sadekowi. Na nas nastawać było zbyteczne; zabijając naszego przewodnika, gotowali i nam śmierć niezawodną. Przyczaili się więc w najniebezpieczniejszem miejscu i zastrzelili Sadeka. Teraz mogli już patrzeć zdaleka na tonących swych wrogów.
Mimo szybkości, z jaką wszystko to się stało, dostrzegłem, że kula trafiła Sadeka w głowę. Czy kula, przelatując, otarła się o mego konia, czy strzał go przeraził — dość, że mój konik berberyski zadrżał gwałtownie, stracił równowagę i wpadł w wodę.
— Zihdi! — ryknął Halef za mną w okropnem przerażeniu. Byłem już prawie zgubiony. Tylko nadzwyczajna zręczność mogła mnie ocalić: zachowałem tyle jeszcze przytomności umysłu, że, gdy koń już zapadał, oparłem się mocno o przednią część siodła; równocześnie podbiwszy nogi wtył do góry, wykonałem skok ponad głowę konia, który niestety, z powodu wywartego przezemnie nacisku, znikł w jednej chwili pod powierzchnią szottu. Podczas tego skoku poleciłem duszę Bogu.Była to najżarliwsza modlitwa mego życia. Taka modlitwa nie wymaga wielu słów, ani długiego czasu. Gdy się wisi między życiem a śmiercią, nie mierzy się ani czasu, ani słów. Stanąłem na twardym gruncie; ale wnet usunął mi się on z pod nóg; już zapadając, oparłem się raz jeszcze, potem znowu się zachwiałem, ugrzązłem i wydobyłem się powtórnie; tak grzęznąc ustawicznie, postąpiłem przecież cokolwiek naprzód; nie słyszałem, nie czułem, nie widziałem nic po za tem, że tam na solnej górce oczekiwało mnie trzech ludzi, z których dwaj mierzyli we mnie strzelbami.
Wreszcie stanąłem na twardej, wytrzymałej powłoce szottu; czułem, że stoję już mocno. Wtem gruchnęły dwa strzały, — Bóg chciał, bym został jeszcze przy życiu; potknąłem się przypadkowo i upadłem; temu zawdzięczam to, że kule przeleciały obok mnie. Miałem jeszcze strzelbę, zawieszoną na plecach; istny to cud był żem jeszcze jej nie zgubił. Wówczas nie przyszło mi nawet na myśl strzelać do tych łotrów; rzuciłem się na nich z zaciśniętemi pięściami. Nie czekali jednak na mnie. Przewodnik ich uciekł, a starszy widząc, że bez przewodnika czeka go zguba, pobiegł za nim. Chwyciłem młodszego. Wyrwał się z moich rąk i uciekł. Pobiegłem tuż za nim. Jego oślepił strach, a mnie gniew, nie uważaliśmy, dokąd się zapędzamy. Nagle wydarł mu się z gardła ochrypły, przeraźliwy krzyk, a ja rzuciłem się wstecz. W tej chwili znikł on pod powierzchnią, a nad jego głową zapieniła się tylko woda. Byłem oddalony o trzydzieści cali od jego grobu.
Wnet jednak usłyszałem za sobą wołanie w najwyższej trwodze.
— Zihdi, ratunku! ratunku!
Odwróciłem się. W tem miejscu właśnie, gdzie przed kilkoma chwilami czułem pod sobą twardy grunt, Halefowi groziła śmierć. Zapadł się już wprawdzie, ale trzymał się jeszcze z całej siły, wielkiej, mocno stwardniałej skiby solnej. Przybiegłem do niego, zerwałem strzelbę z pleców i podałem mu ją, kładąc się równo na skorupie.
— Chwyć za rzemień!
— Mam go, zihdi! O, Allah illa Allah!
— Podrzuć nogi do góry; nie mogę się dostać aż do ciebie. Ale trzymaj się mocno!
Teraz wytężył Halef całą swą siłę, aby się wspiąć do góry, ja zaś ciągnąłem gwałtownie strzelbę i — wreszcie udało się: Halef wybrnął z grzęzawiska i leżał obok mnie na twardej, pewnej skorupie. Oprzytomniawszy, odetchnął głęboko, podniósł się na kolana i modlił się słowami sześćdziesiątej czwartej sury:
„Wszystko, cokolwiek jest w niebie i na ziemi, wielbi Boga. Wszelkie panowanie dzierży On w swej dłoni; chwała Mu, bo wszelka rzecz jest w Jego mocy“.
On, muzułmanin, modlił się; ja zaś chrześcijanin, nie mogłem się modlić, przyznaję, że nie zdołałem sobie przypomnieć ani jednego słowa. Za mną rozpościerała się straszna powierzchnia szottu, spokojna, nieruchoma, błyszcząca; a jednak pochłonęła ona naszego przewodnika, nasze obydwa konie; przed sobą widziałem uciekającego zbrodniarza, który w tem wszystkiem zawinił. Każdy nerw drgał we mnie; długo nie mogłem się uspokoić.
— Zihdi, czy jesteś zraniony?
— Nie. Ale człowieku, jakżeś ty ocalał?
— Skoczyłem z konia tak, jak ty, effendi. Dalej nic nie wiem. Oprzytomniałem dopiero, gdym zawisł tam u brzegu grzęzawiska. Ale jesteśmy mimo to zgubieni.
— Dlaczego?
— Nie mamy przewodnika. O, Sadeku, przyjacielu mej duszy, duch twój wybaczy mi, że stałem się przyczyną twej śmierci. Ale ja cię pomszczę, przysięgam na brodę proroka; pomszczę cię, jeśli sam tu nie zginę.
— Nie zginiesz, Halefie.
— Zginiemy z głodu i pragnienia.
— Będziemy mieli przewodnika.
— Kogo?
— Omara, syna Sadeka.
— Jakżeż on nas tu znajdzie?
— Czy nie słyszałeś, że poszedł do Seftimi i dziś jeszcze ma wrócić?
— Ale mimo to nie znajdzie nas.
— Znajdzie. Czy Sadek nie powiedział, że aż do pewnego miejsca droga do Seftimi jest zarazem drogą do Fetnassy.
— Effendi, podsycasz we mnie nową nadzieję i nowe życie. Dobrze, zaczekamy, aż nadejdzie Omar.
— Jeśli nas znajdzie, będzie to szczęście dla niego. Ścieżka, którąśmy szli, zapadła się. Zginąłby, gdyby się o tem od nas nie dowiedział.
Położyliśmy się obok siebie; słońce prażyło nas tak mocno, że zmoczona nasza odzież wyschła po kilku minutach i pokryła się warstewką soli.


ROZDZIAŁ II.
PRZED SĄDEM.

Choć żywiłem to przekonanie, że syn zabitego przewodnika nadejdzie, to jednak mógł on zamiast pójść przez szott, obrać drogę, wiodącą naokoło niego. Czekaliśmy więc w wielkiem, wprost trwożnem napięciu. Południe minęło; było już tylko dwie godziny do wieczora; wtem ukazała się wdali postać, zbliżająca się powoli ku nam od strony wschodniej. Zbliżała się coraz więcej i wreszcie dostrzegła także nas.
— To on — rzekł Halef, zwinął rękę w trąbkę i zawołał jak przez tubę: — Omar ben Sadek, przyjdź tu szybko.
Zawołany podwoił kroki i stanął wnet przed nami. Poznał przyjaciela swego ojca.
— Bądź pozdrowiony, Halefie Omarze!
— Hadżi Halef Omar! — poprawił go Halef.
— Wybacz! Radość z tego, że cię widzę, winna temu, żem się pomylił. Byłeś w Kris, u ojca?
— Tak — odpowiedział Halef.
— Gdzie jest ojciec? Jeśli jesteś na szocie, to musi on być gdzieś niedaleko.
— Jest wpobliżu — odpowiedział Halef uroczyście.
— Gdzie?
— Omarowi ibn Sadekowi przystoi przyjąć spokojnie kismet.
— Mów, Halefie, mów! Czy stało się nieszczęście?
— Tak jest.
— Co takiego?
— Allah powołał ojca twego do siebie.
Młodzieniec stał przed nami, niezdolny wymówić słowa. Wpatrzył się w Halefa wytrzeszczonemi oczyma, a twarz miał strasznie bladą. Wreszcie odzyskał mowę, aby skorzystać z niej w innym celu, niż przypuszczałem.
— Kim jest ten zihdi? — zapytał.
— Jest to Kara ben Nemzi, którego przyprowadziłem do ojca twego. Ścigaliśmy dwóch morderców, którzy przeprawiali się przez szott.
— Ojciec mój miał was prowadzić?
— Tak jest: prowadził nas. Mordercy przekupili Arfana Rakedihma i czatowali tu na nas; ojca twego i konie połknął szott — a nas Allah ocalił.
— Gdzie są mordercy?
— Jeden zginął w grzęzawisku, drugi zaś z chabirem[16] zemknął do Fetnassy.
— Czy ścieżka tu zerwana?
— Tak jest. Nie możesz już wejść na nią.
— Gdzie wpadł mój ojciec?
— Tam, o trzydzieści kroków stąd.
Omar poszedł jak najbliżej tego miejsca, zapatrzył się przez chwilę przed siebie, potem zwrócił się na wschód.
— Allah, Boże wszechmocny i sprawiedliwy, wysłuchaj mnie! Mahomecie, proroku Najwyższego, wysłuchaj mnie! Kalifowie i męczennicy wiary, wysłuchajcie mnie. Ja, Omar ben Sadek, nie zaśmieję się, nie postrzygę brody, nie wejdę do meczetu tak długo, dopóki mordercy mego ojca nie znajdą się w dżehennie! Przysięgam to.
Byłem głęboko wzruszony tą przysięgą, nie śmiałem jednak odezwać się nawet słowem. Teraz usiadł przy nas i prosił z nienaturalnym prawie spokojem: „Opowiedzcie!“
Halef uczynił zadość tej prośbie. Gdy skończył, młodzieniec zerwał się.
— Chodźcie!
Nie wyrzekłszy nic więcej nad to jedno słowo, przed nami, wracając w tę samą stronę, skąd przybył.
Najzdradliwsze miejsca mieliśmy już teraz za sobą; nie obawialiśmy się już żadnego niebezpieczeństwa, choć trzeba było jeszcze iść przez całą noc. Nadedniem wstąpiliśmy na brzeg półwyspu Nifcaua: przed nami była Fetnassa.
— Cóż teraz? — zapytał Halef.
— Chodźcie za mną! — odpowiedział Omar.
Było to pierwsze słowo, jakie usłyszeliśmy z ust jego od wczoraj. Poszedł natychmiast ku chatce, stojącej niedaleko brzegu. Przed chatą siedział jakiś starzec.
— Salam aaleikum — powitał go Omar.
— Aaleikum — odpowiedział starzec.
— Czy jesteś Abdullah el Hamis, co waży sól?
— Tak jest.
— Czy widziałeś chabira, Arfana Rakedihma z Kris?
— Widziałem, jak wstąpił przed świtem z jakimś obcym człowiekiem na ląd.
— A co potem zrobili?
— Chabir odpoczął u mnie, a potem udał się do Bir Rekeb, aby stamtąd wrócić do Kris. Cudzoziemiec zaś kupił sobie u mego syna konia i spytał się o drogę do Kbilli.
— Dziękuję ci, Abu el malah[17].
Potem poszedł, wciąż milcząc, dalej i zaprowadził nas do chaty, gdzie pożywiliśmy się daktylami i wypili filiżankę lagmi. Później pośpieszyliśmy do Beszni, stąd do Negua i Manzurah, gdzie dowiedzieliśmy się, że jesteśmy na tropie mordercy. Niedaleko Manzurah leży wielka oaza Kbilli. Wówczas miał tam swą siedzibę turecki wekil[18], który pod nadzorem wielkorządcy Tunisu zawiadywał półwyspem Nifcaua. Miał on straż przyboczną złożoną z dziesięciu żołnierzy.
Naprzód udaliśmy się do kawiarni; ale Omar nie mógł tam długo wytrzymać. Wyszedł, aby zasięgnąć języka i wrócił dopiero za godzinę.
— Widziałem go.
— Gdzie? — zapytałem.
— U wekila.
— U namiestnika?
— Tak. Jest jego gościem i ma na sobie wspaniale szaty. Jeśli chcecie z nim mówić, to musimy pójść, bo teraz jest pora audjencji.
Byłem w najwyższym stopniu zaciekawiony. Zbrodniarz, ścigany listami gończemi, był gościem u zastępcy wielkorządcy!
Omar zaprowadził nas przez wolny plac ku kamiennemu, niskiemu domowi, otoczonemu murem. Na dziedzińcu przed bramą odbywali nefery[19] jakieś ćwiczenia pod komendą onbasziego[20], podczas gdy zaka[21] stał, oparty o bramę, przypatrując się żołnierzom. Wpuszczono nas natychmiast, a jakiś murzyn zapytał, czego sobie życzymy. Potem zaprowadził nas do selamliku, do pokoju, którego jedynym sprzętem był stary dywan, rozpostarty w jednym kącie. Na dywanie siedział, z podwiniętemi pod siebie nogami, mężczyzna o nieruchomym, zobojętniałym wyrazie twarzy i palił tytoń z odwiecznego perskiego hukah.
— Czego chcecie?
Ton i akcent głosu, jakim te słowa wypowiedział, nie podobały mi się. Odpowiedziałem więc na pytanie również pytaniem:
— Kim jesteś?....
Popatrzył na mnie z najwyższem zdziwieniem i odpowiedział?
— Jestem wekil!
— Chcemy pomówić z gościem twoim, który dziś albo wczoraj przybył do ciebie.
— Kim jesteś?
— Oto mój paszport.
Podałem mu dokument. Rzuciwszy nań okiem, złożył go i wsunął do kieszeni swych szerokich spodni.
— A kto jest ten człowiek? — zapytał potem, wskazując na Halefa.
— Mój służący.
— Jak się nazywa?
— Nazywa się hadżi Halef Omar.
— Kto jest ten drugi?
— To jest przewodnik, Omar ben Sadek.
— A kim jesteś ty sam?
— Przeczytałeś przecie!
— Nie czytałem.
— Jest napisane w paszporcie.
— Napisane pismem niewiernych. Od kogo go masz?
— Od francuskiego namiestnika w Algierze.
— Namiestnictwo w Algierze nie znaczy tu nic. Paszport twój nie ma tu żadnego znaczenia. A więc, kim jesteś?
— Nazywam się Kara ben Nemzi.
— W jakiego Boga wierzą Nemzowie?
— Wierzą w Boga jedynego, ale nie nazywają go Allahem, lecz Ojcem.
— Więc oni nie są Sunnitami lecz Sziitami?
— Są chrześcijanami.
— Allah iharkilik. Niech cię Bóg spali. Więc i ty jesteś chrześcijaninem?
— Tak jest.
— Giaurem? I ty ważysz się rozmawiać z wekilem z Kbilli. Każę cię oćwiczyć, jeśli natychmiast nie znikniesz mi z przed oczu!
— Czy uczyniłem coś, co sprzeciwia się prawu lub ciebie obraża?
— Tak jest. Giaurowi nie wolno nigdy stanąć przed mem obliczem. Jak się nazywa twój przewodnik?
— Omar ben Sadek.
— Dobrze. Omarze ben Sadek, jak dawno służysz już temu Nemzi?
— Od wczoraj.
— To niedawno. Będę więc łaskaw dla ciebie, każę ci wymierzyć na stopę jeno dwadzieścia razów. — A potem, zwracając się do mnie, ciągnął dalej:
— Jak się nazywa ten oto twój służący?
— Allah akbar, Bóg jest wielki, ale niestety osłabił on pamięć twą do tego stopnia, że nie możesz sobie zapamiętać naraz dwóch nazwisk. Służący mój nazywa się, jak już raz powiedziałem, hadżi Halef Omar.
— Chcesz mi ubliżyć, giaurze? Wydam potem wyrok na ciebie! A zatem, Halefie Omar, jesteś hadżim i służysz u niewiernego? Zasługujesz za to na podwójną karę. Jak długo jesteś już u niego?
— Pięć tygodni.
— Otrzymasz zatem sześćdziesiąt razów na stopę i przez pięć dni nie będzie ci wolno ani jeść ani pić.
— A teraz ty, jak się nazywasz?
— Kara ben Nemzi.
— Dobrze, Kara ben Nemzi, dopuściłeś się trzech wielkich zbrodni.
— Jakich to, zihdi?
— Nie jestem zihdim; masz mnie nazywać: dżenabin-ic albo hacretin-ic, wasza mość lub wasza wysokość. Zbrodnie twe są następujące: Przedewszystkiem namówiłeś dwóch wiernych, aby ci służyli, co równa się piętnastu uderzeniom kijem; następnie odważyłeś się przerwać mi kef, co znaczy: jeszcze piętnaście uderzeń kijem; wreszcie wątpiłeś o mej pamięci, dodać więc należy jeszcze dwadzieścia kijów; wszystko razem wynosi pięćdziesiąt razów, wymierzonych na stopę. Ponieważ nadto mam prawo pobierać wergi, podatek, od każdego wyroku, więc wszystko, co masz przy sobie, wszystko, co jest twoje — należy odtąd do mnie, konfiskuję ci to.
— O, wielki dżenabin-ic, podziwiam cię; sprawiedliwość twa jest wzniosła, mądrość twa jest już całkiem wzniosła, wznioślejszą jeszcze twa łaska, a najwznioślejsze są spryt twój i przebiegłość. Ale o jedno proszę cię, szlachetny beju Kbilli, pozwól nam zobaczyć swego gościa, zanim wymierzą nam karę.
— Czego chcesz od niego?
— Przypuszczam, że jest to mój znajomy, chciałbym się rozkoszować jego widokiem.
— On nie jest twoim znajomym. Jest to bowiem wielki wojownik, dostojny syn sułtana i surowy wyznawca Koranu. Nie mógł więc nigdy być znajomym niewiernego. Ale każę go zawołać, aby zobaczył, jak wekil z Kbilli zwykł karać za popełnione zbrodnie. Nie ty będziesz się rozkoszował jego widokiem, ale on będzie się z lubością przypatrywał, jak wam wymierzać będą cięgi. On wiedział, że przyjdziecie.
— Tak! Skąd się o tem dowiedział?
— Niedawno przeszliście obok niego, nie widząc go, a on mi natychmiast doniósł o was. Gdybyście byli sami nie przyszli, byłbym po was posłał.
— A więc zrobił na nas doniesienie? A to z jakiego powodu?
— O tem jeszcze usłyszycie. Wtedy otrzymacie drugą karę, znacznie większą, niż ta, którą wam przedtem podyktowałem.
Audjencja nasza u tego urzędnika miała w istocie przebieg dziwny i osobliwy. Wekil z dziesięcioma żołnierzami w takiej wysuniętej w głąb pustyni, zapomnianej, oazie — był w każdym razie dawniej co najwyżej czauszem[22] lub milazimem[23], a wiadomo przecie, co należy sądzić o tureckim podporuczniku. Ci subalterni czyścili z pewnością buty lub nakładali fajki wyższym oficerom. Otóż naszego poczciwinę osadzono w Kbilli, aby mu dać sposobność do utrzymania się, potem zupełnie o nim zapomniano. Bej Tunisu bowiem wypędził był wojsko tureckie z kraju; plemiona Beduinów były pod zwierzchnictwem wielkorządcy o tyle, że ten przysyłał ich naczelnikom corocznie zastrzeżone układami paradne burnusy, za co oni okazywali mu w ten sposób swą wdzięczność, iż wcale o nim nie myśleli. Ten dzielny wekil czerpał środki do życia z wszelkiego rodzaju wymuszeń; ponieważ jednak z krajowcami sprawa nie była ani łatwą, ani bezpieczną, więc taki cudzoziemiec, jak ja, był dla niego bardzo pożądany. Nie miał pojęcia o Europie; nie znał znaczenia konsulatów; mieszkał wśród rozbójniczych koczowników, myślał, że jestem zupełnie bezbronny, że może bezkarnie zrobić ze mną, co mu się żywnie podoba.
Nie mogłem tu istotnie liczyć na nikogo, prócz na siebie samego, mimo to na myśl mi nie przyszło bać się „Jego wysokości“, przeciwnie, bawiło mnie to, że tak bezczelnie chciał mię uszczęśliwić bastonadą. Nadto byłem ciekaw, czy gość jego był naprawdę zbrodniarzem, przez nas ściganym. Omar mógł się przecież pomylić; wydawało mi się to jednak nieprawdopodobnem, gdy uwzględniłem to, że gość ten zrobił na nas doniesienie.Domyśliłem się, o jaką zbrodnię on nas oskarżył. W każdym razie był to dawny znajomy wekila i starał się z tego skorzystać, aby jakimkolwiek sposobem uczynić nas nieszkodliwymi.
Namiestnik klasnął w dłonie i w tej chwili zjawił się służący, murzyn, który padł przed nim na ziemię, jak przed sułtanem. Wekil szepnął mu kilka słów, poczem ten się oddalił. Po pewnym czasie drzwi się otworzyły i weszło dziesięciu żołnierzy z swoim onbaszim. Odziani w burnusy, pozszywane z rozmaitych gałganów, niczem nie przypominające wojskowego stroju, przedstawiali nędzny widok; większość była bosa, a wszyscy mieli karabiny tego rodzaju, że można ich było używać do wszystkiego, tylko nie do strzelania. Rzucili się odrazu przed wekilem na ziemię, bez porządku i składu; wekil zmierzył ich naprzód możliwie marsowym wzrokiem, a potem zakomenderował:
— Kalkyn — wstać!
Podnieśli się, onbaszi zaś wyjął swój potężny sarras z pochwy.
— Kylin zyraji — utwórzcie szereg! — ryknął stentorowym głosem.
Stanęli obok siebie rzędem, trzymając karabiny w swych brunatnych rękach, jak który chciał.
— Has-dur — broń na ramię! — zakomenderował teraz.
Strzelby podleciały w górę, zderzając się z sobą, uderzając o mur lub o głowy tych okazałych bohaterów; wreszcie po długich wędrówkach znalazły się szczęśliwie na ramionach swych właścicieli.
— Izalam-dur — prezentuj broń!
Znowu strzelby utworzyły kłębiącą się gmatwaninę, przyczem nic dziwnego, że u jednej strzelby odpadła lufa. Żołnierz schylił się powoli do ziemi, podniósł lufę, obejrzał ją ze wszystkich stron, potrzymał przez chwilę do światła, aby się przekonać, czy jest jeszcze dziura, z której się strzela, wreszcie wyjąwszy z kieszeni sznurek z palmowego włókna, przywiązał ostrożnie zbiegłą lufę w odpowiedniem miejscu, mianowicie do kolby. Potem z miną ogromnie zadowoloną, nadał naprawionej broni położenie, nakazane ostatnią komendą.
— Zessic, zyjle — me nic — cicho stać — nie gadać!
Po tym rozkazie zacisnęli żołnierze usta z widoczną siłą i energją, a surowo-poważnem mruganiem oczu chcieli dać do poznania, że ich niewzruszoną wolą jest: milczeć. Zauważyli bowiem, że ich tu sprowadzono do strzeżenia trzech zbrodniarzy, chodziło więc o to, aby nam zaimponować.
Musiałem sobie naprawdę zadać dość trudu, aby przy tych osobliwych ćwiczeniach, niby wojskowych, zachować powagę, ale dobry mój humor miał, jak zauważyłem, ten zbawienny skutek, iż dodał odwagi moim towarzyszom.
Drzwi się znowu otworzyły. Wszedł oczekiwany. Był to naprawdę on. Nie racząc na nas spojrzeć, podszedł do dywanu, usiadł w kuczki obok wekila, wziął fajkę z rąk murzyna, który wszedł za nim, a teraz mu ją zapalał. Potem podniósł wzrok i przypatrywał się nam z pogardą, którą trudno sobie wyobrazić.
Teraz zabrał głos namiestnik, zapytując mnie:
— Oto jest mąż, którego chcieliście zobaczyć. Czy jest on twoim znajomym?
— Tak jest.
— Słusznie powiedziałeś; jest twoim znajomym, to znaczy, że ty go znasz. Nie jest jednak twoim przyjacielem.
— Podziękowałbym też bardzo za jego przyjaźń. Jak on siebie nazywa? —
— Nazywa się Abu en Nassr.
— Nieprawda! Nazwisko jego brzmi: Hamd el Amazat.
— Giaurze, nie poważ się zarzucać mi kłamstwa, bo dostaniesz o dwadzieścia razów więcej! Mój przyjaciel nazywa się rzeczywiście Hamd el Amazat; ale wiedz o tem, ty psie niewierny, że, gdy służyłem jeszcze jako miralai w Stambule, a napadli raz na mnie w nocy greccy bandyci, wówczas to nadszedł Hamd el Amazat, pomówił z nimi i ocalił mi życie. Od owej nocy nazywa się on Abu en Nassr, ojciec zwycięstwa, albowiem nikt mu się oprzeć nie zdoła, nawet grecki bandyta.
Nie mogłem już nad sobą zapanować. Zacząłem się śmiać, kiwać głową, wreszcie zapytałem:
— Utrzymujesz, żeś był w Stambule miralai, a więc pułkownikiem? W jakim pułku?
— W gwardji, synu szakala.
Postąpiłem o krok ku niemu i podniosłem prawą rękę.
— Ośmiel się jeszcze raz mi ubliżyć, a wymierzę ci taką ssillę, taki policzek, że do jutra zmieni ci się nos w minaret. W sam raz wyglądasz mi na takiego, co był kiedyś pułkownikiem! Możesz te brednie pleść swoim rycerzom na oazie, a nie mnie; zrozumiałeś?
Podskoczył z nadzwyczajną szybkością. Coś podobnego nigdy mu się jeszcze nie zdarzyło; to przechodziło jego pojęcie. Wytrzeszczył na mnie oczy, jak gdybym był upiorem, i nie wiem, czy wściekłością, czy nagłem onieśmieleniem dławiony, zdołał zaledwie wykrztusić:
— Człowieku, mogłem zostać nawet liwa-paszą, a więc jenerał-majorem, gdyby mi stanowisko w Kbilli nie było milsze.
— Jesteś wzorem odwagi i waleczności. Walczyłeś z bandytami, których przyjaciel twój zwyciężył jednem słowem. Słyszysz? Był zatem co najmniej ich dobrym znajomym, albo nawet członkiem ich bandy. Tu w Algierze popełnił morderstwo dla rabunku; zabił człowieka w Wadi Tarfani; na Szott Dżerid zastrzelił mego przewodnika, ojca tego oto młodzieńca, chcąc mnie w ten sposób zgubić. Ścigałem go aż do Kbilli; a teraz zastaję tego zbrodniarza przyjacielem męża, który twierdzi, że był pułkownikiem w służbie wielkorządcy. Oskarżam go przed tobą o mord i żądam, abyś go uwięził!
Teraz wstał także Abu en Nassr i zawołał:
— Człowiek ten jest giaurem. Napił się wina i nie wie, co mówi. Niech się wyśpi, a potem będzie odpowiadał przed twoim sądem.
Tego było mi już za wiele. W jednej chwili chwyciłem go, podniosłem do góry i rzuciłem nim o ziemię. On się zerwał i wyjął nóż do mnie.
— Psie, targnąłeś się na wiernego, teraz musisz zginąć!
Rzucił się na mnie tak gwałtownie, jak tylko mógł, ale ja uderzyłem go pięścią tak silnie, że padł na ziemię i legł bez ruchu.
— Chwycić go! — rozkazał wekil swym żołnierzom, wskazując na mnie.
Sądziłem, że pochwycą mnie natychmiast, ale ku memu zdziwieniu stało się inaczej. Podoficer stanął przed swoimi żołnierzami i wydał gromki rozkaz:
— Komyn zilahlari — odłożyć broń!
Wszyscy pochylili się, położyli karabiny na ziemi i zajęli napowrót poprzednią postawę.
— Dyndirmek zagha — w prawo zwrot.
Wykonawszy pół obrotu w prawo, stali teraz rzędem jeden za drugim.
— Gityn erkek czewrezinde, koszyn — ic — tego człowieka wziąć w środek, marsz!
Każdy podniósł lewą nogę jak na placu ćwiczeń, żołnierz zaś, znajdujący się na jednem ze skrzydeł, powtarzał do taktu: zol-zagha, zol-zagha — lewa-prawa, lewa-prawa; w ten sposób maszerowali naokoło mnie; gdy utworzyli już zamknięte koło, stanęli na rozkaz podoficera.
— Onu tutmyn — wziąć go!
Dwadzieścia rąk wyciągnęło się ku mnie ze stu brunatnemi, brudnemi palcami, styłu i sprzodu, z lewej i z prawej strony i porwało za mój burnus. Było to tak śmieszne, że nie uczyniłem nic, aby się od tych rąk obronić.
— Dżenabin-ic, bicim-war herifu — Wasza wysokość, mamy tego łajdaka — odezwał się naczelny dowódzca tego dzielnego wojska.
— Brakyn-jok onu tekrar acad — trzymajcie go i nie puszczajcie na wolność! — rozkazał namiestnik z miną nadzwyczaj surową.
Sto palców wpiło się jeszcze mocniej w mój burnus, a wszystko to działo się z taką sztywną orjentalną powagą, tyle było w tem wszystkiem cudackich ruchów, przypominających marjonetki, że omal nie wybuchnąłem głośnym śmiechem. Abu en Nassr podniósł się był tym czasem. Oczy jego pałały wściekłością i żądzą zemsty, kiedy mówił do wekila:
— Każesz go zastrzelić!
— Tak, będzie zastrzelony; wprzód jednak przesłucham go, jestem bowiem sprawiedliwym sędzią i nie mogę wydać wyroku na nikogo bez poprzedniego przesłuchania. A teraz podaj swoją skargę!
— Ten giaur — zaczął morderca — szedł z przewodnikiem i ze swym służącym przez szott; natrafiwszy na nas, wtrącił mego towarzysza do wody, przez co spowodował jego śmierć.
— Dlaczego to uczynił?
— Z zemsty.
— Za co chciał się mścić?
— Giaur zamordował człowieka w Wadi Tarfaui; myśmy nadeszli i chcieliśmy go ująć, ale on umknął nam.
— Czy możesz przysiąc, że to prawda?
— Na brodę proroka!
— To wystarczy! Czy słyszałeś te słowa? — zapytał potem mnie.
— Tak.
— Co powiesz na to?
— Że jest łotr. On zamordował, a teraz pozamieniał tylko osoby w swem oskarżeniu.
— On przysiągł, a ty jesteś giaurem. Nie wierzę tobie, lecz jemu.
— Zapytaj mego służącego, on jest moim świadkiem.
— Służy u niewiernego; dlatego słowa jego nie mają znaczenia. Zwołam wielką radę oazy, która wysłucha moich słów i rozstrzygnie o tobie.
— Nie chcesz mi wierzyć dlatego, że jestem chrześcijaninem, a jednak obdarzasz giaura swem zaufaniem. Człowiek ten jest Ormianinem, a więc nie wyznaje wiary muzułmańskiej, jest także chrześcijaninem.
— On przysiągł na proroka.
— To jest podłość i grzech, za który go Bóg skarze. Jeżeli nie chcesz mnie wysłuchać, oskarżę go przed radą oazy.
— Giaur nie może oskarżać wiernego, a rada oazy nie może wyrządzić mojemu przyjacielowi najmniejszej krzywdy, bo on ma bu-djeruldu, jest więc gielgeda padiszahnin, czyli takim, co stoi w cieniu wielkorządcy.
— Ja zaś jestem gielgeda zenin kyralin, takim, co chadza w cieniu swego króla. I ja mam bu-djeruldu; schowałeś je do kieszeni.
— Jest ułożone w języku giaurów; splamiłbym się, gdybym je czytał. Sprawę twą dziś jeszcze zbadam; tymczasem dostaniecie bastonadę: ty pięćdziesiąt, twój służący sześćdziesiąt, a przewodnik dwadzieścia uderzeń na stopę. Wyprowadźcie ich na podwórze; ja wnet nadejdę.
— Alykomin elleri — cofnijcie ręce! — zakomenderował podoficer.
Sto palców cofnęło się odemnie.
— Alyn-ic tifenkleri — podnieść broń!
Bohaterowie rzucili się do swych strzelb i podjęli je z ziemi.
— Wirmyn hep-icz — okrążyć wszystkich trzech!
W mgnieniu oka otoczyli mnie, Halefa i Omara. Wyprowadzono nas na podwórze, na środku którego znajdowała się kłoda w rodzaju ławki. Z kształtu tego pnia można było wnioskować, że przeznaczony był dla tych, którzy mieli otrzymać bastonadę.
Moi towarzysze nie stawiali również oporu, widząc, że znoszę wszystko spokojnie, ale poznać było po wyrazie ich oczu, że czekali tylko na mój przykład, aby wreszcie skończyć z tą farsą.
Właśnie staliśmy przez chwilę koło pnia, gdy zjawił się wekil wraz z Abu en Nassrem. Murzyn niósł przed nimi dywan, rozpostarł go, a gdy usiedli, podał im ognia do fajek. Teraz wekil wskazał na mnie.
— Wermyn ona elli — dajcie mu pięćdziesiąt.
Teraz wybiła dla nas chwila stanowcza.
— Czy masz jeszcze moje bu-djeruldu w kieszeni? — zapytałem go.
— Tak jest.
— Oddaj mi je!
— Nigdy!
— Dlaczego?
— Aby się żaden wierny niem nie splamił!
— Chcesz mnie naprawdę obić?
— Tak.
— Pokażę ci, co robię, jeśli sam sobie muszę wymierzyć sprawiedliwość.
Małe podwórze było z trzech stron otoczone wysokim murem, a z czwartej zamknięte zabudowaniem; można było wyjść stąd tylko tą samą drogą, którą weszliśmy. Widzów nie było; stało więc nas trzech przeciw trzynastu. Pozwolono nam zatrzymać broń przy sobie, bo wymagał tego rycerski zwyczaj pustyni; wekil był zupełnie nieszkodliwy, żołnierze jego również; niebezpiecznym stać się mógł tylko Abu en Nassr. Jego musiałem w pierwszym rzędzie uczynić niezdolnym do walki.
— Czy masz sznur? — zapytałem Omara pocichu.
— Mam sznur z mego burnusa.
— Odwiąż go! — Halefowi zaś szepnąłem: — Skoczysz do wyjścia i nie wypuścisz nikogo!
— Wymierz sobie sprawiedliwość! — odpowiedział tymczasem wekil.
— Zaraz.
Rzekłszy to, skoczyłem nagle, roztrącając żołnierzy, wprost ku Abu en Nassrowi, ściągnąłem mu z błyskawiczną szybkością ręce na plecy i przygniotłem kolanem tak silnie jego kark, że nie mógł się ruszyć z siedzącej postawy.
— Zwiąż go! — rozkazałem Omarowi.
Rozkaz ten był właściwie zbyteczny, gdyż Omar zrozumiał mnie wlot i już jął obwiązywać sznurem ramiona Ormianina. Zanim żołnierze zdołali ruszyć się z miejsca, był już związany. Tak wekil, jak i jego straż przyboczna byli tym nagłym zamachem nadzwyczajnie zmieszani i przez chwilę patrzyli na mnie z przerażeniem i zdziwieniem. Tymczasem wyjąłem prawą ręką swój nóż, a lewą chwyciłem wekila za kark. Wskutek przerażenia wyciągnął on ręce i nogi przed siebie, jak gdyby był już zupełnie nieżywy; tem więcej życia wstąpiło teraz w żołnierzy.
— Haczyn, aramin imdad — uciekajcie, przyprowadźcie pomoc — ryknął onbaszi, który najpierw odzyskał mowę.
Szabla byłaby mu tamowała ruchy, więc odrzucił ją precz i pobiegł ku wyjściu, inni pospieszyli za nim. Tam jednak stał waleczny Halef ze strzelbą gotową do strzału.
— Geri; durar-zic bunda — wrócić! zostaniecie tu! — zawołał do nich.
Stanęli na chwilę, potem zawrócili i rozbiegli się na wszystkie strony, aby szukać schronienia po kątach między murami. Omar wyciągnął również swój nóż i stanął, gotów utopić go w sercu Abu en Nassra.
— Czyś już nieżyw? — zapytałem wekila.
— Nie, czy chcesz mnie zabić?
— To zależy od ciebie, o ty, uosobienie wszelkiej sprawiedliwości i odwagi. Ale zapewniam cię, że życie twe wisi na cienkim włosku.
— Czego żądasz odemnie, zihdi?
Zanim jeszcze odpowiedziałem, odezwał się jakiś trwożny głos kobiecy. Patrzę, a tu zbliża się, a raczej toczy się z największem wysiłkiem ku nam od wejścia jakaś mała, otyła postać kobieca.
— Tut — stój! — wrzasnęła do mnie. — Eldirme onu; dir benim kodża — nie zabijaj go; to mój mąż!
Ta otyła, okrąglutka jejmość, okutana w suknie i zasłony, która zmierzała do mnie, wymachując rękami, jak gdyby pływała, była zatem wielmożną panią namiestnikową. Widocznie chciała się przypatrywać spod drewnianych krat niewieściego apartamentu zajmującej egzekucji, ale niestety musiała spostrzec ku swemu przerażeniu, że egzekucja miała właśnie być przeprowadzona na jej małżonku. Zapytałem ją spokojnie:
— Kto ty jesteś?
— Im kary wekilin, jestem żona wekila — odpowiedziała.
— Ewet, dir benim awret, gil Kbillinin — tak, to moja żona, róża z Kbilli — potwierdził namiestnik, stękając.
— Jak się ona nazywa?
— Demar-im Merzinah — nazywam się Merzinah — oznajmiła jejmość.
— He, Demar Merzinah — tak, nazywa się Merzinah — ozwało się echem z ust wekila.
Była to zatem „róża oazy Kbilli“ i nazywała się Merzinah, czyli mirt. Wobec tak delikatnej istoty musiałem być uprzejmy.
— Jeśli zabłyśniesz zorzą swego oblicza, o kwiecie oazy, to ręka moja nie tknie go — powiedziałem.
W tej chwili jaszmak, welon, zleciał z jej twarzy. Ponieważ długi czas przebywała wśród Arabów, u których kobiety nie osłaniają twarzy, więc nie przestrzegała tak ściśle obyczaju kobiet tureckich, żyjących wśród innych warunków. Zresztą pomyślała zapewne, że cenne życie jej małżonka wymagało koniecznie tej ofiary. Ukazała się twarz bezbarwna, znużona i tak nalana, że ledwo można było rozeznać w niej oczy, a zadarty nosek gubił się w tłuszczu. Pani wekilowa liczyła może około czterdziestu lat, ale usiłowała oznaki zbliżającej się starości zatrzeć, czerniąc brwi i barwiąc usta. Na obu policzkach umieściła zapomocą węgla po jednym punkciku, co twarzy jej nadawało wyraz bardzo malowniczy. Gdy nadto przypadkiem wysunęła ręce z pod gęstych zasłon, zauważyłem, że miała nietylko paznokcie, ale i ręce zabarwione na czerwono.
— Dziękuję ci, słońce Dżeridu — schlebiałem jej.
— Jeśli mi przyrzekniesz, że wekil zostanie spokojnie na swem miejscu, to włos mu z głowy nie spadnie.
— Kaladżak-dir — zostanie na miejscu; przyrzekam ci.
— Twej piękności zawdzięcza, że nie zgniotłem go, jak indżir, jak figę, którą się zgniata, aby wyschła. Głos twój jako ton fletu; oko twe jaśnieje jak słońce; postać twa przypomina Szeherezadę. Dla ciebie jedynie czynię tę ofiarę, iż pozostawiam go przy życiu.
Odjąłem rękę od niego; wyprostował się, wzdychając z ulgą, ale nie ruszył się z miejsca, posłuszny memu nakazowi. Jejmość zmierzyła mnie od stóp do głów i zapytała uprzejmie:
— Kto ty jesteś?
— Jestem cudzoziemiec, a ojczyzna moja daleko za morzem.
— Czy wasze kobiety są piękne?
— Piękne są, ale nie dorównują kobietom nad Szott el Kebihr.
Dygnęła i uśmiechnęła się z zadowoleniem, poznałem po niej, że znalazłem łaskę w jej oczach.
— Nemzowie są bardzo mądrzy, waleczni i uprzejmi ludzie, słyszałam o tem nieraz — zawyrokowała. — Pozdrawiamy cię i witamy! Lecz dlaczegoś związał mego męża? Dlaczego żołnierze nasi uciekają przed tobą i dlaczego chciałeś zabić potężnego namiestnika?
— Tamtego człowieka skrępowałem, bo jest mordercą; twoi żołnierze uciekli przedemną, bo widzieli, że ich napewno zwyciężę, a wekila związałem, bo chciał mnie bić, a potem skazać na śmierć, nie kierując się przytem sprawiedliwością.
— Otrzymasz sprawiedliwość!
Przekonałem się przy tej sposobności, że pantofel ma taką samą czarodziejską siłę na Wschodzie, co u nas na Zachodzie. Wekil, widząc zagrożony swój autorytet, próbował go wzmocnić:
— Jestem sprawiedliwym sędzią i będę — — — —
— Zus-olmar-zen — będziesz ty cicho! — przerwała mu głosem rozkazującym. — Wiesz, że znam tego człowieka, który zwie się Abu en Nassr, ojciec zwycięzców; powinien się raczej nazywać Abu el Jalani, ojciec kłamców. On był temu winien, że wysłano cię do Algieru właśnie wtedy, gdy mogłeś zostać milazim; on zawinił, że znalazłeś się potem aż w Tunisie i że jesteś zagrzebany tutaj w tej samotności; kiedykolwiek przyszedł tu do ciebie, musiałeś zawsze zrobić coś, co ci przyniosło szkodę. Nienawidzę go, nienawidzę, i nie mam nic przeciwko temu, jeśli go ten cudzoziemiec zabije. Zasłużył sobie na to!
— Nie wolno go zabić; on jest gielgeda padiszahnin!
— Tut aghyci, milcz! On jest gielgeda padiszahnin, to znaczy: stoi w cieniu padyszacha; ten cudzoziemiec jest gielgeda wekilanin, to znaczy: stoi w cieniu namiestnikowej, pod moją opieką, słyszysz? Kto zaś znajduje się w moim cieniu, tego twój żar nie spali. Wstań i pójdź za mną!
Powstał, aby odejść z żoną. Ale to sprzeciwiało się moim zamiarom.
— Stój! — zawołałem, chwytając go raz jeszcze za kark. — Zostań tu!
— Jejmość odwróciła się.
— Czy nie powiedziałeś, że nie zrobisz mu nic złego? — zapytała.
— Tak jest, ale pod warunkiem, że zostanie na miejscu.
— Przecie nie może tu siedzieć po wieczne czasy!
— Masz słuszność, o perło z Kbilli; ale w każdym razie może on tak długo tu zostać, aż sprawa moja bedzie załatwiona.
— Już jest załatwiona.
— O ile?
— Czy nie powiedziałam ci, że pozdrawiamy cię i witamy?…
— To prawda.
— Jesteś więc naszym gościem i zamieszkaj wraz ze swymi ludźmi u nas tak długo, dopóki nie zechcesz z nami się rozstać.
— A Abu en Nassr, którego nazwałaś Abu el Jalani?
— Należy do ciebie, możesz z nim zrobić, co ci się podoba.
— Czy to prawda, wekilu?
Wekil zwlekał z odpowiedzią, ale jedno surowe spojrzenie władczyni zmusiło go do wyrzeczenia słowa:
— Tak.
— Przysięgasz mi?
— Przysięgam.
— Na Allaha i jego proroka?
— Czy muszę? — zapytał panią, różę z Kbilli.
— Musisz! — odpowiedziała stanowczo.
— Przysięgam ci to na Allaha i proroka.
— A teraz wolno mu pójść ze mną? — zapytała mnie.
— Wolno — odpowiedziałem.
— Przyjdź potem do nas, zjesz z nami baraniny z kuskussu.
— Czy masz miejsce, gdzie możnaby zamknąć Abu en Nassra?
— Nie. Przywiąż go do pnia palmy, tam obok muru. Nie umknie, bo nakażę naszej straży pilnować go.
— Sam będę go pilnował — odpowiedział zamiast mnie Omar.— Nie ucieknie mi on, lecz zapłaci swą śmiercią za życie mego ojca. Nóż mój będzie zarówno ostry, jak bystre będzie moje oko.
Morderca milczał zawzięcie od chwili, gdy, go związano, ale oczy jego patrzały na nas chytrze i tajemniczo, gdyśmy poprowadzili go do palmy i przywiązali do niej. Nie miałem istotnie zamiaru pozbawić go życia; ale zemsta za krew przelaną nie mogła go minąć; wiedziałem, że nigdybym Omara nie zdołał skłonić, aby darował życie mordercy. Ed d’em b’ed d’em, czyli jak Turek się wyraża: kan kani edemar, krwią płaci się za krew. Co do mnie, wolałbym był wcale nie natrafić na ślad zbrodniarza; ale skoro już byłem na jego tropie i miałem go w swych rękach, musiałem widzieć w nim wroga i mordercę i odpowiednio do tego postąpić. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że on nie oszczędziłby mnie wcale, gdybym nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności jemu wpadł w ręce.
Zostawiłem go pod strażą Omara i udałem się z Halefem do selamliku. W drodze zapytał mnie mój mały służący:
— Powiedziałeś, że człowiek ten nie jest muzułmaninem. Czy to prawda?
— Prawda. Jest ormiańskim chrześcijaninem, a jeśli trzeba, podaje się bez wahania za muzułmanina.
— A ty masz go za człowieka złego?
— Bardzo złego.
— Widzisz więc, effendi, że chrześcijanie są złymi ludźmi. Powinieneś przyjąć prawdziwą wiarę, jeśli nie chcesz na wieki piec się w ogniu dżehenny.
— Ty sam będziesz tam wiecznie się prażył!
— Dlaczego?
— Czy nie opowiadałeś mi, że w Derk Asfal, w siódmem i najgłębszem piekle, smażyć się będą wszyscy kłamcy i obłudnicy, a jeść będą szatanie głowy z drzewa Cakum.
— Tak, ale cóż ja mam z tem wszystkiem wspólnego?
— Jesteś kłamcą i obłudnikiem!
— Ja? Usta moje mówią prawdę, a w sercu mem niema fałszu. Tego, ktoby mnie tak nazwał jak ty, dosięgłaby moja kula.
— Kłamiesz, udając, że byłeś w Mekce, i podajesz się obłudnie za hadżiego. Czy mam to powiedzieć wekilowi?
— Aman, aman, przebacz! Ty nie możesz tak postąpić z Halefem, ze swym sługą najwierniejszym ze wszystkich, jakich kiedykolwiek znajdziesz.
— Nie, nie uczynię tego, ale przypomnij sobie warunek, pod którym zobowiązałem się do milczenia.
— Przypominam go sobie i będę się miał na baczności; ale ty będziesz mimo to kiedyś prawdziwym wiernym, czy chcesz, czy nie chcesz, zihdi!
Wstąpiliśmy do domu, gdzie wekil nas już oczekiwał. Przyjął mnie z miną niebardzo uprzejmą.
— Usiądź! — rzekł.
Uczyniłem zadość jego zaproszeniu i usiadłem tuż obok niego, podczas gdy Halef zajął się naszemi fajkami.
— Dlaczego chciałeś zobaczyć oblicze mojej żony? — rozpoczął rozmowę.
— Jako Europejczyk jestem przyzwyczajony patrzeć w oblicze tego, z którym mówię.
— Wy macie złe zwyczaje. Nasze kobiety zakrywają się, a wasze pozwalają patrzeć na siebie. Nasze kobiety noszą suknie u góry długie, u dołu krótkie; wasze, szaty u góry krótkie, a długie u dołu, czasem zaś krótkie w górze zarazem i na dole. Czy widzieliście kiedy u siebie choć jedną z naszych kobiet? Dziewczęta wasze zaś przychodzą do nas i dlaczego? O, jacik, o biada!
— Wekil, to jest wasza gościnność, którąście mi ofiarowali? Od kiedy stało się to zwyczajem witać gościa obelgami? Nie potrzebuję ani twej baraniny, ani kuskussu i pójdę sobie na podwórze. Pójdź za mną!
— Effendi, wybacz! Chciałem ci tylko powiedzieć, co myślę, ale nie chciałem ciebie wcale obrazić.
— Kto nie chce obrażać, niech nie mówi zawsze wszystkiego, co myśli. Człowiek gadatliwy podobny jest do rozbitego garnka, którego nie można użyć, bo nie zdoła w sobie nic zatrzymać.
— Siądź tu i opowiedz mi, gdzieś się spotkał z Abu en Nassrem?
Opowiedziałem mu dokładnie o naszej przygodzie. Przysłuchiwał się w milczeniu, a potem potrząsnął głową.
— Ty sądzisz, że on zamordował kupca z Blidah?
— Tak jest.
— Nie byłeś przy tem.
— Wywnioskowałem to!
— Allahowi wolno tylko wnioskować. On jest wszechwiedzący, myśl zaś człowieka jest jak jeździec, którego nieposłuszny rumak tam unosi, dokąd się on wcale nie chciał dostać.
— Więc tylko Allahowi wolno wnioskować, bo jest wszechwiedzący? O wekilu, umysł twój zmęczony jest baraniną z kuskussu, którą zjadłeś. Otóż właśnie Allah, jako wszechwiedzący, może się obyć bez wnioskowania; kto wnioskuje, szuka wyniku swych rozumowań, który mu jednak zgóry nie jest wiadomy.
— Słyszałem, że jesteś talebem, uczonym, uczęszczałeś do wielu szkół, przemawiasz bowiem słowami, których nikt nie rozumie. I ty sądzisz naprawdę, że on zabił owego człowieka w Wadi Tarfani?
— Tak jest.
— Byłeś przy tem?
— Nie.
— Więc nieboszczyk ci to powiedział?
— Wekil, barany, które zjadłeś, wiedziałyby, że nieboszczyk nie może mówić.
— Effendi, teraz sam jesteś niegrzeczny! A więc nie byłeś przy tem i nieboszczyk nie mógł ci tego powiedzieć; skąd zatem wiesz, że on jest mordercą?
— Wnioskuję.
— Powiedziałem ci już, że tylko Allah może wnioskować!
— Widziałem jego ślad, ścigałem go, a gdym go spotkał, przyznał mi się, że popełnił mord.
— Jeśli natrafiłeś na jego ślad, to wcale z tego nie wynika, że on jest mordercą; śladem swoim bowiem nikt jeszcze nie zabił człowieka. Nie zmyli mnie również i to, że przyznał się do zbrodni; on jest figlarz, kuszszakanin, chciał sobie zapewne zażartować z ciebie.
— Z morderstwem niema żartów!
— Ale z takim człowiekiem, jak ty! Nie sądzisz chyba także, że on zastrzelił Sadeka, przewodnika.
— Tak jest.
— A byłeś przy tem?
— Naturalnie.
— A widziałeś?
— Jak najdokładniej. Hadżi Halef Omar jest świadkiem.
— A zatem dobrze, zastrzelił go; czy chcesz rzeczywiście twierdzić dlatego, że on jest mordercą?
— Naturalnie.
— Zihdi, niech Allah oświeci twój umysł, a wnet pojmiesz, że człowiek nie powinien wnioskować!
— A więc?
— Widziałeś, że on zastrzelił przewodnika, więc wnioskujesz z tego, że on jest mordercą?
— To rozumie się samo przez się.
— Mylisz się! A może to była zemsta za przelanie krwi? Czy w kraju twoim niema zemsty za krew?
— Nie.
— Więc mówię ci, że kto się mści za czyjąś krew, nie jest nigdy mordercą. Niema sędziego, coby go potępił; tylko ci, do których należał nieboszczyk, mają prawo ścigać zabójcę.
— Ale Sadek nie obraził go!
— To być może, że szczep go obraził, do którego Sadek należał.
— I to nieprawda. Mówię ci, wekilu, że co do mnie, nie chciałbym nic mieć do czynienia z tym Abu en Nassrem, który właściwie nazywa się Hamd el Amazat, a przedtem miał zapewne nazwisko armeńskie, jeśli pozostawi mnie w spokoju. Ale on zabił przewodnika Sadeka, którego synem jest Omar ben Sadek, a jemu, jakeś mi to sam przed chwilą wytłumaczył, wolno godzić na życie mordercy. Masz więc z nim sprawę, ale postaraj się, aby ten „ojciec zwycięzców“ nie właził mi już nigdy w drogę, bo inaczej załatwię z nim rachunki raz na zawsze!
— Zihdi, teraz mówisz mądrze. Pomówię z Omarem, aby się zrzekł zemsty; ty zaś bądź moim gościem tak długo, jak długo ci się podoba.
Powstał i poszedł na podwórze.
Wiedziałem zgóry, że nic nie wskóra u Omara. Po pewnym czasie wrócił z miną ponurą i milczał nawet wtedy, gdy wniesiono usmażoną na rożnie baraninę, przyprawioną milutkiemi paluszkami „Róży z Kbilli“. Ja i Halef zajadaliśmy dzielnie smaczną pieczeń. Ledwie mi wekil powiedział, że Omarowi wyniosą jadło na podwórze, bo żadną miarą nie można go skłonić do opuszczenia więźnia — gdy nagle rozległ się na dworze głośny krzyk i wołanie:
— Breh, effendina, na pomoc!
Wołano mnie. Zerwałem się i wybiegłem na podwórze. Omar, powalony na ziemię, szamotał się zaciekle z żołnierzami; więźnia już nie było. Przy wyjściu zaś stał murzyn i śmiał się do mnie złośliwie, wyszczerzając zęby.
— Już daleko, zihdi… tam jedzie!
W trzech susach stanąłem przed domem i ujrzałem Abu en Nassra, znikającego wśród palm. Jechał na wielbłądzie, który miał widocznie tęgi krok. Domyśliłem się wszystkiego. Wekil nadarmo chodził na podwórze do Omara; chciał jednak ocalić Abu en Nassra; polecił więc murzynowi, aby miał wielbłąda w pogotowiu; żołnierzom rozkazał Omara potrzymać, a więźnia uwolnić. Otóż tych jedenastu dzielnych bohaterów odważyło się wreszcie pójść na jednego i zamach się udał.
Powodzenie to przypłacili oni jednak drogo. Omar nie szczędził noża, a gdy rozrzuciłem kupę szamocących się ciał, spostrzegłem, że kilku żołnierzy ociekało krwią.
— Uciekł, zihdi! — wykrztusił młody przewodnik, odchodząc prawie od zmysłów z wyczerpania i wściekłości.
— Widziałem.
— Gdzie?
— Tam.
Wskazałem kierunek ręką.
— Ukarz tych tutaj, effendi, a ja popędzę za zbiegiem.
— Siedział na wierzchowym wielbłądzie.
— A ja go jednak doścignę.
— Nie masz przecież zwierzęcia.
— Zihdi, mam tu przyjaciół, oni dadzą mi dobrego wierzchowca, daktyle i wory z wodą. Zanim zniknie z widoku, będę już na jego tropie. I ty znajdziesz mój trop, jeśli zechcesz za mną podążyć.
Po chwili już go nie było.
Halef widział wszystko i pomagał mi przy uwolnieniu Omara z rąk żołnierzy. I on nie posiadał się z gniewu i oburzenia.
— Dlaczegoście uwolnili tego człowieka, wy psy, potomkowie myszy i szczurów…
Nierychło byłby zakończył tę perorę, gdyby się wekilowa nie była zjawiła na placu. Miała znowu gęstą zasłonę na twarzy.
— Co się stało? — zapytała mnie.
— Twoje wojsko napadło na mego przewodnika.
— A wy, łotry, nicponie! — krzyknęła, tupiąc nogą i wyciągając z osłon pięści, ubarwione na czerwono.
— I uwolnili jeńca…
— A rzezimieszki, oszuści — syczała i zdawało się, iż lada chwila rzuci się na nich.
— Uczynili to na rozkaz wekila — dodałem.
— Wekila?… A to poczwara, nicpoń, uparta sztuka! Poczuje on mą rękę… i to zaraz, w tej chwili!
Obróciła się i potoczyła rozgniewana i zaperzona do selamliku.
O błogie władztwo pantofla, berło twoje jest zarówno potężne na Północy, jak na Południu, na Zachodzie, jak i na Wschodzie!
Halef miał teraz minę bardzo zadowoloną i rzekł:

— Ona jest wekilem, a on wekilową. Lepiej nam tu jest pod gielgeda wekilanin, w cieniu namiestnikowej, niż gdybyśmy mieli bu-djeruldu i znajdowali się pod gielgeda padiszahnin, w cieniu, czyli pod ochroną wielkorządcy. Hamduillah, cześć Allahowi, że nie mam szczęścia być wekilem tej namiestnikowej…


ROZDZIAŁ III.
W HAREMIE.

Było to w porze, w której egipskie słońce nadmiernie rozpalone promienie na ziemię zsyła, a każdy, kogo konieczność nie zmusza do przebywania pod gołem niebem, rad chroni się pod swój dach, szukając chłodu i spokoju.
I ja leżałem wówczas w najętem mieszkaniu, na miękkim dywanie, popijając wonną mokkę i rozkoszując się wonią upajającego djebelli, który unosił się z mej fajki. Mocne mury, w których nie było okien nazewnątrz, zabezpieczały przed żarem słonecznym, a para, wydobywająca się z ustawionych wokoło porowatych naczyń glinianych, napełnionych wodą nilową, zasilała powietrze rzeźwiącą wilgocią. To też niewiele, lub wcale nie odczuwałem owego znużenia, które zwykle ogarnia ludzi w porze południowej.
Wtem usłyszałem na dworze rozdrażniony głos mego służącego, Halefa aghi.
Halef agha? Tak, mój poczciwy, mały Halef został aghą, panem. Kto go zrobił panem? Śmieszne pytanie! Któż inny, jeśli nie on sam!
Przez Tripolis i Kuferah przybyliśmy aż do Egiptu, zwiedziliśmy Kairo, nazywane przez Egipcjan krótko: El Mazr, stolica, a często także: El Kahira, czyli zwycięska; popłynęliśmy potem, o ile na to moje skromne środki pozwalały, Nilem w górę; wreszcie najęliśmy sobie dla odpoczynku to mieszkanie, w którem czułbym się zupełnie dobrze, gdyby mój dywan, nawiasem mówiąc, wspaniały, i inne kobierce nie były zbyt gęsto zaludnione przez pewne skaczące i kłujące istotki. Znane są cztery odmiany tych stworzeń: wielkooka pulex canis, rudawa pulex musculi, powszechnie ulubiona pulex irritans i wściekła pulex penetrans. Niestety muszę dodać, że w Egipcie działalność swoją rozwija nie pulex irritans, lecz penetrans, nie „drażniąca“, ale „przenikliwa“ pulex; stąd wniosek, że mój kef, spoczynek południowy, nie odbywał się bez pewnych przeszkód.
A więc na dworze ozwał się swarliwy głos mego służącego Halefa aghi, który zbudził mię z rozkosznych marzeń.
— Co? Jak? Kogo?
— Effendiego — odpowiedział ktoś skromnie.
— Effendi el kebihr, wielkiego pana i mistrza spokój chcesz zamącić.
— Muszę z nim pomówić. — Co? Musisz? Teraz, podczas kef? Czy ci diabeł — Allah, chroń mnie przed nim — napełnił głowę błotem Nilu, że nie możesz pojąć, co znaczy, effendi, hekim, mąż, którego prorok karmi mądrością, mąż, który wszystko umie, nawet nieboszczyków wskrzeszać, jeśli mu tylko powiedzą, na co umarli!
Ach, tak, muszę przyznać, iż mój Halef zmienił się tu w Egipcie nie do poznania. Stał się pyszałkiem, grubjaninem i przesadnym samochwałem, a to na Wschodzie coś znaczy.
Na Wschodzie mają każdego Niemca za wielkiego ogrodnika, a każdego cudzoziemca za dobrego strzelca i zawołanego lekarza. Przypadkiem i to nieszczęśliwym, dostała się w Kairze w moje ręce stara, dość uboga już apteczka homeopatyczna. Spróbowałem tu i owdzie u obcych i znajomych pięć ziarnek w trzydziestej potencji, a podczas podróży po Nilu dawałem majtkom po szczypcie mlecznego cukru przeciwko rozmaitym urojonym cierpieniom. Skutkiem tych niewinnych zabiegów zyskałem już po kilku dniach sławę lekarza, będącego w zmowie z szatanem i zdolnego trzema ziarnkami durry[24] wskrzeszać nieboszczyków. Sława moja podziałała na mego Halefa tak, że dostał małej manji wielkości, co mu jednak nie przeszkadzało służyć mi jak najlepiej i najwierniej. Oczywista, że sławę swoją przeważnie jemu zawdzięczałem; moja cudotwórcza działalność bowiem dała mu sposobność do popisów w bladze. Przytem starał się zasłynąć z grubjaństwa, w którem dochodził już do doskonałości. Naprzykład kupił sobie ze swej małej płacy tęgie biczysko, z którem się wogóle nigdy nie rozstawał. Znał on Egipt zdawna, i twierdził, że w kraju tym bez bicza nie można nic począć, że biczem można tu większych cudów dokonać, niż grzecznem słowem lub złotem, w które, prawdę mówiąc, nie opływałem zbytnio.
— Niech ci Pan Bóg mowę zachowa, zihdi — mówił ktoś głosem błagalnym — ale ja muszę widzieć się i pomówić z twym effendim, słynnym lekarzem z Frankistanu.
— Teraz nie.
— Ależ muszę koniecznie, bo inaczej mój pan nie byłby mnie posłał.
— Kto jest twym panem?
— Bogaty i potężny Abrahim-mamur; oby mu Allah dał dożyć tysiąca lat!
— Abrahim-mamur? Co to za Abrahim-mamur, jak się nazywał jego ojciec? Kto był ojcem jego ojca, a kto ojcem jego dziadka? Kto go urodził i gdzie żyją ci, którym zawdzięcza swe nazwisko?
— Nie wiem tego, zihdi, ale wiem, że jest panem potężnym, o czem świadczy już jego nazwisko.
— Nazwisko jego? Co to ma znaczyć?
— Abrahim-mamur. Mamur znaczy naczelnik prowincji; zapewniam cię, że był on naprawdę mamurem.
— Był? Więc nie jest nim obecnie?
— Nie.
— Pomyślałem to sobie. Nikt go nie zna, nawet ja, Halef agha, waleczny przyjaciel i opiekun mego pana, nigdy jeszcze o nim nie słyszałem. Idź precz, mój pan nie ma czasu.
— To powiedz mi, zihdi, co mam uczynić, aby się dostać do niego!
— Czy nie znasz przysłowia o srebrnym kluczu, który otwiera przybytki mądrości?
— Mam klucz ten przy sobie!
— Otwórz więc.
Nasłuchiwałem uważnie i złowiłem uszyma cichy brzęk monet.
— Jeden pjastr? Człowieku, zapewniam cię, że dziura w zamku jest znacznie większa, niż twój klucz; zamku nie zdołasz nim otworzyć, bo jest za mały.
— Będę go musiał powiększyć.
Znowu usłyszałem brzęk małych srebrników. Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy gniewać. Wszak ten Halef agha stał się nadzwyczaj sprytnym portjerem!
— Trzy pjastry? Dobrze, teraz mogę się przynajmniej zapytać, co ci zlecono powiedzieć effendiemu?
— Żeby przyszedł i przyniósł ze sobą swe cudowne lekarstwo.
— Człowieku! cóż ty sobie myślisz? Za trzy pjastry mam go skłonić, aby dał lekarstwo, które mu biała rusałka przynosi zawsze w pierwszą noc podczas nowiu?
— Czy to prawda?
— Ja to mówię, ja, hadżi Halef Omar agha, ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah. Sam ją widziałem, a jeśli nie wierzysz, to poczujesz na sobie ten kamczilama, bicz nilowy!
— Wierzę, zihdi!
— To szczęście twoje!
— Dam ci jeszcze dwa pjastry.
— Daj tu! Kto jest chory w domu twego pana?
— To tajemnica, o której wolno wiedzieć tylko effendiemu.
— Tylko effendiemu? Łotrze, czyż nie jestem także effendi, co widział rusałkę? Idź do domu; Halefa aghi nie wolno obrażać!
— Wybacz, zihdi; wyjawię ci tę tajemnicę!
— Teraz nie chcę już wiedzieć. Wynoś się stąd!
— Ależ proszę cię…
— Precz! Czy dać ci jeszcze jednego pjastra?
— Już nie wezmę ani jednego!
— Zihdi!
— Ale dwa!
— O, zihdi, czoło twoje jaśnieje dobrocią. Masz tu dwa pjastry.
— Pięknie. Kto jest chory?
— Żona mego pana.
— Żona twego pana? — zapytał Halef zdziwiony. — Która żona?
— Ma tylko tę jedną.
— I ty mówisz, że on był dawniej mamurem?
— On jest tak bogaty, że mógłby mieć sto kobiet, ale on kocha tylko tę jedną.
— Na co ona cierpi?
— Nikt tego nie wie; ale ciało jej jest chore, a dusza jeszcze bardziej chora.
— Allah kerihm, Bóg jest pełen łaski, ale nie ja. Ja tu stoję, mam w ręku bicz nilowy i chciałbym cię wygrzmocić. Na brodę proroka, z ust twych spływa mądrość tak osobliwa, jak gdyby ci podczas jazdy na łodzi rozum wpadł do wody! Czy nie wiesz, że kobieta nie ma duszy i dlatego nie wolno jej wejść do nieba? Jakżeż więc dusza kobiety może być chorą, a nawet bardziej chorą, niż jej ciało?
— Nie wiem, ale tak mi powiedziano, zihdi. Wpuść mnie do effendiego.
— Tego mi nie wolno uczynić.
— Dlaczego?
— Pan mój zna Koran i gardzi kobietami. Najpiękniejsza perła wśród kobiet nie jest dlań milszą, niż niedźwiadek w piasku, a ręka jego nie dotknęła się jeszcze nigdy szaty kobiecej. Ziemskiej kobiety nie wolno mu pokochać, bo gdyby się to stało, rusałka nigdyby już do niego nie przyszła.
Mój podziw dla talentu Halefa aghi rósł z każdą chwilą, mimo to miałem wielką chęć poczęstować go jego własnem biczyskiem. Teraz dała się słyszeć odpowiedź:
— Wiedz o tem, zihdi, że nie dotknie się jej szaty i nie ujrzy jej postaci. Będzie mu wolno rozmawiać z nią tylko przez kratę.
— Podziwiam mądrość twej duszy, człowieku! Czy nie domyślasz się, że właśnie przez kratę nie wolno mu z nią mówić. Bo zdrowie, które effendi ma dać kobiecie, nie doszłoby do niej, lecz zatrzymałoby się na kratach. Idź precz!
— Nie wolno mi odejść, bo otrzymam sto razów na stopę, jeśli nie przyprowadzę ze sobą effendiego.
— Podziękuj twemu dobremu panu, ty niewolniku Egipcjanina, że oświeca łaską twe nogi. Nie chcę cię pozbawić twego szczęścia. Salam aaleikum, Allah z tobą i niech ci tych sto razów będzie na zdrowie!
— To pozwól sobie jeszcze coś powiedzieć, waleczny agha. Pan naszego domu ma więcej złota, niżbyś mógł kiedykolwiek zliczyć. Powiedział mi, abyś i ty doń przyszedł, a otrzymasz bakszysz, dar tak wielki, iż nawet khediwe Egiptu nie mógłby cię hojniej obdarzyć.
Człowiek ten zmądrzał nareszcie i sięgnął po najbardziej przekonywujący argument, który w stosunkach z ludźmi Wschodu nigdy nie zawodzi, usposabia ich przychylnie. Halef spuścił też odrazu z tonu, a głos jego miał już cokolwiek przyjaźniejszy odcień, gdy odrzekł:
— Niech Allah pobłogosławi usta twe, mój przyjacielu! Ale pjastr w mojej ręce jest mi milszy, niż skarby w ręce innego, a twoja ręka jest tak chuda, jak szakal w sieci, albo jak pustynia z tamtej strony Mokattamu.
— Posłuchaj rychło rady swego serca, bracie mój!
— Ty, bratem moim? Człowieku, pomyśl, że jesteś niewolnikiem, podczas gdy ja towarzyszę swemu effendiemu i strzegę go jako człowiek wolny i niezależny. Serce moje milczy. Jakżeż gleba wydać może plony, kiedy tak mało dżdżu spada z nieba!
— Masz tu jeszcze trzy krople!
— Jeszcze trzy? Skoro twój pan naprawdę ma dać bakszysz, to pójdę zobaczyć, czy wolno effendiemu przerwać spoczynek.
— On da napewno.
— To poczekaj.
Teraz dopiero uznał ten szczwany lis za stosowne przerwać mi kef. W tym wypadku postąpił sobie według ogólnie przyjętego zwyczaju, mogłem więc to wybaczyć, zwłaszcza, że pobierał odemnie za swe usługi śmiesznie małe wynagrodzenie.
W całej tej sprawie najbardziej dziwiło mnie to, że osoba, do której wzywano mej pomocy lekarskiej, nie była mężczyzną, lecz kobietą. Ponieważ jednak, z wyjątkiem szczepów koczowniczych, muzułmanie zazdrośnie strzegą mieszkanek swych haremów przed wzrokiem obcego mężczyzny, przeto myślałem, że pacjentką była kobieta w podeszłym wieku, która zaletami charakteru i serca zdołała w Abrahimie-mamur utrwalić głębokie ku sobie uczucie.
Halef agha wszedł do mnie.
— Czy śpisz, zihdi?
Co za hultaj! Mnie nazywał tu zihdim, a na dworze sam kazał siebie tak tytułować.
— Nie śpię. Czego chcesz?
— Na dworze jest pewien człowiek, który chciałby z tobą pomówić. Ma on łódź na Nilu i powiedział, że i ja muszę pójść razem.
Przebiegłe chłopisko wspomniał o tem przy końcu po to, aby sobie zapewnić obiecany bakszysz. Nie chciałem go zawstydzić, więc postąpiłem tak, jak gdybym nic nie słyszał.
— Czego on chce?
— Ktoś jest chory.
— Czy trzeba koniecznie?
— Koniecznie, effendi. Dusza chorego jest już na odlocie. Musisz się pośpieszyć, jeśli ją chcesz zatrzymać.
Hm, niezłym był dyplomatą!
— Każ wejść temu człowiekowi!
Wyszedł, a po chwili wepchnął posłańca do pokoju.
Posłaniec pochylił się aż do ziemi, zzuł obuwie i czekał pokornie, aż doń przemówię.
— Przystąp bliżej!
— Salam aaleikum! Allah z tobą, o panie, otwórz twe ucho na pokorną prośbę najostatniejszego z twych sług.
— Kim jesteś? Jestem sługą wielkiego Abrahima-mamura, który mieszka tam u górnego biegu rzeki.
— Co masz mi powiedzieć?
— Wielkie nieszczęście nawiedziło dom mego pana, albowiem Gicela, serca jego klejnot, zasnuwa się cieniami śmierci. Nikt z lekarzy, fakirów i czarowników nie zdołał choroby zażegnać. Aż tu pan mój — Allah niechaj uraduje oczy jego — usłyszał o tobie, o twej sławie i o tem, że śmierć ucieka przed twym głosem. Posłał mnie do ciebie, abym ci powiedział w jego imieniu: przyjdź i zetrzyj krople zagłady z mego kwiecia, a wdzięczność moja będzie słodką i jasną, jak blask złota.
Taki opis kobiety, będącej już w leciech, wydawał mi się cokolwiek przesadzonym.
— Nie znam miejscowości, w której pan twój mieszka. Czy jest to daleko stąd?
— Mieszka na brzegu i przysyła ci łódź. Będziesz u niego za godzinę.
— Kto odwiezie mię zpowrotem?
— Ja.
— Zaraz idę. Poczekaj na dworze! Wziął swe obuwie i wyszedł. Ja zaś powstałem, wdziałem na siebie inną szatę i sięgnąłem po szkatułkę z lekarstwami.
W pięć minut potem siedzieliśmy w łodzi, poruszanej przez czterech wioślarzy; ja pogrążony w myślach, Halef agha zaś, siedział nadęty, jak pasza. Za pasem miał pistolety, wysadzane srebrem, które otrzymał był w podarunku za naszego pobytu w Kairze, i ostry, lśniący sztylet, w ręku zaś trzymał nieodstępny bicz nilowy, najlepszy według niego środek, na to, aby wśród ludności tamtejszej wyrobić sobie poważanie, szacunek i pozyskać jej względy.
Upał był wprawdzie nieprzyjemny, ale powiew, wywołany ruchem łodzi, przeciwnym biegowi rzeki, orzeźwiał nas cokolwiek.
Płynęliśmy przez pewien czas obok plantacji durry, tytoniu, sezamu, senesu, za któremi wznosiły się smukłe palmy; za plantacjami ciągnęła się ziemia nieuprawna, pokryta gęsto karłowatemi mimozami i sykomorami; wreszcie znaleźliśmy się w okolicy, gdzie po obu stronach rzeki rozpościerało się suche, obumarłe pustkowie. Spośród skalnych odłamów tu rozrzuconych, przed wielu tysiącami lat wznosił się mur kształtu kwadratowego, przez który musieliśmy dopiero szukać wejścia.
Kiedyśmy tam przybyli, zauważyłem wąski kanalik pod murem, z którego woda dochodziła wprost do mieszkania tak, iż jego mieszkańcy nie potrzebowali dla zaczerpnięcia wody wychodzić za mur. Przewodnik nasz poszedł naprzód, a na jego znak otworzono nam bramę. W bramie ukazała się postać murzyna, który oddał nam pokłon głową. Nie zważając na niego, podeszliśmy przed front domu. Ponieważ nie spodziewałem się żadnych piękności architektonicznych, przeto wygląd tego gładkiego, nagiego, bez okien na zewnątrz domu, wcale mnie nie zdziwił. Ale mimowoli nasunęło mi się spostrzeżenie, że mury tej budowli ucierpiawszy wiele z powodu działania klimatu, nie nadawały się na mieszkanie dla wątłej i chorej kobiety. Dawniej przestrzeń między budynkiem a okalającym go murem, zarastały jakieś rośliny, z których szło tchnienie orzeźwiające dla mieszkańców domu, teraz jednak pozostały po nich tylko zeschłe badyle. Dokąd sięgnąć okiem — wszędzie naga, ponura pustka, której jedynem ożywieniem były jaskółki, gnieżdżące się tłumnie po szczelinach murów.
Posłaniec zaprowadził nas przez ciemną, niską sień na małe podwórze, którego środek zajmował zbiornik. Aż do tego basenu więc prowadził kanał, który przedtem zauważyłem. Ten, co wzniósł tę budowlę, pamiętał przedewszystkiem roztropnie o obfitem zaopatrzeniu jej mieszkańców w to, co w tamtych krajach jest konieczne i niezbędne. Zarazem zauważyłem, że cała budowla urządzona była tak, że zabezpieczona była przed powodziami, powtarzającemi się corocznie w okolicach, położonych nad Nilem. W podwórzu widzieliśmy już kilka otworów nakształt okien, zaopatrzonych drewnianemi kratami; za temi kratami znajdowały się zapewne mieszkania. W owej chwili nie miałem czasu bliżej im się przypatrzeć; skinąłem na Halefa, aby wraz z apteczką zaczekał na mnie w podwórzu, sam zaś udałem się za posłańcem do selamliku.
Był to obszerny, cokolwiek ciemny i wysoki pokój, do którego przez gęsto zakratowane otwory okienne wpadało łagodne, trochę przyćmione światło. Nalepione na ścianach tapety, oraz arabeski i ornamenty, wywierały miłe wrażenie, a stojące w niszach naczynia z wodą ochładzały przyjemnie temperaturę. Pokój był podzielony balustradą na dwie części, z których jedna przeznaczona była dla służby, a druga dla pana i jego gości. W głębi na wzniesieniu rozpostarty był dywan szeroki, sięgający od jednego kąta do drugiego. Na nim siedział Abrahim-mamur „właściciel licznych kiesek“.
Gdym wszedł, podniósł się Abrahim, ale nie podszedł ku mnie, lecz stał na miejscu tak, jak zwyczaj wymagał. Ponieważ nie miałem na sobie obuwia, używanego w tamtych okolicach, więc nie mogłem go zzuć; poszedłem zatem wprost ku niemu, stąpając w skórzanych butach po drogocennych makatach i usiadłem u jego boku. Służący przynieśli nieodzowną kawę i jeszcze bardziej niezbędne fajki. Teraz mogła wreszcie nastąpić rozmowa.
Rzuciłem naprzód okiem na jego fajkę; bo każdy człowiek Wschodu wie, że po fajce można poznać stosunki jej właściciela. Jego długa, pachnąca fajka, owinięta była grubo złoconym drutem srebrnym, co samo już przedstawiało wartość tysiąca pjastrów. Ale znacznie droższy był bursztyn u fajki, złożony z dwóch części, między któremi błyszczał pierścień, wysadzony drogiemi kamieniami. Człowiek ten zdawał się istotnie posiadać „wiele kies“, ale to mnie wcale nie onieśmielało, gdyż niejeden właściciel fajki, wartości dziesięciu tysięcy pjastrów, zdobył cały majątek, kradnąc i grabiąc mienie swych ciemiężonych poddanych. Należało więc raczej rzucić badawczym wzrokiem w jego twarz. Gdzież to widziałem już raz te piękne, subtelne, a przez swą dysharmonję tak djabelskie rysy? Oczy małe, ogołocone z rzęs, zmieniały swój wyraz z błyskawiczną szybkością. To spojrzały badawczo, przenikliwie, aż do głębi duszy, to znów patrzyły przed siebie spokojnie, obojętnie, ba nawet chłodno. Palące, nerwami wstrząsające żądze wyżłobiły głębokie ślady na jego twarzy. Miłość, nienawiść, mściwość i ambicja ściągnęły tę indywidualność potężną w niziny występku i winy i nadawały jego twarzy ów niewysłowiony, szatański wyraz, który służy za przestrogę ludziom czystym i dobrym. Gdzież to spotkałem tego człowieka? Gdzieś go jednak widziałem napewno! muszę sobie przypomnieć; ale czuję, że nie poznałem go w miłych i przyjaznych okolicznościach.
— Salam aaleikum! — odezwał się powoli, a głos jego jakby spływał po długiej, wspaniałej, uczernionej brodzie. Głos ten brzmiał chłodno, bezdźwięcznie, bez życia i nieprzyjemnie, mógł przejść niejednego zimnym dreszczem.
— Aaleikum! — odpowiedziałem.
— Niech za Allaha sprawą, balsamy wyrosną na śladach twych stóp, miód niech spływa z twych palców, aby serce moje nie słuchało już jęków swej boleści!
— Niechaj ci Bóg użyczy spokoju, a mnie pozwoli wyśledzić truciznę, co trawi życie twego szczęścia odpowiedziałem na jego słowa powitalne, bo nawet lekarz nie może zapytać się muzułmanina o jego żonę, jeśli nie chce uchybić uświęconemu zwyczajowi i naruszyć praw grzeczności.
— Słyszałem, że jesteś mądrym hekimem. Do jakiej medresse[25] uczęszczałeś?
— Do żadnej.
— Do żadnej?
— Nie jestem muzułmanin.
— Nie? A kto?
— Chrześcijanin.
— Z Frankistanu? O wiem, Frankowie są mądrymi ludźmi. Znają kamień mądrości i Abrakadabrę, która odpędza śmierć.
— Niema ani kamienia mądrości, ani Abrakadabry.
Spojrzał mi zimno w twarz.
— Przedemną nie potrzebujesz się kryć. Wiem, że czarownikom nie wolno mówić o swej sztuce, nie chcę też wydobyć z ciebie twej tajemnicy. Pragnę tylko, abyś mi pomógł. Czem leczysz ludzi, słowami, czy talizmanem?
— Ani słowami ani talizmanem, lecz zapomocą lekarstwa.
— Nie taj nic przedemną. Wierzę w ciebie, bo jakkolwiek nie jesteś muzułmaninem, to masz szczęśliwą rękę, jak gdyby pobłogosławił ją sam prorok. Ty napewno chorobę znajdziesz i zwyciężysz.
— Bóg jest wszechmocny; od Niego zależy ratunek lub zguba, Jemu jedynie należy się cześć. Ale mów, jeśli mam cośkolwiek pomóc!
To moje wezwanie do wyjawienia pewnej, nieznacznej tajemnicy domowej, wywarło na nim nieprzyjemne wrażenie, jakkolwiek już zgóry musiał być na to przygotowany. Ale natychmiast starał się ukryć to mimowolne uczucie i uczynić zadość memu życzeniu.
— Jesteś z krainy niewiernych, gdzie ludzie nie wstydzą się mówić o tej, która jest córką matki.
Bawił mnie niewymownie sposób, w jaki starał się uniknąć wyrażenia: moja żona; pozornie wszakże zachowałem powagę i odpowiedziałem dość zimno:
— Chcesz, abym ci pomógł, a obrażasz mnie?
— O ile?
— Nazywasz mą ojczyznę krainą niewiernych.
— Nie jesteście przecie wierzącymi?
— Wierzymy w Boga, tego samego, którego wy nazwaliście Allahem. Nazywasz mnie ze stanowiska swej wiary niewiernym; takiem samem prawem i ja ciebie mógłbym nazwać niewiernym. Nie czynię jednak tego, bo my chrześcijanie stawiamy wysoko obowiązek grzeczności.
— Nie mówmy o wierze! Muzułmaninowi nie wolno mówić o swej żonie; ale pozwolisz, że pomówię z tobą o kobietach Frankistanu?
— Pozwalam.
— Gdy żona Franka zachoruje — —
Popatrzył na mnie, jakby spodziewał się jakiejś uwagi z mej strony; dałem znak, aby mówił dalej.
— Jeśli więc jest chora i nie bierze nic do ust —
— Nic?
— Ani kęsa!
— Dalej!
— Jeśli oczy jej tracą blask, a policzki się zapadają — jeśli jest wyczerpana, a jednak nie zaznaje rozkoszy snu — — —
— Dalej!
— Jeśli stać nie może bez oparcia, a gdy chodzi, to powoli i z wysiłkiem — jeśli zimny dreszcz nią wstrząsa, a zarazem pali ją gorączka — — —
— Słucham. Mów dalej.
— Jeśli za lada szelestem ogarnia ją przerażenie — jeśli niczego sobie nie życzy, nie kocha nic, ani nienawidzi i tylko wciąż ze strachem słucha drżenia swego serca — — —
— Proszę mów dalej!
— Jeśli oddech jej jest tak mało dostrzegalny, jak u małego ptaszka — jeśli ani się nie śmieje, ani płacze, ani nie mówi — jeśli nie odezwie się słowem radosnem, ani się też poskarży, — jeśli sama nawet nie słyszy westchnień swych — jeśli nie chce widzieć blasku słońca, a noce przepędza bezsenne, przytulona do kąta — — —
Znowu popatrzył na mnie, a w oczach jego błyszczących malował się strach, który, zda się, rósł w miarę wyliczania objawów choroby. Niewątpliwie kochał on chorą kobietę ostatnim, ponurym żarem swego ongiś płomiennego serca i mimowoli zdradził swemi słowami, jaki stosunek wiązał go z tą istotą.
— Nie skończyłeś jeszcze! — powiedziałem.
— Jeśli czasem nagle krzyknie, jakby się sztylet wtapiał w jej pierś — jeśli bezustannie szepce jakieś obce słowo — — —
— Co za słowo?
— Jakieś nazwisko.
— Dalej!
— Jeśli kaszle, a potem krew spływa z jej bladych ust — — —
Patrzył na mnie wzrokiem tak zalęknionym, jakby lada chwila z ust moich miał paść nań wyrok, uwalniający lub potępiający. Bez wahania wydałem wyrok drugi:
— Niezawodnie umrze.
Chwil kilka siedział bez ruchu, jakby tknięty paraliżem, potem jednak zerwał się i stanął przedemną wyprostowany, w postawie wyniosłej. Czerwony fez spadł mu z krótko ostrzyżonej głowy, z rąk opuścił fajkę; twarz mu zadrgała kurczowo, wyrażając grę najsprzeczniejszych uczuć. Była to dziwna, straszna twarz! Podobna była do owych wizerunków szatana, które stworzyła genjalna wyobraźnia Dorego. Szatany, narysowane przez tego mistrza, nie mają ani ogona ani nóg końskich, ani rogów, przeciwnie, kształty tych ciał szatanich tchną najwyższą harmonją, w każdym rysie twarzy osiągnięta jest doskonałość piękna, a jednak wszystkie te poszczególne piękności składają się na całość tak odstręczającą, tak pełną brzydoty, tak — szatańską! Oko jego wlepione we mnie, miało wyraz przerażenia; zwolna jednak przerażenie przeszło w gniew i groźbę.
— Giaur! — zagrzmiał jego głos.
— Coś powiedział? — zapytałem chłodno.
— Giaur — powiedziałem. I ty się ważysz powiedzieć mi to, ty psie? Bicz cię pouczy, kim jestem, i że masz to czynić, co ci nakazuję. Jeśli ona umrze, to i ty umrzesz; a gdy ją uzdrowisz, wolno ci będzie odejść i zażądać wszystkiego, czego serce twe pragnie!
Powstawszy powoli, z największym spokojem, zmierzyłem go zwysoka i zapytałem:
— Czy wiesz, co jest największą hańbą dla muzułmanina?
— Co takiego?
— Popatrz tu na twój fez! Abrahim-mamur, jakie jest zdanie proroka i jakie zdanie Koranu o obnażaniu głowy wobec chrześcijanina?
W tej chwili włożył fez na głowę i czerwieniejąc ze złości, wyrwał sztylet z za pasa.
— Giaurze, ty musisz umrzeć!
— Kiedy?
— Teraz, natychmiast!
— Umrę, ale wtedy, kiedy Bóg zechce, a nie wtedy, kiedy się tobie podoba.
— Umrzesz. Odmów swoją modlitwę!
— Abrahim - mamur! — odpowiedziałem tak spokojnie, jak przedtem — polowałem na niedźwiedzie, ścigałem na Nilu hipopotama, słonie słyszały mój strzał, a kula moja trafiała w lwa, „dusiciela stad“. Dziękuj Allahowi, że jeszcze żyjesz, i proś Boga, aby poskromił twe serce. Ty temu nie podołasz, bo jesteś na to za słaby, a jednak umrzesz, gdy się to nie stanie natychmiast!
Obraziłem go więc powtórnie głębiej jeszcze, niż przedtem, to też trzęsąc się, skoczył ku mnie, by mnie chwycić, ale cofnął się zaraz, bo w ręce mej błysnęła broń, która w tamtych krajach należy zawsze mieć przy sobie.
Staliśmy sami naprzeciw siebie, on bowiem kazał służbie, po przyniesieniu kawy i fajek, oddalić się bezzwłocznie, aby nikt nie usłyszał rozmowy, tyczącej się tak dyskretnej sprawy. Razem z walecznym Halefem nie miałem najmniejszego powodu bać się mieszkańców tego domu. W danym razie moglibyśmy tych kilku mężczyzn, co byli w całym domu, powystrzelać co do nogi. Ale mając pewne domysły co do losu chorej kobiety, i bardzo nią zaciekawiony, chciałem ją koniecznie zobaczyć i pomówić z nią choć kilka słów.
— Chcesz strzelać? — zapytał rozwścieczony, wskazując na mój rewolwer.
— Tak jest.
— Tu, w mym domu, na moim dywanie?
— Tak jest; jeśli w obronie życia będę do tego zmuszony.
— Psie, to prawda, com sobie pomyślał w chwili, gdy wszedłeś!
— Co?
— Że ciebie już gdzieś widziałem.
— Gdzie?
— Nie wiem.
— Kiedy?
— I tego nie wiem; ale to pewne, że widzieliśmy się wśród złych okoliczności.
— Zapewne wśród takich okoliczności, jak dziś, bo dziwnemby było, gdyby się nasze spotkanie skończyło dobrze. Nazwałeś mnie „psem“, więc mówię ci, że jeśli raz jeszcze wypowiesz to słowo, w tej samej chwili kula moja znajdzie się w twym mózgu. A zatem miej się na baczności. Abrahim-mamur!
— Zawołam moich służących!
— Wołaj, jeśli chcesz zobaczyć, jak legną trupem i sam chcesz lec obok nich.
— Oh, Bogiem nie jesteś!
— Ale chrześcijaninem. Czyś poczuł rękę chrześcijanina?
Uśmiechnął się wzgardliwie.
— Uważaj, abyś jej kiedy nie poczuł. Nie jest skąpana w różanym olejku, jak twoja. Ale nie chciałbym zamącić spokoju w twym domu. Żegnam cię. Nie chcesz, bym tu śmierć pokonał; spełnię twą wolę; rabbena chaliek, niech cię Bóg strzeże!
Schowałem rewolwer i skierowałem się ku drzwiom.
— Zostań! — zawołał.
Nie posłuchałem go jednak.
— Zostań! — krzyknął tonem rozkazującym.
Byłem już prawie przy drzwiach, ale nie odwróciłem się.
— Zgiń więc, giaurze!
W mgnieniu oka odwróciłem się i miałem jeszcze czas przechylić się wbok. Sztylet jego ominął mnie i wrył się głęboko w ścianę.
— Mam cię teraz, łotrze!
Z temi słowy skoczyłem do niego, chwyciłem, uniosłem w górę, a potem rzuciłem o ścianę. Przez kilka sekund leżał bez ruchu. Gdy się dźwignął, miał oczy szeroko rozwarte, żyły na czole nabrzmiałe, a usta zsiniałe z wściekłości. Nie śmiał się jednak ruszyć, bo trzymałem w ręku rewolwer, skierowany ku niemu.
— Teraz poznałeś rękę chrześcijanina. A więc nie śmiej jej drażnić!
— Człowieku!
— Tchórzu! Jak się to nazywa, jeśli kto prosi lekarza o pomoc, a potem lży go i chce chyłkiem zamordować? Niewiele warta wiara, co ma takich wyznawców.
— Czarowniku!
— Dlaczego?
— Gdybyś nim nie był, sztylet mój trafiłby w ciebie napewno, nie miałbyś siły podrzucić mnie wgórę.
— Dobrze. Jeśli jestem czarownikiem, to mógłbym Gicelę, żonę twą uzdrowić.
Umyślnie wypowiedziałem imię. To nań wywarło skutek.
— Od kogoś usłyszał to imię?
— Od posłańca.
— Niewiernemu nie wolno wymówić imienia kobiety wierzącej!
— Wypowiedziałem imię kobiety, która jutro może już być nieżywą.
Znowu przeszył mnie swem przenikliwem, mroźnem spojrzeniem, a potem zakrył rękami twarz.
— Czy to prawda, hekim, że ona jutro może umrzeć?
— Prawda.
— Czy nie ma już dla niej ratunku?
— Może jeszcze czas.
— Nie mów: może, powiedz: napewno. Czyś gotów mi pomóc? Jeśli ona wyzdrowieje, zażądaj, czego chcesz.
— Jestem gotów.
— Daj mi więc swój talizman, albo twoje lekarstwo.
— Nie mam żadnego talizmanu, a lekarstwa nie mogę ci dać teraz.
— Dlaczego nie?
— Lekarz może leczyć chorego tylko wówczas, gdy go może widzieć. Chodź, pójdziemy do niej, albo pozwól jej przyjść tu!
Wzdrygnął się, jakgdyby go ktoś w pierś ugodził.
— Masz Allah, czyś oszalał? Duch pustyni zamglił twój umysł, że nie wiesz, czego żądasz. Wszak kobieta, na której spoczął wzrok obcego mężczyzny, musi umrzeć!
— Umrze ona raczej, gdy mi nie będzie wolno pójść do niej. Muszę zmierzyć jej puls i zapytać ją o wiele rzeczy, które dotyczą jej choroby. Bóg tylko wie wszystko, nie pytając się o nic.
— Ty więc nie leczysz zapomocą talizmanu?
— Nie.
— Ani zapomocą słów?
— Nie.
— A może uzdrawiasz modlitwą?
— Oczywiście, że się modlę za cierpiących i chorych; ale Bóg dał nam w ręce środki i sposoby, aby ich uzdrowić.
— Co to za środki?
— Są to rośliny, metale i cząstki ziemi, których soki i siły wyciągamy.
— Czy nie są to trucizny?
— Nie truję chorych.
— Czy możesz mi to przysiąc?
— Przed jakimkolwiek sędzią.
— A musisz z nią mówić?
— Muszę.
— Co?
— Muszę zapytać o jej chorobę i o wszystko, co ma związek z tą chorobą.
— O inne rzeczy nie zapytasz?
— Nie.
— Powiesz mi przedtem każde pytanie, bym wiedział, czy mam pozwolić na nie, czy nie?
— Dobrze.
— Czy musisz się także dotknąć jej ręki?
— Muszę.
— Pozwalam ci na to, ale tylko na przeciąg minuty. Czy musisz widzieć jej oblicze?
— Nie muszę, może być zupełnie osłoniętą. Musi tylko przejść się kilka razy po pokoju, tam i napowrót.
— A to na co?
— Po chodzie bowiem poznać można nie jedno, co się tyczy choroby.
— Pozwalam ci; zawołam teraz chorą.
— Nie wołaj jej.
— Dlaczego?
— Muszę ją zobaczyć tam, gdzie ona mieszka; muszę obejrzeć wszystkie jej pokoje.
— A to z jakiego powodu?
— Wiele jest chorób, które rodzą się tylko w nieodpowiednich mieszkaniach, a to może zauważyć tylko oko lekarza.
— Chcesz więc stanowczo wejść do mego haremu?[26]
— Tak.
— Ty, niewierny?
— Ja, chrześcijanin.
— Nie pozwolę!
— Więc niech umrze. Salam aaleikum, pokój tobie i jej.
Skierowałem się ku wyjściu. Mimo, iż zauważyłem już przy wyliczaniu objawów, że Gicela cierpi na silną chorobę umysłową, udawałem przed nim, że mam na myśli jakąś chorobę ciała. Nasuwał mi się domysł, że choroba tej kobiety jest wynikiem jakiegoś przymusu, który za sprawą tego człowieka zaciężył nad jej duszą. Pragnąłem więc wszystko jaknajdokładniej wybadać. Znowu dał mi odejść aż do drzwi, a potem zawołał:
— Zatrzymaj się, hekim, zostań tu. Pozwolę ci wejść do haremu.
Wróciłem, nie dając do poznania, że mnie ten obrót rzeczy cieszy. Czułem się zwycięzcą, gdyż wymogłem na nim ustępstwo, jakiego może nigdy jeszcze muzułmanin na rzecz Europejczyka nie uczynił. Wielką snać była miłość tego Egipcjanina ku żonie i niezwykłą troskliwość, jaką ją otaczał, skoro dał się skłonić do tak wyjątkowego ustępstwa. Jak wiele go kosztowała ta ofiara, mogłem wyczytać z jego jadowitych spojrzeń, z każdego ruchu jego twarzy, wyrażającej teraz gorycz bezbrzeżną i nienawiść do intruza, który chce się wedrzeć w misterja jego domowego życia. Byłem przekonany, że człowiek ten nigdy nie przestanie być moim wrogiem, choćby mi się nawet udało uzdrowić mu żonę, tembardziej, że i on był tego przekonania, żeśmy się już raz spotkali wśród nieprzyjemnych okoliczności. Oddalił się teraz, aby osobiście poczynić wszelkie potrzebne przygotowania, nie chciał bowiem, aby który z jego służących zauważył, iż on pozwala obcemu mężczyźnie wejść do najświętszego przybytku swego domu.
Wrócił dopiero po dłuższym czasie. Usta miał mocno ściśnięte, jak człowiek, zdobywający się na jakąś silną, ale upartą stanowczość, a w oczach jego przebijała się nienawiść, choć starał się ją ukryć. Tak wyglądał, gdy rzekł do mnie:
— Masz do niej pójść...
— Obiecałeś mi to już przedtem.
— I zobaczyć jej pokoje...
— Naturalnie.
— I ją samą...
— Osłoniętą i zawiniętą.
— I mówić z nią?
— To rzecz konieczna.
— Pozwalam ci wiele, bardzo wiele, effendi. Ale przysięgam ci na szczęśliwość wszystkich nieb i na katusze wszystkich piekieł, że przebiję ją sztyletem, jeśli powiesz słowo, którego sobie nie życzę, lub jeśli cokolwiek zrobisz, na co ci nie pozwoliłem. Jesteś silny i uzbrojony, dlatego sztyletu nie zwrócę przeciwko tobie, lecz przeciwko niej. Przysięgam na wszystkie suwar[27] Koranu, na wszystkich kalifów, których pamięć niech Allah błogosławi.
Widocznie poznał mnie dostatecznie, skoro pomyślał, że ta przysięga więcej wskóra, niż najprzesadniejsze groźby, zwrócone przeciwko mej osobie. Zresztą, nawet na myśl mi nie przyszło w czemkolwiek mu ubliżyć lub przekroczyć umówione granice. Nie mogłem się jednak opędzić przeczuciu, że w jego stosunku do chorej kobiety tkwi jakaś tajemnica.
— Czy już czas? — zapytałem.
— Chodźmy!
Poszliśmy; on naprzód, a ja za nim.
Naprzód przeszliśmy przez prawie rozwaloną część domu, która mogła być siedliskiem wszelkiego rodzaju nocnych zwierząt, potem weszliśmy przez pewnego rodzaju przedpokój do komnaty, wyglądającej na kobiece mieszkanie. Było w niej trochę przedmiotów i przyborów, które kobietom są potrzebne i miłe.
— Oto są pokoje, które chciałeś widzieć. Patrz, czy zdołasz w nich znaleźć ducha choroby! — rzekł Abrahim-mamur z lekkim, ironicznym uśmiechem.
— A pokój przyległy?
— Tam właśnie znajduje się chora. Zobaczysz go, ale muszę się wpierw upewnić, czy słońce zakryło swą twarz przed okiem obcego mężczyzny. Nie waż się pójść za mną, lecz zaczekaj spokojnie, aż wrócę.
Wyszedł; zostałem sam.
A więc tuż obok znajdowała się Gicela. Imię to znaczy dosłownie: piękna. Ten szczegół, jakoteż zachowanie się Egipcjanina, nasunęły mi w tej chwili przypuszczenie, czy też Gicela nie jest przypadkiem osobą młodą. Obejrzałem się wokoło i zauważyłem to samo urządzenie, co w pokoju gospodarza mianowicie: balustradę, dywan i niszę z naczyniami do ochładzania powietrza.
Po chwili wrócił Abrahim.
— Czy zbadałeś ten pokój?
— Tak.
— Cóż?
— Nie odwiedziwszy chorej, nie mogę jeszcze nic powiedzieć.
— Więc chodź, effendi. Ale pozwól, że jeszcze raz cię ostrzegę!
— Dobrze. Wiem dokładnie, co mam robić.
Weszliśmy do drugiego pokoju. W głębi przy ścianie stała kobieta, otulona w długie szaty, z twarzą szczelnie osłoniętą. Z kształtów jej nie było nic widać, prócz drobnych nóżek, tkwiących w aksamitnych pantofelkach. Postawiłem jej pytania z taką powściągliwością, że Egipcjanin był zupełnie zadowolony, potem kazałem jej przejść się trochę po pokoju, wreszcie poprosiłem, by mi podała rękę. Mimo tak poważnej sytuacji ledwo zdołałem powstrzymać w sobie wybuch śmiechu. Ręka jej bowiem była tak szczelnie owinięta grubem suknem, iż nie można było przez nie ani jednego palca rozpoznać. Taksamo owinięte było i ramię.
Zwróciłem się do Abrahima.
— Mamur, te bandaże muszą być usunięte.
— Na co?
— Nie mogę wyczuć pulsu.
— Odwiń chustki — rozkazał jej. Cofnęła ramię, a po chwili ukazała się delikatna rączka; na różowym paluszku tej rączki ujrzałem wąski pierścień, ozdobiony perłą. Abrahim śledził każdy mój ruch z napiętą uwagą. Podczas gdy trzema palcami objąłem jej rękę, skłoniłem ku niej ucho, jak gdybym nietylko chciał wyczuć puls, ale usłyszeć go; wtem wionęło tchnienie poprzez zasłony i usłyszałem, cichutkim, prawie niesłyszalnym szeptem wymówione słowa:
— Kurtar Senicaji — ratuj Senicę!
— Czy już koniec? — zapytał teraz Abrahim, przystąpiwszy bliżej.
— Tak.
— Cóż jej jest?
— Choroba jej jest ciężka, najcięższa, jaką znam — ale — ja ją ocalę.

Te ostatnie trzy słowa, powoli i z naciskiem wypowiedziane, zwróciłem raczej do niej, niż do niego.
— Zgiń więc, giaurze!
— Jak się ta choroba nazywa?

— Ma ona obcą nazwę, którą tylko lekarze rozumieją.
— Ile czasu upłynie do wyzdrowienia?
— Wyzdrowienie może nastąpić rychło, albo bardzo późno, zależnie od tego, czy i jak będziecie mi posłuszni.
— W czem mam ci być posłusznym?
— Musisz jej podawać regularnie lekarstwo, które zostawię.
— Dobrze.
— Musisz zostawić ją w samotności i strzec przed zgryzotą i zmartwieniem.
— Stanie się tak.
— Ja zaś muszę codziennie z nią rozmawiać.
— Ty? A to na co?
— Aby środki moje zastosowywać do stanu, w jakim chora się znajduje.
— Cóż masz z nią do gadania?
— To tylko, na co sam pozwolisz.
— A gdzie się to ma odbywać?
— Tu, w tym pokoju, tak samo jak dziś.
— Powiedz dokładnie, jak długo musisz przychodzić!
— Jeśli mi będziecie posłuszni, będzie ona od dziś za pięć dni od choroby swej... wolna.
— Więc daj jej lekarstwo.
— Nie mam go tu; mój służący, który został na dole, w podwórzu, ma je przy sobie.
— Chodź więc!
Zwróciłem się ku niej, aby ją choć tym niemym ruchem pożegnać. Wzniosła pod osłonami ręce, jakby błagalnie i odważyła się na dwa słowa:
— Ewer Allah, z Bogiem!
W tej chwili jednak krzyknął Abrahim:
— Milcz! Tylko wtedy masz mówić, gdy się ciebie pytają!
— Ahrabim-mamur — odpowiedziałem bardzo poważnie — czy nie mówiłem ci, że powinno się ją strzec przed zmartwieniami. Tak się nie mówi do chorej, która jest bliską śmierci.
— Więc niech przedewszystkiem sama się stara, aby nie potrzebowała się martwić. Chodź!
Wróciliśmy do selamliku. Posłałem po Halefa, który wnet zjawił się z apteczką. Dałem Ignatia wraz z niezbędnemi wskazówkami i chciałem odejść.
— Kiedy przyjdziesz jutro?
— O tej samej porze.
— Poszlę ci znowu łódź. Ile żądasz za dzisiejsze usługi.
— Nic. Gdy chora wyzdrowieje, dasz, ile zechcesz.
Mimo to sięgnął do kieszeni, dobył sakiewki, ozdobnie wyszywanej, i wyjąwszy z niej kilka sztuk, dał je Halefowi.
— Masz, weź ty!
Zuch Halef wziął monetę z taką miną, jakgdyby wyświadczył Egipcjaninowi wielką przysługę i wrzucając bakszysz obojętnie do kieszeni, rzekł:
— Abrahim-mamur, ręka twa jest otwarta, a moja również. Nie zamykam jej, bo prorok powiada, że ręka otwarta jest pierwszym szczeblem do przybytku zbawionych. Allah niech będzie z tobą i ze mną!
Odeszliśmy, odprowadzani przez Egipcjanina aż do ogródka, gdzie służący otworzył nam drzwi, znajdujące się w murze. Gdyśmy już byli sami, Halef wyjął pieniądz z kieszeni, by się przekonać, ile otrzymał.
— Trzy złote cekiny, effendi!... Niechaj prorok błogosławi Abrahim-mamura, a żona jego niech choruje jak najdłużej...
— Hadżi Halef Omar!...
— Zihdi! Żałujesz mi kilku cekinów?
— Nie; ale choremu nie powinno się też żałować zdrowia.
— Ile razy przyjdziesz, zanim wyzdrowieje?
— Może jeszcze pięć razy.
— Pięć razy trzy, to jest: piętnaście cekinów; jeśli wyzdrowieje, dostanę może piętnaście cekinów, więc razem trzydzieści cekinów. Dowiem się, czy tu nad Nilem niema więcej chorych kobiet.
Gdyśmy przybyli do łodzi, wioślarze czekali już na nas. Nasz przewodnik siedział u steru. Wdół popłynęliśmy znacznie szybciej, niż wgórę, to też byliśmy u celu już za pół godziny. Przybiliśmy do brzegu koła dahabie, która zawinęła tu podczas naszej nieobecności. Liny były przymocowane, żagle zwinięte, a reis, kapitan okrętu, wzywał pobożnym muzułmańskim zwyczajem ludzi swych do modlitwy:
— Hai al eb zalah: szykujcie się do modlitwy!
Chciałem już odejść; ale obejrzałem się szybko. Zdawało mi się, że głos ten już gdzieś słyszałem. Czy nie omyliłem się? Miałbyż to być naprawdę ów stary Hassan, zwany Abu el Reizahn; ojcem sterników? Spotkał się ze mną i z Halefem w Kufarah, dokąd przybył w odwiedziny do syna, a potem razem z nami wrócił do Egiptu. Polubiliśmy się bardzo, byłem więc przekonany, że ucieszy się, gdy mnie zobaczy. Poczekałem, aż skończą modlitwę, gdy skończyli, zawołałem ku pokładowi:
— Hassan el Reizahn, ohio!
Z pokładu wychyliła się ku nam stara, poczciwa, brodą zarosła, twarz, pytając:
— Kto tam... O Allah akbar, Bóg jest wielki! Czy to nie syn mój, Nemzi Kara effdedi?
— Tak, to on, Abu Hassanie.
— Wstąp tu do mnie; niech cię uścisnę.
Poszedłem do niego na pokład, gdzie nastąpiło bardzo serdeczne powitanie.
— Co ty tu robisz? — zapytał mnie.
— Wypoczywam po długiej podróży.
— A ty?
— Przybywam z Dongoli z ładunkiem senesu; statek mój ucierpiał, więc musiałem tu zawinąć.
— Jak długo tu zostajesz?
— Jeszcze jutro. Gdzie mieszkasz?
— Tam na prawo, w tym samotnym domku.
— Czy masz dobrego gospodarza?
— Jest to szejk el belet[28]; jestem z niego bardzo zadowolony. Czy odwiedzisz mnie dziś wieczorem, Abu Hassanie?
— Przyjdę, jeśli fajki twe nie są złamane.
— Mam tylko jedną; musisz swoją przynieść z sobą ale zapalisz sobie najlepszego djebelli, jaki istniał kiedykolwiek.
— Przyjdę napewno. Czy długo jeszcze tu zostajesz?
— Nie. Wracam do Kairu.
— Więc jedź zemną; ja przybijam do brzegu w Bulakh[29]. Przy tej propozycji przyszło mi coś na myśl.
— Hassan, nazwałeś mnie swym przyjacielem.
— Jesteś nim. Zażądaj odemnie, czego chcesz, a spełnione będzie, jeśli to, czego żądasz, jest moją własnością, lub w mej mocy.
— O, chciałbym cię prosić o coś bardzo wielkiego.
— Czy mogę to spełnić?
— Tak.
— Więc już zgóry ci przyrzekam. Co to takiego.
— Dowiesz się wieczorem, gdy będziemy razem pili kawę
— Przyjdę i... ale, synu mój zapomniałem, że jestem już proszony.
— Gdzie?
— W tym samym domu, w którym i ty mieszkasz.
— Przez szejka el belet?
— Nie, lecz przez pewnego męża z Istambułu, który jechał ze mną przez dwa dni, a tu wysiadł. Najął on w tym domu pokój dla siebie i miejsce dla swego służącego.
— Czem jest?
— Nie wiem; nie powiedział mi tego.
— Ale jego służący mógł powiedzieć.
Kapitan zaśmiał się, co było u niego rzeczą niezwykłą.
— To łobuz, który słyszał wszystkie języki, a żadnego z nich nie przyswoił sobie zbyt wiele. Pali, gwiżdże i śpiewa dzień cały, a zapytany o coś, daje odpowiedzi, które dziś są prawdziwe, a jutro fałszywe. Przedwczoraj był Turkiem, wczoraj Czarnogórcem, dziś znowu jest Gruzinem, a Allah wie chyba, czem będzie jutro lub pojutrze.
— Więc nie przyjdziesz do mnie?
— Przyjdę po wypaleniu fajki z tamtym. Niech cię Allah strzeże; mam jeszcze robotę.
Halef już przedtem poszedł do domu; udałem się za nim i ledwo przybyłem do mieszkania, wyciągnąłem się zaraz na dywanie, aby przebiec w myśli zdarzenia dzisiejszego dnia. Nie mogłem jednak tego zamiaru wykonać, bo po chwili wszedł mój gospodarz.
— Sallam aaleikum.
— Aaleikum.
— Effendi, przychodzę, aby poprosić o pozwolenie.
— Jakie pozwolenie?
— Przybył do mnie obcy zihdi i prosił mnie o mieszkanie, które mu też dałem.
— Gdzie jest to mieszkanie?
— Na górze.
— W takim razie człowiek ten nie będzie mi wcale przeszkadzał. Zrób, co ci się podoba, szejku.
— Ale głowa twa ma dużo do myślenia, a u niego jest służący, który za wiele gwiżdże i śpiewa.
— Jeśli mi będzie przeszkadzał, to zabronię mu.
Stroskany gospodarz wyszedł i zostałem wreszcie sam. Ale widocznie nie było mi dziś przeznaczonem oddać się swym myślom w spokoju, bo usłyszałem znów kroki dwóch ludzi, którzy, przybywając z przeciwnych stron, zetknęli się właśnie przy moich drzwiach.
— Czego tu chcesz? Kim jesteś? — zapytał jeden z nich.
Poznałem po głosie Halefa, mego małego służącego.
— Przedewszystkiem powiedz, kto ty jesteś i czego chcesz w tym domu? — zapytał drugi.
— Ja? Należę do tego domu — odpowiedział Halel oburzony.
— I ja także!
— Kim jesteś?
— Jestem Hamzad el Dżerbaja.
— A ja jestem hadżi Halef Omar agha.
— Agha?
— Tak; towarzyszem jestem i opiekunem mego pana.
— Kto jest twym panem?
— Sławny lekarz, który mieszka tu w tym pokoju.
— Sławny lekarz? Co on leczy?
— Wszystko.
— Wszystko? Nie blaguj. Jest tylko jeden, który wszystko może leczyć.
— Kto to?
— Ja.
— To ty także jesteś lekarzem?
— Nie. Jestem opiekunem mego pana.
— Kto jest twój pan?
— Niewiadomo. Dopiero co wprowadziliśmy się do tego domu.
— Mogliście zostać na dworze.
— Dlaczego?
— Bo jesteście niegrzeczni i nie odpowiadacie na pytania. Czy powiesz mi, kto jest twój pan?
— Powiem.
— A więc?
— Jest, jest moim panem, a nie twoim.
— Nicpoń!
Słyszałem, że Halef po tem słowie odszedł bardzo oburzony. Tamten został pod wchodowemi drzwiami i gwizdał; potem coś mruknął i znowu zamilkł; wreszcie zaczął półgłosem nucić pieśń.
Miałem ochotę podskoczyć z radości, albowiem tekst tej piosenki brzmiał w lichej arabszczyźnie zupełnie podobnie do pewnej znanej mi oddawna pieśni.
Nawet melodja była ta sama. Gdy skończył drugą zwrotkę, podszedłem ku drzwiom, aby przyjrzeć się temu człowiekowi. Miał na sobie szerokie, niebieskie spodnie i niebieski kaftan, skórzane buty, a na głowie fez. Nie było więc na nim nic osobliwego. Spostrzegłszy mnie, oparł ręce na biodrach, stanął tak, jakby sobie nic ze mnie nie robił i zapytał:
— Podoba ci się piosenka, effendi?
— Bardzo, gdzieżeś się jej nauczył?
— Sam ją ułożyłem.
— Powiedz to komu innemu, nie mnie! A melodję skąd wziąłeś?
— To mój pomysł.
— Kłamiesz!
— Effendi, jestem Hamzad el Dżerbaja i nie pozwolę na to, aby mię łajano.
— Jesteś hultaj, mimo, że się nazywasz Hamzad el Dżerbaja. Znam tę melodję.
— Zapewne śpiewał lub gwizdał ją ktoś, kto ją odemnie słyszał.
— Kto cię jej nauczył?
— Nikt.
— Jesteś niepoprawny. Wszak to melodja znanej mi oddawna piosenki.
Zaśpiewałem mu dwa wiersze.
— Do kroćset, co to znaczy? — przerwał mi ogromnie uradowany, słysząc niemiecką mowę.
— A skąd pan jest, jeśli wolno zapytać, panie Hekim Baszi?
— Z Saksonji.
— Z Saksonji! Jakże mnie to cieszy! A tu się pan zbisurmanił?
— O nie! Jakże się pan tu dostał?
— Koleją, okrętem, konno, na wielbłądach, wreszcie własnemi nogami.
— Czem się pan zajmował dawniej?
— Byłem niby golibrodą. Nie podobało mi się w kraju, więc poszedłem w świat, to tu, to tam; wreszcie zawiało mnie aż w te strony.
— Będziesz mi pan musiał wszystko opowiedzieć. U kogo pan służy?
— Mój chlebodawca jest synem kupca z Konstantynopola, nazywa się Isla ben Maflej i jest bajecznie bogaty.
— Cóż on tu robi?
— Czy ja wiem? Szuka kogoś.
— Kogo?
— Prawdopodobnie jakiejś kobiety.
— Kobiety? To dziwne!
— Coś mi się tak zdaje.
— Cóżby to była za kobieta?
— Jakaś Czarnogórka, Senicza, czy Senica; czy, jak się to wymawia.
— Co?… Nazywa się Senica?
— Tak jest.
— Czy wie pan na pewno?
— Rozumie się! Po pierwsze: pan mój ma przy sobie jej wizerunek; po drugie: ciągle: — aha! już mnie woła, panie effendi; muszę skoczyć na górę!
Nie usiadłem już na dywanie, ale podniecony trochę, zacząłem chodzić z kąta do kąta. Ten fryzjer, co przybrał sobie tak poetyczne nazwisko Hamzad el Dżerbaja, był bezsprzecznie interesującą figurą, ale jeszcze bardziej zaciekawił mnie jego pan, szukający tu nad Nilem Czarnogórki, której na imię było Senica. Na nieszczęście przyszło kilku fellahów, z bólem głowy, czy brzucha, aby zasięgnąć mojej porady. Zwyczajem wschodnim siedzieli u mnie godzinę, nim się od nich dowiedziałem, co im dolega; potem, mimo że dostali lekarstwa, zostali u mnie tak długo, aż im się samym podobało zakończyć audjencję.
Już i wieczór zapadł.
Przyszedł kapitan i udał się na górę. Za pół godziny wszedł do mnie. Halef podał kawę i fajki i cofnął się natychmiast. Za chwilę już słychać było, jak kłócił się zawzięcie z Hamzad el Dżerbają.
— Czy statek twój już naprawiony? — zapytałem Hassana.
— Jeszcze nie. Dziś zdołałem tylko zatkać dziurę i wypompować wodę. Jutro będzie jeszcze dzień dzięki Allahowi.
— Kiedy odjeżdżasz?
— Pojutrze wczesnym rankiem.
— Wziąłbyś mnie ze sobą?
— Radowałbym, się z całej duszy, widząc cię obok siebie.
— A gdybym jeszcze kogoś przyprowadził ze sobą?
— Na mojej dahabie jest dość miejsca. Kto to jest?
— Nie mężczyzna, ale kobieta.
— Kobieta? Czyś kupił sobie niewolnicę, effendi?
— Nie. Jest to żona innego mężczyzny.
— On pojedzie razem z nami?.
— Nie.
— Więc kupiłeś ją u niego?
— Nie.
— Podarował ci?
— Nie. Zabiorę mu ją.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw. Chcesz mu ją zabrać bez jego wiedzy?
— Być może.
— Człowieku, czy wiesz, co to jest?
— Co?
— Czikarma, porwanie!
— Niewątpliwie.
— Czikarma; za tę zbrodnię karze się śmiercią. Czy się umysł twój zamroczył, a dusza pogrążyła w ciemnościach, że zmierzasz do swej zguby.
— Nie. Ta sprawa jest jeszcze bardzo zagadkowa. Wiem, że jesteś moim przyjacielem i umiesz milczeć. Opowiem ci wszystko.
— Otwórz wrota serca swego, mój synu. Słucham!
Opowiedziałem mu przygodę, która mnie tego dnia spotkała. Słuchał opowiadania z wielką uwagą. Gdy skończyłem, powstał.
— Wstań, mój synu, weź swą fajkę pójdź ze mną.
— Dokąd?
— Wnet zobaczysz.
Przeczuwałem jego zamiar i poszedłem za nim. Zaprowadził mnie na górę do mieszkania owego kupca z Konstantynopola. Służącego nie było, więc weszliśmy, oznajmiwszy swe przybycie lekkiem chrząknięciem.
Mężczyzna, który się podniósł z dywanu, był jeszcze młody; mógł mieć około dwudziestu sześciu lat. Po kosztownym cybuchu, który trzymał w ręku, poznałem, że były fryzjer słusznie przedstawiał swego pana, jako „bajecznie“ bogatego. Młody Turek miał wyraz twarzy zajmujący i miły. Pomyślałem sobie zaraz, że mogę mu ofiarować swą przyjaźń. Stary Abu el Reizahn zabrał głos:
— Oto jest wielki kupiec Isla ben Maflej ze Stambułu, a tu effendi Kara ben Nemzi, mój przyjaciel, którego kocham.
— Witam was obydwóch, proszę usiąść! — odpowiedział młodzieniec.
Na twarzy jego malowało się wielkie zaciekawienie, bo kapitan nie zaprowadziłby mnie do niego bez ważnego powodu.
— Czy chcesz mi okazać miłość, Isla ben Maflej? — zapytał stary.
— Chętnie. Powiedz mi, co mam uczynić.
— Opowiedz memu przyjacielowi wypadek, który mi niedawno przedstawiłeś.
Twarz kupca wyrażała zdziwienie, a nawet pewną niechęć.
— Hassan el Reizahn, obiecałeś mi milczeć, a już się wygadałeś.
— Zapytaj mego przyjaciela, czy powiedziałem mu choć słowo!
— Dlaczego więc przyprowadziłeś go i żądasz, abym mu o tem mówił?
— Powiedziałeś mi, abym w drodze wszędzie tam, gdzie na wieczór przybiję, bacznie patrzył i dowiadywał się o to, coś utracił. Zdołałem już coś usłyszeć i oto przyprowadziłem człowieka, który mógłby ci udzielić pewnych wiadomości.
Isla zerwał się na równe nogi i rzucił fajkę precz.
— Czy to prawda? Masz jakąś wiadomość?
— Mój przyjaciel Hassan nie powiedział mi ani słowa, więc nie wiem, o czem mam ci dać wiadomość. Mów!
— Effendi, jeśli możesz mi to powiedzieć, co chciałbym usłyszeć, wynagrodzę cię hojniej niż pasza!
— Nie żądam nagrody. Mów!
— Szukam dziewicy, która zwie się Senica.
— A ja znam kobietę, która się tak samo nazwała.
— Gdzie, gdzie, effendi? Powiedz prędko!
— Czy nie miałbyś ochoty wprzód mi ją opisać?
— O! ona jest piękna, jak róża i wspaniała, jak zorza; wonieje, jak kwiat rezedy, a głos jej dźwięczy, jak śpiew hurysek, włosy jej tak obfite i cudne jak u sławnego rumaka Gilji, i nóżkę ma taką, jaką miała Delila, co zdradziła Samsona. Z ust jej płyną słowa pełne dobroci, a oczy jej — — —
Przerwałem mu niecierpliwie:
— Isla ben Maflej, nie takiego opisu żądałem. Nie przemawiaj językiem kochanka, lecz słowami rozsądku.
— Kiedyś ją stracił?
— Przed dwoma miesiącami.
— Czy miała co przy sobie, poczem możnaby ją poznać.
— O, effendi, cóżby to miało być?
— Jakaś ozdoba, pierścionek lub łańcuszek — —
— Pierścionek… tak… pierścionek… Dałem jej pierścionek złoty, tak cienki, jak papier, ale z piekną perłą.
— Widziałem go.
— Gdzie, effendi? O, powiedz prędko! Kiedy?
— Dziś, przed niewielu godzinami.
— Gdzie?
— Niedaleko; godzina drogi stąd.
Młodziniec ukląkł przy mnie i położył mi na ramionach obydwie swe ręce.
— Czy to prawda? Czy mówisz prawdę? Czy nie mylisz się?
— To prawda; nie mylę się.
— Więc chodź; musimy pójść do niej.
— To niemożliwe.
— To musi być możliwe! Dam ci tysiąc pjastrów, dwa… trzy tysiące, jeśli mnie do niej zaprowadzisz!
— Gdybyś mi nawet dał sto tysięcy pjastrów, to nie mógłbym ciebie zaprowadzić dziś do niej.
— A kiedy? Jutro, jutro całkiem rano?
— Podejm swą fajkę, zapal i usiądź! Kto działa zbyt pośpiesznie, działa właściwie powoli. Omówimy wprzód wszystko.
— Effendi, nie mogę. Serce mi drży.
— Zapal fajkę!
— Nie mam na to czasu; muszę —
— Dobrze! Jeśli nie masz czasu na rozsądne słowa, to ja odchodzę.
— Zostań! Uczynię wszystko, czego zażądasz.
Usiadł znowu na swem miejscu i wyjął ze stojącego obok naczyńka żarzący się węgiel, aby zapalić fajkę.
— Jestem gotów. Teraz mów! — wezwał mnie.
— Dziś przysłał po mnie pewien bogaty Egipcjanin, bo żona jego chora — — —
— Żona jego — — —
— Tak kazał mi powiedzieć.
— A ty poszedłeś?
— Poszedłem.
— Co to za człowiek? — Nazywa się Abrahim-mamur i mieszka u górnego biegu Nilu w samotnym, nawpół zapadłym domu.
— Czy dom ten otoczony jest murem?
— Tak jest.
— Któżby się tego domyślił! Przeszukałem wszystkie miasta, wsie i osady nad Nilem, ale nie przypuszczałem, że w domu tym ktoś mieszka. Czy jest ona naprawdę jego żoną?
— Nie wiem, ale nie wierzę w to.
— I jest chora?
— Bardzo.
— Walllahi, na Boga, on za to odpokutuje, jeśli się jej cokolwiek złego stanie. Na jaką chorobę ona cierpi?
— Choroba jej tkwi w sercu. Ona go nienawidzi; trawi ją tęsknota za wolnością, za wyswobodzeniem się spod jego władzy i ona umrze, jeśli to nie nastąpi.
— To pewnie nie on, lecz ona ci to powiedziała?
— Nie, zauważyłem to.
— Widziałeś ją?
— Tak.
— Podsłuchałeś?
— Nie. Zaprowadził mnie do swego haremu. abym pomówił z chorą.
— On sam? To niemożliwe!
— Kocha ją — —
— Niech go Allah ukarze!
— Obawiał się, że ona umrze, jeśli z nią nie pomówię.
— A więc mówiłeś z nią?
— Tak, ale powiedziałem jej tylko to, na co on pozwolił. Mimo to zdołała pocichu szepnąć mi: „Ratuj Senicę“. Widocznie tak jej na imię, choć on ją nazywa Gicelą.
— Cóż jej odpowiedziałeś?
— Że ją uwolnię.
— Effendi, kocham cię; moje życie należy do ciebie! On ją porwał i uprowadził. Przywłaszczył ją sobie przez chytrą przebiegłość. Chodź, effendi, pójdziemy! Muszę przynajmniej zobaczyć dom, w którym ją więzi.
— Ty musisz tu zostać! Jutro znowu do niej pójdę i — — —
— Pójdę z tobą, zihdi!
— Zostaniesz tu! Czy ona zna pierścień, który masz na palcu?
— Zna go bardzo dobrze.
— Dasz mi go?
— Chętnie. A na co?
— Jutro będę z nią znowu mówić i zrobię tak, że ona zobaczy pierścień.
— Zihdi, doskonale! Natychmiast domyśli się, że jestem gdzieś wpobliżu. A potem?
— Opowiedz mi najprzód wszystko, co muszę wiedzieć.
— Opowiem ci wszystko, panie. Nasz skład jest jednym z największych w Istambule. Jestem jedynakiem u swego ojca; ojciec mój prowadzi bazar i ma nadzór nad służbą, ja zaś muszę odbywać wszystkie konieczne podróże dla zakupna towarów. Byłem więc często w Skutari i widziałem tam Senicę, gdy z przyjaciółką odbywała przelażdżkę po jeziorze. Potem widziałem ją po raz drugi. Ojciec jej nie mieszka w Skutari, lecz w Czarnych Górach. Schodziła czasem nadół, aby odwiedzić przyjaciółkę. Gdym się przed dwoma miesiącami znowu wybrał nad owe jezioro, nie było już przyjaciółki i jej męża, ani Senicy. Zniknęli!
— Gdzie?
— Nikt tego nie wiedział.
— Nawet jej rodzice?
— I rodzice nie wiedzieli. Ojciec jej, waleczny Osko, opuścił Czarnogórę, aby szukać swego dziecka po całym świecie; ja zaś musiałem się udać do Egiptu na zakupno towarów. Na Nilu spotkałem raz parostatek, który dążył w górę rzeki. Gdy sandal[30] przejeżdżał obok mej łodzi, usłyszałem, że ktoś zawołał mnie po imieniu. Spojrzałem na pokład statku i poznałem Senicę, która odsłoniła twarz. Ale stojący obok niej piękny mężczyzna, o ponurem wejrzeniu, zarzucił na nią szybko jaszmak — i nie widziałem już nic. Od tej chwili szukam jej nieustannie.
— Nie wiesz więc napewno, czy porwano ją gwałtem, czy opuściła ojczyznę dobrowolnie?
— Dobrowolnie — nie.
— Czy znałeś mężczyznę, co stał obok niej?
— Nie.
— To dziwne! A może pomyliłeś się co do osoby? Może była to inna kobieta, podobna do niej.
— Czyżby mnie wtedy wolała i wyciągała ku mnie ręce, effendi?
— To prawda.
— Zihdi, czy obiecałeś jej, że ją uwolnisz?
— Tak.
— Czy dotrzymasz słowa? Dotrzymam, jeśli się okaże, że to ona.
— Nie chcesz mnie wziąć ze sobą… Jakże się więc przekonasz, czy to ona?
— Twój pierścień da mi to przekonanie.
— A jak wyprowadzisz ją z domu?
— W ten sposób, że powiem tobie, jak ją masz porwać.
— Porwę ją, wydobędę, możesz na mnie liczyć.
— A potem? Hassan el Reizahn, czy chciałbyś ją przyjąć na swój statek?
— Jestem gotów ją przyjąć, choć nie znam tego człowieka, u którego się ona znajduje.
— Zwie się Mamur, jak ci już powiedziałem.
— Skoro naprawdę był mamurem, zarządcą prowincji, to jest on dość potężnym, aby nas zniszczyć, gdy nas schwyta — powiedział kapitan poważnie. — Za porwanie kobiety karze się śmiercią. Mój przyjacielu, Kara ben Nemzi, jutro będziesz musiał działać mądrze i ostrożnie.
Co do mnie, myślałem więcej o samej przygodzie, niż o niebezpieczeństwie, które mogło mi grozić. Oczywista, że postanowiłem nie ruszyć palcem w tej sprawie, gdyby Abrahim-mamur miał jakieś istotne prawo do tej kobiety. Mówiliśmy jeszcze długo w noc o naszem przedsięwzięciu, aż wreszcie rozeszliśmy się na spoczynek; byłem jednak pewny, że Isla aż do świtu nie zmruży oka.


ROZDZIAŁ IV.
PORWANIE.

Na drugi dzień przebudziłem się bardzo późno. Nie dziwiło mnie to wcale, gdyż zasnąłem dopiero nad ranem. Byłbym spał jeszcze dłużej, gdyby mnie nie zbudził śpiew byłego fryzjera. Stanął sobie bowiem przy drzwiach wchodowych i śpiewał, może dla uczczenia mnie, wszystkie piosenki, jakie umiał. Zaprosiłem go do pokoju, aby przez chwilę z nim pogawędzić. Przy tej sposobności przekonałem się, że był to chłopak w gruncie rzeczy dobroduszny, ale lekkomyślny. Mimo, iż mówił tym samym językiem, co ja i narodowość była nam wspólną, nie mógłbym mu tak zaufać i tak się z nim zaprzyjaźnić, jak z moim poczciwym Halefem. Wówczas wcale nie przeczuwałem, że spotkam się z nim kiedyś wśród bardzo nieprzyjemnych okoliczności. Przedpołudniem odwiedziłem Abu el Reizahna na jego statku; ledwo spożyłem obiad, zjawiła się łódź, co miała mnie zawieźć do Abrahima. Halef wyglądał jej z wielką niecierpliwością.
— Effendi, czy pojadę z tobą? — zapytał.
Zaprzeczyłem ruchem głowy i odpowiedziałem w tonie żartobliwym:
— Dziś mi nie trzeba ciebie.
— Jakto? Nie trzeba mnie?
— Nie.
— A gdyby ci się co złego stało!
— Cóż mi się ma stać?
— Mógłbyś wpaść do wody.
— To będę pływał.
— Abrahim-mamur może cię zamordować. Poznałem po nim, iż nie jest dla ciebie przyjaźnie usposobiony.
— W takim razie i ty nie mógłbyś mi pomóc.
— Ja nie mógłbym ci pomóc? Zihdi, jestem Halef agha, na którym zawsze możesz polegać!
— To chodź! Oczywista, że zależało mu bardzo na bakszyszu[31], którego się spodziewał od Abrahima. Udaliśmy się tą samą drogą, co dnia poprzedniego, ale teraz zwracałem baczniejszą uwagę na rozmaite drobne szczegóły, z których możnaby potem korzystać. W ogródku zauważyłem kilka mocnych, dość długich pali. Brama w murze, jakoteż drzwi w samym domu były zamknięte szerokiemi drewnianemi zasuwami, których konstrukcję dokładnie sobie zapamiętałem. W całym domu nie było psa, a od posłańca dowiedziałem się, że prócz pana, chorej kobiety i starej służącej w domu tym przebywało jeszcze jedenastu fellahów. Abrahim sypiał na dywanie w swoim selamliku.
Wstępując do selamliku, zauważyłem, że Abrahim miał minę znacznie weselszą, niż wczoraj, gdym się z nim rozstał.
— Witam cię, effendi! Jesteś wielkim lekarzem.
— Tak?!
— Wczoraj już jadła.
— Ah!
— Mówiła ze służącą.
— Czy z uprzejmością.
— Z uprzejmością i długo.
— To dobrze. Być może, że wyzdrowieje, zanim jeszcze minie pięć dni.
— Dziś rano nuciła sobie trochę.
— To jeszcze lepiej. Czy ona długo już jest twoją żoną?
Twarz jego spochmurniała.
— Lekarze niewiernych są bardzo ciekawi!
— Nie są ciekawi, lecz żądni wiedzy; żądza wiedzy i usposobienie badawcze ocala życie i daje zdrowie wielu ludziom, którym wasi lekarze nie zdołaliby pomóc.
— Czy twoje pytanie było konieczne?
— Tak jest.
— Ona jest jeszcze panną, choć jest moją.
— A zatem ratunek jest pewny.
Zaprowadził mnie znowu do pokoju, w którym wczoraj czekałem i dziś również zostałem. Obejrzałem się uważnie. Nie było ani jednego okna, tylko kilka małych, szczelnie zakratowanych, otworów u góry. Drewniane kraty przytwierdzono w ten sposób, że można je było otworzyć, gdy się wyciągnęło małą, cieniutką sztabkę. Wyjąłem ją szybko i położyłem za kratą tak, aby jej nikt nie mógł dostrzec. Ledwom to uskutecznił, zjawił się Abrahim. Za nim weszła Senica.
Podszedłem ku niej i zadałem jej kilka pytań. Równocześnie, jak człowiek, gorączkowo czemś zajęty, nerwowo obracałem pierścień Isli, to w jednej, to w drugiej ręce, a wreszcie upuściłem go, niby przypadkiem, na ziemię. Pierścień upadł tuż u jej nóg. Pochyliła się szybko i podniosła go. Ale Abrahim przystąpił do niej w tej samej chwili i wyrwał jej pierścień z rąk. Mimo, iż to wszystko działo się z błyskawiczną szybkością, zdołała ona spojrzeć na pierścień. Że go poznała, zauważyłem po tem, iż ręka jej zadrgała lekko i cofnęła się mimowoli ku sercu. Zrobiłem swoje, na dziś misja moja była skończona.
Abrahim zapytał o stan chorej.
— Bóg jest dobry i wszechmocny — odpowiedziałem — przysyła wiernym swym pomoc niespodzianą w chwili, kiedy stan ich wydaje się już beznadziejnym. Jeśli Bóg zechce, będzie ona już jutro zdrowa. Niech przyjmie lekarstwo, które jej przyszlę i niech czeka z ufnością mego przybycia.
Gdym odchodził, nie ważyłem się już słowa powiedzieć. W selamliku czekał Halef z apteczką. Dałem Abrahimowi proszku cukrowego, za co mały agha otrzymał znacznie większy bakszysz, niż dnia poprzedniego. Potem wróciliśmy Nilem do domu.
Kapitan oczekiwał mnie już w mieszkaniu młodego Turka.
— Czy widziałeś ją? — zapytał Isla z największą niecierpliwością.
— Widziałem.
— Czy poznała pierścień?
— Poznała.
— A zatem wie teraz, że jestem wpobliżu.
— Przeczuła to. Jeśli dobrze zrozumiała me słowa, to wie także, że dziś w nocy będzie ocalona.
— Ale jak?
— Hassan el Reizahn, czyś już naprawił statek?
— Do wieczora będę gotów.
— Czy zechcesz nas przyjąć na statek i zawieźć do Kairu?
— Tak.
— Słuchajcie więc. Do domu tego można się dostać dwoma wejściami, które są jednak zamknięte od wewnątrz; otóż tą drogą nie możemy się wedrzeć. Jest jednak i inna droga, choć bardzo trudna. Isla ben Maflej, czy umiesz pływać?
— Umiem.
— Dobrze. Basen, znajdujący się w środku podwórza, jest połączony z rzeką wąziutkim kanałem. Zejdziemy się tam po północy, gdy wszyscy będą pogrążeni we śnie. Ty pójdziesz naprzód i dostaniesz się kanałem i basenem na podwórze, natrafisz potem na drzwi, zamknięte zasuwami, które łatwo ci będzie wysunąć. Odemknąwszy je, znajdziesz się w ogródku i tam także otworzysz furtkę. Gdy wszystkie drzwi będą otwarte, wówczas ja wejdę. Weźmiemy słup z ogrodu i przystawimy go do muru tak, abyśmy się po nim mogli wspiąć ku kratom haremu. Kraty zdołałem dziś odemknąć zwewnątrz.
— A potem co?
— Co potem nastąpi, to zależy od okoliczności. Przedewszystkiem musimy przed wtargnięciem do haremu zatopić łódź Abrahima, aby uniemożliwić pościg. Tymczasem reis rozwinie żagle swego statku i będzie na nas czekał.
Wyjąłem ołówek i narysowałem na kawałku papieru plan domu. lsla ben Maflej, mając plan przed oczyma, studjował pilnie każdy szczegół sytuacji, aby uniknąć pomyłki.
Cały dzień minął nam na przygotowaniach; wieczorem, gdy zbliżała się chwila stanowcza, zawołałem Halefa, aby mu udzielić niezbędnych wskazówek. Halef przygotował szybko nasze pakunki do odjazdu; mieszkanie było już zgóry zapłacone.
Udałem się do Hassana; Halef przybył niebawem z rzeczami. Statek był już gotów do odjazdu, każdej chwili mógł odbić od brzegu. Wreszcie zjawił się Isla ze swym służącym, którego tymczasem wtajemniczył był w nasze przedsięwzięcie.
Za chwilę siedzieliśmy już wszyscy w długiej, wąskiej łodzi, odczepionej od statku. Obaj służący wiosłowali, a ja sterowałem. Noc była cudna, jedna z tych, w których przyroda tonie w błogim spoczynku, jak gdyby na całej kuli ziemskiej nie było ani jednego groźnego żywiołu.
Lekkie wietrzyki, naigrawszy się do syta cieniami zmierzchu, usnęły; z ciemnobłękitnych nieba obszarów spływał uroczy blask gwiazd, a sędziwy Nil toczył powoli i spokojnie swe ciemne nurty na szerokiej przestrzeni. I w mojej duszy nastał ten spokój, choć to może trudne do uwierzenia.
Nasze przedsięwzięcie nie było łatwe. Ogarnia nas zazwyczaj niepokój i lęk przed zdarzeniem, ale po powzięciu stanowczego zamiaru i po obliczeniu szans, walka wewnętrzna ustaje, możemy ze spokojem przystąpić do dzieła. Może porwanie to wśród nocy nie było konieczne; być może, że dałoby się pociągnąć Abrahima do odpowiedzialności przed sądem, że wygralibyśmy i tą drogą sprawę naszą przeciwko niemu. Nie znaliśmy jednak dokładnie stosunków egipskich, mogliśmy więc przypuścić, że użyje on wszelkich prawnych i nieprawnych środków, aby udowodnić, że Senica jest jego prawowitą małżonką. Nikt, prócz samej Senicy, nie mógłby nam udzielić tych wiadomości, które mogłyby nam posłużyć za podstawę do wniesienia skargi przeciwko niemu. Wobec tego nie było innego sposobu, jak uwolnić ją spod jego władzy, czyli — porwać ją.
Nie minęła godzina, gdy na widnokręgu zamajaczyły ciemne zarysy domu wśród szarej, skalistej puszczy. Przybiliśmy do brzegu w pewnem oddaleniu od celu naszej wyprawy; towarzysze moi zostali w łodzi, ja sam wstąpiłem na wybrzeże, aby zbadać teren.
Nigdzie wokoło domu nie spotkałem ani śladu życia, a nawet za murami zdawało się wszystko tonąć w głębokiej ciszy. Na kanale stała łódź Abrahima z założonemi wiosłami. Wskoczyłem do niej i sprowadziłem ją w pobliże naszej łodzi.
— Oto łódź — rzekłem do naszych dwóch służących — zajedźcie z nią trochę w dół rzeki, napełnijcie ją kamieniami i niech zatonie… Wiosła mogą się nam jeszcze przydać. Zabierzemy je dla siebie. Łodzi nie przymocowujcie do brzegu; niech będzie każdej chwili gotowa do odjazdu. Isla ben Maflej, za mną!
Zostawiliśmy łódź w miejscu. i podeszliśmy pocichu do kanału. Woda jego nie wyglądała zbyt ponętnie. Wrzuciłem do niej kamień i przekonałem się, że nie jest głęboka. Isla rozebrał się i wszedł do wody; sięgała mu aż po szyję.
— Czy podołasz? — zapytałem go.
— Łatwiej pływać, niż chodzić, bo na dnie tyle mułu, że mi aż do kolan sięga.
— Czy trwasz dalej przy swem postanowieniu?
— Tak. Przynieś mi odzież do bramy. Hajdi, więc naprzód!
Podrzucił nogi wtył, odgarnął wodę wyprężonemi ramionami i znikł pod murami.
Zaczekałem jeszcze w miejscu, przypuszczając, że w razie jakiegoś nieprzewidzianego wypadku, mógłbym mu być potrzebny. Postąpiłem dobrze, bo gdy się już chciałem odwrócić, wytknął Isla głowę z otworu w murze.
— Wracasz?
— Nie mogłem się dalej dostać.
— Dlaczego?
— Effendi, nie zdołamy Senicy uwolnić!
— Czemu nie?
— Mur jest za wysoki.
— Nicby to nam nie pomogło, gdyby nawet był niższy. Wszystkie drzwi są przecie mocno zamknięte.
— A kanał również.
— Zamknięty?
— Tak.
— Czem?
— Kratą z mocnego drzewa.
— Nie mogłeś jej wyrwać?
— Nie mogłem, choć wytężyłem wszystkie swe siły.
— Czy kraty te są daleko stąd?
— Są tuż przy fundamencie domu.
— Przekonam się sam. Ubierz się; potrzymaj mi ubranie i czekaj tu na mnie.
Zrzuciłem z siebie wierzchnie ubranie i zstąpiłem do kanału. Popłynąłem, położywszy się nawznak. Nawet w ogrodzie nie był kanał otwarty, lecz zakryty kamiennemi płytami. Tuż pod domem natrafiłem na kraty, przegradzające kanał, a zbite z mocnych drągów. Każdy drąg zosobna był przytwierdzony do ściany kanału żelazną klamrą. Kraty te umieszczono w kanale zapewne w tym celu, aby szczury i myszy wodne nie mogły się dostać do basenu. Targnąłem z całej siły za kratę: ani się nie zachwiała. Widziałem, że całej kraty odrazu nie usunę. Objąłem więc obydwiema rękami jeden drąg, oparłem się kolanami o ścianę, a szarpnąłem co mocy we mnie i drąg złamał się we dwoje. Powstał więc wyłom, który udało mi się w dwie minuty tak rozszerzyć, że mogłem jako tako przezeń przepłynąć. Czy miałem wrócić, aby Isla dokończył dzieła, rozpoczętego przeze mnie? Nie, to byłoby lekkomyślną stratą czasu. Byłem już w kanale, a zresztą mogło mi się lepiej powieść, niż jemu, bo znałem dokładnie sytuację. Popłynąłem więc dalej, choć woda, zmącona przeze mnie, mieszała się coraz gęściej z mułem i napawała mnie wstrętem.
Gdym już podpływał pod wewnętrzne podwórze, woda kanału sięgała prawie do sklepienia; snać znajdowałem się niedaleko basenu. Kanał miał odtąd kształt rury, tak szczelnie zapełnionej wodą, że zabrakło mi powietrza do oddychania. Musiałem więc teraz pełzać, lub pływać pod powierzchnią wody, a było to nietylko trudne i mozolne, ale wprost niebezpieczne. Cóżby się stało, gdybym znów natrafił na nieprzewidzianą przeszkodę, a siłby mi nie starczyło, aby cofnąć się i nabrać tchu? A gdyby mnie zauważono podczas wynurzania się z wody? Czyż nie mógł ktoś przypadkiem być na podwórzu?
Nie zawahałem się jednak ani na chwilę; odetchnąwszy głęboko, zanurzyłem się w wodzie — i puściłem się naprzód, jużto idąc, zgięty w kabłąk, jużto pływając. Uszedłem tak dobry kawał drogi i tchu mi już nie starczyło, gdy uderzyłem się ręką o nową przeszkodę. Uczułem, że to blacha, jak rzeszoto gęsto podziurawiona, a przybita szczelnie do ścian kanału. Blacha ta służyła zapewne do oczyszczania wody z mułu.
Teraz ogarnęła mnie naprawdę trwoga. Nie mogłem się wrócić, bo nie miałem już tyle tchu w sobie, aby dotrzeć napowrót do miejsca, gdzie mógłbym głowę wychylić z wody i zaczerpnąć powietrza; blacha zaś była bardzo mocno przytwierdzona. Teraz miałem naturalnie tylko dwie alternatywy: albo marnie zginąć na miejscu, albo przerwać blachę. Nie miałem ani sekundy do stracenia.
Zacząłem całym ciężarem swego ciała przeć w blachę — ale bez skutku. Cisnęła mi się przytem do głowy myśl, że gdybym się nawet przedostał, to nie minęłaby mnie śmierć, gdyby basenu nie było zaraz za blachą.
Powietrza i sił miałem jeszcze tylko na sekundę. Miałem uczucie, że jakaś straszna, nieokreślona siła rozbije mi płuca i rozszarpie ciało na kawałki. Zdobywam się a ostatni wysiłek. Boże, dopomóż!… Czuję już mroźny powiew śmierci. Serce się kurczy, puls przestaje bić, tracę przytomność; dusza broni się wszelkiemi siłami przed okropnością. Kurczowy, przedśmiertelny wysiłek wytęża żyły i muskuły; słyszę trzask i szum; walka ze śmiercią dokonała tego, czego nie mogło dokonać życie — o dziwo — blacha cofa się, odrywa od ścian, ja wypływam w górę i widzę, że jestem w basenie. Odetchnąłem długo i głęboko, zaczerpnąłem życia, ale w jednej chwili zanurzyłem się napowrót, bo spostrzegłem się, iż ktośby mógł zauważyć głowę unoszącą się w samym środku nad małą powierzchnią wody. Dopłynąłem ostrożnie do brzegu; ukrywszy się za ocembrowaniem, wynurzyłem głowę i rozejrzałem się wkoło.
Księżyc nie świecił, ale gwiazdy zlewały dość światła na ziemię, by móc rozpoznać wszystkie bliższe i dalsze przedmioty w podwórzu. Wydobyłem się z basenu i chciałem chyłkiem podejść do muru, gdy usłyszałem lekki trzask. Spojrzałem wgórę ku zakratowanym oknom haremu. Nade mną, po prawej stronie znajdowały się kraty, z których wyciągnąłem był zasuwkę, a na lewo widać było szparę w okratowaniu tego właśnie pokoju, do którego Abrahim bronił mi przystępu. Była to w każdym razie sypialnia Senicy. Czyżby mnie oczekiwała? Czy trzask, jaki usłyszałem, powstał skutkiem odchylenia krat w jej pokoju? Jeśli tak, to zapewne widziała, jak wyszedłem z basenu, a teraz cofnęła się, bo nie poznała mnie. Podszedłem jeszcze bliżej, złożyłem ręce w trąbkę koło ust i szepnąłem:
— Senica!
Szpara między kratami rozszerzyła się i ujrzałem ciemną główkę.
— Kto to? — odezwała się zgóry.
— Hekim, który był u ciebie.
— Przyszedłeś mnie uwolnić?
— Tak. Domyśliłaś się i zrozumiałaś słowa?
— Tak jest. Czy sam jesteś?
— Isla ben Maflej jest za murem.
— Ach! zabiją go!
— Kto go zabije?
— Ahrahim. On nie śpi w nocy i czuwa wciąż. Dozorczyni leży w przyległym pokoju. Cyt… oh! uciekaj szybko!
Za drzwiami, wiodącemi do selamliku, dał się słyszeć szmer. Senica cofnęła głowę, a ja pobiegłem do basenu. Tam tylko mogłem się ukryć. Zanurzyłem się wolno i ostrożnie, aby nie usłyszano plusku fal, które mogły mię zdradzić. Ledwom się znalazł w basenie, gdy drzwi się otworzyły i wyszedł Abrahim powoli, rozglądając się na wszystkie strony. Stałem w wodzie aż po szyję, a głowę ukryłem za ocembrowaniem, więc Egipcjanin nie mógł mnie zobaczyć. Przekonawszy się, że bramy są zamknięte, wrócił Abrahim do selamliku.
Teraz wyskoczyłem pocichu znowu z basenu, pobiegłem na palcach do bramy i otworzyłem ją. Znalazłem się w ogrodzie. Przebiegłem prędko całą jego szerokość i otworzyłem także bramę w murze zewnętrznym. Już chciałem skręcić na rogu, aby sprowadzić Islę, gdy ten zjawił się w bramie.
— Hamdullilah, chwała Bogu, effendi! Powiodło ci się.
— Tak. Ale byłem już bliski śmierci… Daj mi moją odzież.
Spodnie i kamizelka były na mnie całkiem przemoczone. Zarzuciłem tylko kurtkę na siebie, aby mieć swobodę ruchów i powiedziałem:
— Mówiłem już z Senicą.
— Naprawdę, effendi?
— Zrozumiała mnie i czekała na nas.
— O, śpieszmy się! Prędzej, prędzej!
— Poczekaj jeszcze.
Poszedłem do ogrodu po żerdź. Potem wróciliśmy na podwórze. Między kratami wgórze znowu ukazała się szpara.
— Senico[32], gwiazdo moja, moja — zawołał Isla przytłumionym głosem, gdy mu pokazałem szparę, z za której Senica śledziła nasze ruchy.
Musiałem mu przerwać ten wylew uczucia:
— Na Boga, cicho! Teraz nie pora na miłosne wyznania. Ty milcz, a ja będę mówił.
Zwracając się w stronę Senicy, szepnąłem:
— Czyś gotowa pójść z nami?
— O, tak.
— Czy nie można przez pokoje?
— Nie. Ale tam za słupami leży drabina.
— Przystawię ją! Nie było więc trzeba ani żerdzi, ani liny, którąśmy przynieśli ze sobą. Drabina była mocna; przystawiłem ją do muru, a Isla wszedł po niej do góry.
Tymczasem ja podszedłem chyłkiem pod drzwi selamliku, aby nasłuchiwać.
Kilka chwil minęło, zanim postać dziewczyny ukazała się na drabinie. Zstępowała powoli, oparta na ramieniu swego wielbiciela. Gdy już stanęli na ziemi, drabina zachwiała się i upadła z wielkim hukiem.
— Uciekajcie jak najśpieszniej! Do łodzi! — ostrzegłem ich.
Byli już za murem, gdy usłyszałem kroki za drzwiami selamliku. Hałas zbudził Abrahima i wywabił go na dwórze. Musiałem pobiec za uciekającymi, aby ich obronić przed pościgiem Ahrahima. Egipcjanin spostrzegł mnie, jakoteż przewróconą drabinę i otwarte kraty.
Podniósł okropny krzyk, który musieli usłyszeć wszyscy mieszkańcy domu.
— Chirzyc, hajdut, złodzieju, rozbójniku, stój! Ludzie, niewolnicy, wstawajcie, ratunku!
Wrzeszcząc tak w niebogłosy, skoczył za mną. Ponieważ na Wschodzie ludzie sypiają najczęściej w ubraniu, na dywanie, więc za chwilę wszyscy mieszkańcy domu byli na nogach.
Obejrzałem się w zewnętrznej bramie. Egipcjanin pędził za mną w oddaleniu dziesięciu kroków, a w bramie wewnętrznej ukazał się już drugi ścigający.
Isla ben Maflej uciekł z Senicą na prawo, zwróciłem się tedy w lewą stronę. Zdołałem Abrahima sprowadzić z drogi; widział tylko mnie i pobiegł za mną. Skręciłem za róg muru, ku rzece, powyżej domu, podczas gdy łódź nasza znajdowała się poniżej. Potem skręciłem za drugi róg i biegłem wzdłuż brzegu.
— Stój, łotrze, bo strzelę! — krzyczał Abrahim za mną.
Miał broń przy sobie. Biegłem dalej. Gdyby mnie kula jego ugodziła, padłbym trupem, lub dostałbym się w jego ręce, bo tuż za nim pędziła chmara fellahów. Gruchnął strzał; chybił jednak, bo mierząc, nie stanął w miejscu. Rzuciłem się na ziemię, jak gdyby śmiertelnie trafiony. Abrahim minął mnie teraz w biegu, dostrzegł bowiem zdaleka Islę i Senicę, wstępujących do łodzi. Zerwałem się więc i dopędziwszy kilkoma susami, chwyciłem go za kark i rzuciłem o ziemię.
Tuż za mną ozwał się krzyk fellahów, którzy zdołali nadbiec, gdym się trochę zatrzymał, powalając Abrahima na ziemię. Ale na szczęście dobiegłem jeszcze dość rychło i wskoczyłem do łodzi. Gdy ścigający nas tłum dopadł brzegu, byliśmy już prawie na środku rzeki.
Abrahim dźwignął się tymczasem z ziemi i rozejrzał się w sytuacji.
— Geri! — ryknął — geri erkekler, wracajcie, wracajcie, ludzie! Do łodzi naszej!
Wszyscy zwrócili się ku kanałowi, gdzie niedawno jeszcze była ich łódź. Najpierw przybył tam Ahrahim; z piersi jego wydarł się przeraźliwy krzyk: łodzi nie było…
Rychło poczuliśmy pod sobą bystry prąd wody; Halef i były fryzjer wiosłowali zawzięcie; ja i Isla pomagaliśmy im wiosłami, wziętemi z łodzi Abrahima. Łódź nasza pruła fale w dół rzeki, jak strzała.
Jechaliśmy w milczeniu, nikt nie miał ochoty do rozmowy.
Od początku całej przygody ubiegło dość czasu, więc niebo się już zaczerwieniło na widnokręgu od zorzy; wody Nilu, wolne od mgieł, widoczne były, jak daleko wzrok sięgał. W dali widzieliśmy jeszcze Abrahima, stojącego ze swymi ludźmi na brzegu, a jeszcze dalej dostrzegliśmy żagiel, majaczący w czerwonym blasku wschodzącego słońca.
— To sandał! — zauważył Halef.
Tak, był to sandał, jedna z owych bark podłużnych, obsługiwanych przez sporą liczbę rąk i zaopatrzonych w silne żagle; sandale mogą iść w zawody z niejednym parowcem.
— On wezwie zapewne sandal ten na pomoc i puści się w pościg za nami — rzekł Isla.
— Przypuszczam, że to żaglowiec handlowy; nie usłucha jego wezwania!
— Reis nie będzie się wzbraniał, jeśli mu Abrahim ofiaruje odpowiednie wynagrodzenie.
— Ale i w tym wypadku nie zdołałby nas rychło doścignąć. Dość czasu minie, zanim sandał dobije do brzegu, a reis umówi się z Abrahimem! Nadto Abrahim musi się zaopatrzeć w rozmaite przedmioty, potrzebne do dłuższej podróży, albowiem niepodobna, by zgóry wiedział, jak długo potrwa pościg za nami.
Żagiel znikł nam z oczu; wiosłowaliśmy z całej siły i za pół godziny znaleźliśmy się przy naszej dahabie.
Stary Abu el Reizahn stał przy sterze. Widząc niewiastę między nami, domyślił się zapewne, że dokonaliśmy dzieła pomyślnie, przynajmniej aż do tej chwili.
— Podjedźcie ku nam! — zawołał — schody spuszczone!
Weszliśmy na statek; łódź przymocowano przy sterze. Natychmiast rozpostarto żagle; wiatr zadął w nie i pojechaliśmy środkiem rzeki, szybko niesieni przez prąd.
Przystąpiłem do reisa.
— Jak poszło? — zapytał.
— Bardzo dobrze. Opowiem ci; ale powiedz mi wpierw, czy sandał mógłby nas dopędzić.
— Czy nas ścigają?
— Sądzę, że nie, ale i to możliwe.
— Moja dahabie jest bardzo sprawna, ale dobry sandał dopędzi nawet najlepszą dahabię.
— A zatem pożądanem jest, by nas nie doścignięto.
Opowiedziałem mu przebieg naszej wyprawy, a potem udałem się do kajuty, aby się przebrać. Kajuta była podzielona na dwie części. W jednym przedziale była Senica, drugi był przeznaczony dla kapitana, dla Isli i dla mnie.
Po dwóch godzinach spostrzegłem w dali za nami rąbek żagla; z każdą chwilą widać go było więcej, wreszcie ujrzałem kadłub statku i poznałem sandal.
— Czy widzisz statek? — zapytałem reisa.
— Allah akbar, Bóg jest wielki i wielką jest naiwność twego pytania — odpowiedział.
— Jestem reisem, a nie miałbym spostrzec żagla, który jest tuż za nami?
— Czy jest to statek rządowy?
— Nie.
— Po czem to poznajesz?
— Znam dobrze ten sandal.
— Ah!
— Właścicielem jego jest reis Chalid ben Mustafa.
— Czy znasz go?
— Bardzo dobrze; ale nie jesteśmy przyjaciółmi.
— Dlaczego?
— Człowiek uczciwy nie może być przyjacielem człowieka nieuczciwego.
— Hm, to mam pewne przeczucie.
— Jakie?
— Ze na tym sandalu jest Abrahim-mamur.
— Zobaczymy!
— Cóż zrobisz, jeśli sandał zechce zarzucić most na twą dahabię?
— Muszę na to pozwolić. Prawo tak nakazuje.
— A jeśli ja nie pozwolę na to?
— Jakże to? Ja jestem reisem na mej dahabie i muszę się stosować do przepisów prawa.
— Ja zaś jestem reisem, kierownikiem swej woli.
Teraz przystąpił do nas Isla. Nie chciałem mu się naprzykrzać pytaniami, ale on sam poruszył to, czego chciałem się odeń dowiedzieć.
— Kara ben Nemzi, jesteś moim przyjacielem, najlepszym przyjacielem, jakiego spotkałem w życiu. Czy chcesz, bym ci opowiedział, jak Senica dostała się w ręce tego Egipcjanina?
— Chętniebym posłuchał w spokoju i skupieniu, ale teraz niema na to czasu.
— Czyś niespokojny? Dlaczego?
Nie zauważył widocznie barki, znajdującej się za nami.
— Obróć się i popatrz na sandal!
Ujrzawszy go, zapytał:
— Czy Abrahim jest na pokładzie?
— Nie wiem, ale być może; kapitan sandalu jest łotrem, którego Abrahim łatwo mógł przekupić.
— Skąd wiesz, że jest łotr?
— Powiedział to Abu el Reizahn.
— Tak jest; — potwierdził reis — znam tego kapitana i jego sandal. Poznałbym go nawet na znacznie większą odległość po żaglu, załatanym w trzech miejscach.
— Co zrobimy? — zapytał Isla.
— Przekonamy się wpierw, czy Abrahim jest na statku.
— A jeśli jest?
— To nie dostanie się do nas.
Reis, zbadawszy szybkość, z jaką poruszał się sandal i porównawszy ją z biegiem naszego statku, rzekł:
— Zbliża się do nas coraz więcej. Dołączę jeszcze trikethę[33].
Niewiele nam to jednak pomogło. Sandał zbliżał się; wreszcie był tuż za nami i zwolnił biegu. Na pokładzie stał Abrahim-mamur.
— Jest! — rzekł Isla.
— Gdzie stoi? — zapytał reis.
— Na przodzie.
— Ten oto!... Kara ben Nemzi, cóż zrobimy? Jeśli oni do nas przemówią, to musimy im koniecznie odpowiedzieć.
— Kto ma według ustawy odpowiadać?
— Ja, jako właściciel dahabie.
— Słuchaj, co ci powiem, Abu el Reizahn. Czyś gotów wynająć mi statek twój stąd aż do Kahiry?
Kapitan spojrzał na mnie ze zdziwieniem, ale rychło pojął, do czego zmierzam.
— Tak — odpowiedział.
— Więc jestem obecnie właścicielem?
— Tak jest.
— Ty zaś jako reis, musisz spełniać moją wolę.
— Tak.
— I nie jesteś za nic odpowiedzialny?
— Nie.
— Dobrze... Przywołaj swych ludzi!
Na jego wezwanie zgromadzili się majtkowie, a kapitan tłumaczył im:
— Ludzie moi, oświadczam wam, że ten effendi, nazwiskiem Kara ben Nemzi, najął moją dahabie na całą drogę, stąd aż do Kahiry... Czy tak?
— Tak jest — potwierdziłem.
— Czy możecie mi więc poświadczyć, że ja nie jestem właścicielem statku? — zapytał ich.
— Poświadczamy.
— Pójdźcie teraz na swoje miejsca. Ale wiedzcie, że zatrzymuję kierownictwo w swych rękach, bo mi tak Kara ben Nemzi polecił.
Majtkowie oddalili się z minami wielce zdziwionemi.
Tymczasem sandal zrównał się z nami. Na pokładzie ukazał się wysoki, chudy człowiek w tarbuszu, zdobnym w czaple pióro i zapytał:
— Hej, tam, dahabie, jaki reis?
Wysunąłem się naprzód i odpowiedziałem:
— Reis Hassan.
— Hassan Abu el Reizahn?
— Tak jest.
— Pięknie, znam go — odpowiedział, uśmiechając się złośliwie. — Macie tam kobietę?
— Tak.
— Wydajcie ją!
— Chalid ben Mustafa, tyś oszalał!
— To się pokaże. Rzucamy most do was.
— Nie uda się wam.
— Cóż to za groźby? Co knujecie? Pokażę ci coś! Uważaj na swe pióro na tarbuszu!
Podniosłem szybko strzelbę, którą trzymałem zrazu tak, aby jej nie dostrzegł, zmierzyłem i wypaliłem. Pióro spadło. Ten ostrzegawczy strzał wywarł na poważnym ben Mustafie ogromne wrażenie. Podskoczył do góry, jak piłka, chwyciwszy się rozpaczliwie za głowę, a potem skrył się za masztem.
— Pokazałem ci, jak strzelam, ben Mustafa! — zawołałem. — Jeśli nie odjedziesz precz z twym sandalem, to strzelę ci w samo serce. Możesz być pewny.
Groźba ta odniosła pożądany skutek. Ben Mustafa pobiegł do steru i odtrąciwszy sternika, skierował sandal wbok. W dwie minuty potem znalazł się on w takiej od nas odległości, że kula moja nie mogłaby go dosięgnąć.
— Teraz jesteśmy na chwilę bezpieczni — powiedziałem.
— On się już po raz drugi nie zbliży do nas, ale nie spuści nas z oka dopóty, aż przybijemy gdzieś do brzegu; wtedy wezwie przeciwko nam pomocy prawa.
— Ale o to mniejsza; lękam się czego innego.
— Czego?
— Tego tu!
Zauważyłem już od pewnego czasu, że fale rzeki wezbrały i przewalały się z coraz większą szybkością. Nadto i koryto rzeki zwężało się i byliśmy już blisko miejsca bardzo niebezpiecznego dla żeglugi. Teraz musiała ustać wszelka walka między ludźmi i całą uwagę należało zwrócić na groźny żywioł natury.
Teraz zabrzmiał potężny głos reisa:
— Uważajcie, mężowie, nadchodzi szellah, katarakta! Zgromadźcie się i odmówcie świętą fatchę!
Majtkowie zaczęli się modlić, spełniając jego rozkaz:
— Strzeż nas, o Panie, przed szatanem, któregoś ukamienował!
— W imię Wszechmiłościwego! — zaintonował reis.
Potem wszyscy razem odmówili fatchę, pierwszą surę Koranu.
Przyznać muszę, że ta modlitwa wywarła na mnie wstrząsające wrażenie; nie dlatego, że uprzytomniłem sobie przytem niebezpieczeństwo, które nam groziło, ale uczułem w sobie jakiś dreszcz uroczysty, wielki szacunek dla tych półdzików, a jednak głęboko religijnych ludzi. Nie mogłem zachować się obojętnie na widok ludzi, którzy nie przystępują do żadnego dzieła, nie wspomniawszy imienia Bożego.
— A teraz młodzieńcy, waleczni bohaterowie, wróćcie na swoje miejsca! — rozkazał kapitan.— Prąd nas już porwał.
Komenda na statku nilowym nie odbywa się tak spokojnie i ścisłe, jak na okręcie europejskim. Gorąca krew południowa płynie w żyłach i wyprowadza ludzi w obliczu niebezpieczeństwa z jednej ostateczności w drugą. Otucha i nadzieja zmieniają się szybko w najokropniejszą rozpacz. Wszyscy krzyczą, wołają, wyją, modlą się lub klną, a za chwilę, gdy niebezpieczeństwo minie, szaleją z radości. Każdy wytęża siły do najwyższego stopnia, a kapitan biega od jednego majtka do drugiego, aby każdemu zosobna dodać otuchy, gani opieszałych słowami, które wymyśleć może tylko Arab, innych zaś nagradza najsłodszemi, najtkliwszemi pieszczotami i pochwałami, wśród których bardzo często powtarza się wyraz: bohater. Hassan przygotował się jak najstaranniej do przebycia niebezpiecznej cieśniny wśród skał. Przy każdem wiośle stanęło po dwóch ludzi, a u steru byli czynni trzej sternicy, którzy wybornie znali to miejsce. Fale uderzały teraz ze straszliwą gwałtownością w wysoko nad wodą sterczące skały, niejeden wał wody huknął w pokład, a łoskot i huk był tak wielki, że zagłuszał komendę. Statek trzeszczał we wszystkich spojeniach, wiosła wymawiały swą służbę, nieposłuszna sterowi dahabie pędziła po rozszalałych falach. Czarne, błyszczące skały, zbliżają się do siebie tak, że dzieli je przestrzeń nie szersza, jak nasz statek, ale poprostu z trudem przedzierają się przez tę bramę i wpadają poniżej potężnym strumieniem do kotliny zasianej ostremi, spiczastemi złomami skał. Dolatujemy do bramy z przerażającą szybkością. Wciągamy wiosła. Przez chwilę znajdujemy się między dwiema skalistemi ścianami, tak blisko siebie się wznoszącemi, że możemy się ich dotknąć rękami. Siła prądu porywa dahabię i rzuca ją hen przez łuk wody do kotła. Wokoło nas szumi, szaleje rozpasany żywioł. Staczamy się niewstrzymanym pędem po gładkiej, napozór bezpiecznej, płaszczyźnie wodnej gdzieś w dół — —
— Allah kehrim, Bóg jest łaskaw! — odzywa się ostry głos Hassana. — Allah il Allah! do wioseł, młodzieńcy, mężowie, bohaterowie, tygrysy, pantery, lwy! Śmierć przed wami. Czy nie widzicie? Amahl, amahl, ia Allah amahl, robić, robić, psy, tchórze, łotry, koty a żywo, a żywo, zuchy, przyjaciele, bohaterzy, o niezrównani, wypróbowani, wybrani!
Lecimy wprost na gromadę skał spiczastych, o które mały nasz statek rozbiłby się w drobne kawałki.
— Allah ia Sahtir, o Zachowawco, ratuj!... Na lewo, na lewo, wy psy, sępy, zjadacze szczurów, ścierwożercy, na lewo, na lewo sterować, zuchy wspaniałe, ojcowie wszystkich bohaterów!... Allah, Allah, Maszallah — Bóg cuda czyni! Jemu niech będą dzięki!
Nadludzkie wysiłki majtków pokonały rozszalały żywioł. Wkrótce dostajemy się na spokojny prąd wody, wszystko pada na kolana, aby podziękować Wszechmocnemu.
— Esz’hetu inu la il laha il Allah! — zagrzmiało radośnie ze wszystkich stron pokładu — daj świadectwo, że jeden tylko jest Bóg... Zellem aale na baraktak, zlej na nas łaskę swego błogosławieństwa.
Za nami, jak strzała puszczona z cięciwy, śmignął sandal obok skały zdradzieckiej. I on przebył te same niebezpieczeństwa, co my. Pędzi z większą szybkością, niż my i musi nas za chwilę minąć. Ale i w tem miejscu spławny prąd rzeczny tak wąski, że z trudem możemy skierować się trochę wbok, a sandal przepływa tuż obok naszej dahabie. O maszt oparty, stoi Abrahim-mamur, kryjąc prawą rękę za sobą. Znalazłszy się naprzeciw mnie, szybkim ruchem podnosi długą arabską strzelbę do twarzy — ja rzucam się za pokład — kula gwiżdże mi nad głową. Za chwilę sandal jest już daleko przed nami.
Wszyscy byli świadkami zamachu na moje życie, ale nikt nie ma czasu dziwić się, lub gniewać. Prąd porywa nas znowu i wpędza w labirynt najeżonych skał.
Wtem słyszymy przed sobą straszny krzyk. Sandal wpadł na skałę, wioślarze uderzają silnie wiosłami o wodę; sandal, nieznacznie tylko uszkodzony, porywają fale na właściwą drogę.
Ale przy tem zderzeniu wypadł ktoś z pokładu i uczepił się skały. Skoczyłem do burty i rzucam nieszczęśliwcowi linę. On chwyta ją; wciągamy go bezzwłocznie: to Abrahim-mamur.
Stanąwszy bezpiecznie na pokładzie, strzępnął wodę z szat swych, a potem skoczył ku mnie z zaciśniętemi pięściami:
— Psie, jesteś rozbójnik i oszust!
Zająłem pozycję wyczekującą, ale moja postawa podziałała na niego tak, że zatrzymał się i nie ważył się użyć swych pięści.
— Abrahim-mamur, bądź grzeczny, bo nie jesteś w swoim domu. Jeśli choć jedno słowo powiesz, które mi się nie podoba, każę cię przywiązać do masztu i wyćwiczyć.
Uderzyć Araba — to największa dlań obraza; nie mniejszą obrazą jest sama groźba, że się go uderzy.
Abrahim drgnął, ale opamiętał się w tej chwili.
— Ty masz moją żonę na pokładzie! — zawołał.
— Nie.
— Nie mówisz mi prawdy!
— Powiedziałem prawdę, gdyż ta, która znajduje się tu na statku, nie jest twą żoną, lecz narzeczoną tego młodzieńca, co stoi obok ciebie.
Skoczył ku kajucie, ale Halef stanął mu w drodze.
— Abrahim-mamur, jestem hadżi Halef Omar ben hadżi Abbul Abbas; oto moje dwa pistolety; zastrzelę cię, jeśli poważysz się pójść tam, dokąd pan mój wzbrania ci przystępu!
Mały Halef przybrał minę, po której Egipcjanin poznał, że to nie żart.
Odwrócił się więc i zaczął krzyczeć ze złością:
— Zaskarżę was, gdy wstąpicie na ląd, aby wysadzić pomocniczych majtków.
— Możesz. Ale aż do tego czasu będziesz moim gościem, nie wrogiem, o ile zachowasz się spokojnie.
Przebyliśmy wreszcie najniebezpieczniejsze miejsce i mogliśmy teraz z należytym spokojem omówić nasze sprawy.
— Może nam teraz opowiesz, jakim sposobem Senica dostała się w ręce tego człowieka? — zapytałem Islę.
— Przyprowadzę ją tu — odpowiedział — niech wam sama wszystko opowie.
— Nie; niech zostanie w kajucie, jej widok bowiem doprowadziłby Egipcjanina do szaleństwa. Powiedz nam przedewszystkiem, czy ona muzułmanka, czy też chrześcijanka.
— Jest chrześcijanką.
— Do jakiego przyznaje się obrządku?
— Do obrządku, który wy nazywacie greckim.
— Czy zawarł on z nią małżeństwo?
— Kupił ją.
— Ach! Czy to możliwe?
— Tak jest. Kobiety czarnogórskie nie osłaniają twarzy. Ujrzał ją w Skutari i powiedział jej, że ją kocha i pragnie pojąć za żonę: ale ona go wyśmiała. Potem udał się do Czarnogóry, do jej ojca i chciał od niego kupić córkę za wielką sumę pieniędzy, ten go jednak wyrzucił za drzwi. Gdy mu się to nie udało, przekupił ojca przyjaciółki, którą Senica często odwiedzała, i uskutecznił swój zamiar przy jego pomocy.
— Jakto?
— Ten człowiek sprzedał ją Abrahimowi jako swoją niewolnicę i wystawił mu pismo, poświadczające sprzedaż według wszelkich formalności prawnych.
— Ah, dlatego więc przyjaciółka ta zniknęła tak nagle wraz ze swym ojcem!
— Tylko dlatego. Abrahim zabrał Senicę z sobą na okręt i pojechał z nią na Cypr, a potem do Egiptu. Co się potem stało, jest wam wiadome.
— Jak się nazywał ten człowiek, co ją sprzedał? — zapytałem.
— Barud el Amazat.
— El Amazat — el Amazat — nazwisko to jest mi skądś bardzo znane. Gdziem je słyszał? Czy był on Turkiem?
— Nie, był Ormianinem.
— A więc Ormianin — — tak, teraz sobie przypomniałem. Hamd el Amazat, ów Ormianin, który chciał nas zgubić na Szott Dżerid i umknął nam z Khilli — czyż był to tensam? — Nie, albowiem przeprawa nasza przez szott odbyła się znacznie wcześniej.
— Nie wiesz przypadkiem — zapytałem Islę — czy ten Barud el Amazat ma brata?
— Nie; Senica również nie wie; pytałem się jej dokładnie o rodzinę tego łotra.
Wtem nadszedł służący Hamzad el Dżerbaja i zwrócił się do mnie:
— Panie effendi, mam panu coś powiedzieć.
— Mów!
— Jak się nazywa ten ladaco, Egipcjanin?
— Abrakim-mamur.
— Co? on podaje się za mamura?
— Tak jest.
— Nie wierzcie mu; znam go lepiej, niż on mnie.
— Ah! A więc kim on jest?
— Widziałem jak dostał bastonadę; ponieważ była to pierwsza bastonada, jaką zdarzyło mi się widzieć, więc z ciekawości pytałem się o niego bardzo dokładnie.
— A więc, co ci powiedzieli?
— Że to jakiś urzędnik perskiego poselstwa, co zdradził ważną tajemnicę, czy coś takiego. Miano go stracić, ale że miał protektorów, więc skończyło się na tem, że wyrzucono go ze służby i skazano na bastonadę. Nazywa się Dawuhd Arafim.
Istotnie, był to dziwny przypadek, że były fryzjer poznał tego człowieka; ale i mnie spadły jakby łuski z oczu. Widziałem go mianowicie w Ispahanie na Almaidan-shah, gdzie go przywiązano do wielbłąda jako więźnia, który miał być odstawiony do Konstantynopola. Przez pewien czas jechałem tą samą drogą, co ta karna karawana; tak przyszło do tego, że i on mnie widział, a teraz sobie przypomniał moją osobę.
— Dziękuję ci za tę wiadomość, Hamzad, ale tymczasem zachowaj ją dla siebie.
Teraz nie miałem już najmniejszej obawy, że Abrahim oskarży mnie przed władzą. Podejrzewałem, że z Barudem el Amazat, który mu sprzedał Senicę, łączyły go już przedtem jakieś stosunki. Abrahim był urzędnikiem wypędzonym ze służby, potem był więźniem i otrzymał bastonadę, obecnie znów występował jako mamur i posiadał majątek — wszystko to razem dawało mi dużo do myślenia. Postanowiłem tymczasowo nie dzielić się z nikim wiadomością, podaną przez fryzjera, aby Abrahim nie spostrzegł, co się święci.
Przy najbliższej sposobności mieliśmy wysadzić na ląd kilku majtków, których wzięliśmy na dahabie przed ową straszną przeprawą; statek nasz zbliżał się więc do brzegu.
— Zarzucimy kotwicę, czy nie? — zapytałem reisa.
— Nie; skoro tylko majtkowie opuszczą statek, zawrócę od brzegu.
— Dlaczego?
— Aby uniknąć policji.
— A Abrahim?
— Wysadzi się go na ląd razem z majtkami.
— Nie obawiam się policji.
— Jesteś cudzoziemcem i znajdujesz się pod opieką swego konsula. Tobie się nic nie może stać. Ah!
Okrzyk ten wyrwał się z ust reisa na widok łodzi, pełnej uzbrojonych ludzi o ponurym wyglądzie. Byli to khawassy — policjanci.
— Wobec tego nie zawrócisz zaraz od brzegu? — zagadnąłem Hassana.
— Uczynię to, jeśli rozkażesz. Tylko tobie winienem posłuszeństwo.
— Nie rozkazuję ci tego; przeciwnie, chciałbym poznać tutejszą policję.
Łódź podpłynęła ku nam, a policjanci wstąpili na pokład, zanim jeszcze statek zawinął do przystani. Załoga sandalu, który miał tu również swój postój, rozgłosiła, że Abrahim utonął i że my uprowadziliśmy na naszej dahabie jego żonę. Stary reis Cha id ben Mustafa pobiegł — jak nam potem doniesiono — do sędziego i wygłosił doń przesadną przemowę o mnie, niewiernym mordercy, buntowniku i zbóju. Ponieważ sądownictwo w owych krajach nie zna ważnego wynalazku ze stosami aktów, więc w przypadkach prawnych wkracza władza szybko i nie bawi się w szczegółowe badania.
— Kto jest reisem tego statku? — zapytał naczelnik khawassów.
— Ja — odpowiedział Hassan.
— Jak się nazywasz?
— Hassan Abu el Reizahn.
— Czy masz na swym statku pewnego effendiego, hekima, który jest niewiernym?
— Oto stoi przed wami i nazywa się Kara ben Nemzi.
— Czy jest tu także kobieta, której na imię Gicela?
— Jest w kajucie.
— To dobrze, wszyscy jesteście moimi więźniami; pójdźcie ze mną do sędziego, statku waszego strzec będą moi ludzie!
Dahabie przybiła do lądu, a cała jej załoga wraz z pasażerami poszła pod komendę przedstawiciela władzy. Wtyle za nami niesiono w umyślnie przygotowanej lektyce Senicę, osłoniętą gęstym welonem. Pochód nasz zwiększał się ciągle, bo wszystko co było, starzy i młodzi, przyłączali się do niego. Za mną kroczyły eks-fryzjer, Hamzad el Dżerbaja i pogwizdywał sobie do taktu jakąś wesołą nutę. Zahbeth-bej, czyli dyrektor policji siedział ze swoim sekretarzem i czekał już na nas.
Dyrektor policji nosił odznaki bimbasziego majora, czyli dowódzcy, mającego pod sobą tysiąc żołnierzy; mimo to nie wyglądał ani wojowniczo, ani zbyt inteligentnie. Na podstawie otrzymanej relacji mniemał przed chwilą, że Abrahim-mamur utonął; ujrzawszy go teraz wśród nas, powitał go z szacunkiem, należnym człowiekowi zmartwychwstałemu. Spojrzenie zaś, którem raczył nas obdarzyć, wyrażało uczucie wprost przeciwne. Podzielono nas na dwa obozy: po jednej stronie stanęła załoga sandalu, stanął Abrahim ze swą służbą, a po drugiej załoga dahabie, Senica, Isla, ja, Halef i fryzjer.
— Czy życzysz sobie fajki, panie? — zapytał Zahbeth-bej rzekomego mamura.
— Każ przynieść!
Przyniesiono mu fajkę i dywan, aby mógł usiąść. Potem zaczęła się rozprawa:
— Wasza wysokość raczy mi powiedzieć swe nazwisko, błogosławione przez Allaha.
— Abrahim-mamur.
— A więc jesteś mamurem. W której prowincji?
— W En-Nazar.
— Jesteś oskarżycielem. Mów: słucham i będę sądził.
— Oskarżam tego giaura, który jest hekimem, o czikarmę, oskarżam również człowieka, który stoi obok niego, o czikarmę i wreszcie oskarżam kierownika dahabie o współudział w porwaniu kobiety. O ile służący tych dwóch ludzi i majtkowie dahabie uczestniczyli w zbrodni, to racz sam osądzić, o bimbaszi.
— Opowiedz, jak się odbyło porwanie!
Abrahim opowiedział. Gdy skończył, przesłuchano jego świadków; w toku tego przesłuchania oskarżył mnie nadto reis sandalu, imć pan Chalid ben Mustafa o usiłowane morderstwo.
Zahbeth-bej zwrócił się do mnie, błyskając groźnie oczyma.
— Giaurze, jak ci na imię?
— Kara ben Nemzi.
— Jak się nazywa twa ojczyzna?
— Dżermanistan.
— Gdzie leży ta piędź ziemi?
— Piędź? Hm, bimbaszi, dowiodłeś tem, że jesteś wielki nieuk.
— Psie! — wrzasnął, zrywając się z miejsca. — Jak ty śmiesz tak mówić!
— Dżermanistan to kraj wielki, liczący dziesięć razy więcej mieszkańców niż cały Egipt. Ale ty kraju tego nie znasz, jesteś wogóle kiepskim geografem i dlatego dajesz się okłamywać Abrahimowi.
— Poważ się jeszcze raz takie słowo powiedzieć, a każę cię za uszy przygwoździć do ściany.
— Poważę się! Abrahim mówi, że jest mamurem prowincji En-Nazar, mamurowie są tylko w Egipcie — —
— Czyż En-Nazar nie leży w Egipcie, giaurze! Sam byłem tam i znam mamura jak brata swego, ba, jak siebie samego.
— Kłamiesz!
— Przygwoździć go! — rozkazał sędzia.
Wyjąłem rewolwer, a Halef swoje pistolety, gdy to zobaczył.
— Bimbaszi, zapewniam cię, że zastrzelę każdego, kto mnie ruszy, a potem ciebie! Kłamiesz, jeszcze raz ci to mówię. En-Nazar jest małą oazą między Homrh i Tighert w kraju Tripolis; tam niema mamura, tylko ubogi szeik;nazywa się Mamra ibn Alef Abucin, a znam go bardzo dobrze. Mógłbym odegrać komedję i pozwolić ci stawiać dalsze pytania, ale wolę skrócić całą tę procedurę. Dlaczego każesz oskarżycielom stać, a oskarżonemu zbrodniarzowi pozwalasz siedzieć, a nawet podajesz fajkę?
Biedaczysko popatrzył na mnie zdumiony.
— Nie rozumiem ciebie, giaurze!
— Ostrzegam cię, abyś mnie tem wyrażeniem nie przezywał! Mam przy sobie paszport, a także i icingitisz[34] wicekróla Egiptu; mój towarzysz zaś jest z Konstantynopola, ma budjeruldu wielkorządcy; jest przeto w gielgeda padyszabnin.
— Pokażcie legitymacje!
Wręczyliśmy mu nasze papiery. Przejrzał i oddał nam je z miną cokolwiek strapioną.
— Mów dalej.
Z tego wezwania wniosłem, że nie wiedział, co ma czynić. Zabrałem więc głos:
— Jesteś Zabbeth-bejem, bimbaszim, a nie znasz swych obowiązków. Gdy bierzesz do rąk pismo wielkorządcy, masz je wpierw przycisnąć do czoła, do oczu i do ust i wszystkich obecnych wezwać, aby się pokłonili, tak, jakby Jego Mość we własnej osobie był obecny. Powiem ja khediwowi i wielkiemu wezyrowi w Konstantynopolu, jak ty ich tu poważasz.
Tego się bynajmniej nie spodziewał. Był tak przerażony, że rozwarł usta i oczy i nie mógł rzec słowa. Ja zaś mówiłem dalej:
— Nie zrozumiałeś przedtem mych słów. Ja jestem oskarżycielem, a muszę stać, ten zaś jest oskarżonym, a siedzi.
— Kto go oskarża?
— Ja, ten i my wszyscy.
Abrahim był zdumiony, ale nie rzekł nic.
— O co go oskarżasz? — zapytał Zahbeth-bej.
— O czikarmę, o tę samą zbrodnię, którą on nam zarzuca.
Widziałem, że Abrahim się zaniepokoił. Sędzia zaś rozkazał mi:
— Mów!
— Żal mi ciebie, bimbaszi, że doznasz ogromnego zmartwienia.
— Jakiego zmartwienia?
— Że zmuszony będziesz zasądzić człowieka, którego znasz jak brata, jak siebie samego. Byłeś nawet u niego w En-Nazar i wiesz napewno, że jest mamurem. Ja zaś mówię ci, że również go znam. Nazywa się Dawuhd Arafim, był urzędnikiem wielkorządcy w Persji, ale złożono go z urzędu i ukarano nawet bastonadą.
— Psie! — krzyknął do mnie Abrabim, a do sędziego rzekł te słowa: — Zakbeth-bej, ten człowiek stracił rozum.
— Zahbeth-bej — powiedziałem na to — słuchaj mnie dalej, a okaże się, czyja głowa lepsza jest i mocniej siedzi na karku, moja, czy jego!
— Mów!
— Ta kobieta jest chrześcijanką, wolną chrześcijanką z Karadagh[35]; on ją porwał i gwałtem uprowadził do Egiptu. Ten oto mój przyjaciel jest jej prawowitym narzeczonym; przybył on po nią do Egiptu i odebrał ją sobie. Znasz nas, bo przeczytałeś nasze legitymacje, jego zaś nie znasz. Jest on porywca kobiet i oszust. Każ sobie pokazać jego legitymację, inaczej pójdę do khediwa i powiem mu, jak ty sprawujesz urząd, który ci nadano. Kapitan sandalu oskarżył mnie o usiłowane morderstwo. Zapytaj tych ludzi. Wszyscy oni słyszeli, że chciałem mu zestrzelić pióro z tarbuszu i trafiłem. Ten zaś człowiek, który zwie się mamurem, strzelił do mnie na serjo i z tym zamiarem, żeby mnie zabić. Oskarżam go więc. Teraz sądź!
Poczciwina znalazł się w wielkim kłopocie. Nie mógł cofnąć ani tego, co zrobił, ani słów wyrzeczonych przed chwilą, a jednak czuł, że słuszność jest po mojej stronie. Zdecydował się więc postąpić sobie w sposób, jaki tylko w Egipcie ujść może.
— Niech lud wyjdzie i rozejdzie się do domów swych! — rozkazał. — Zastanowię się nad tą sprawą, a popołudniu odbędzie się rozprawa w dalszym ciągu. Tymczasem jesteście wszyscy razem moimi więźniami!
Khawassy wypędzili widzów kijami; potem wyprowadzono pod strażą tak Abrahima, jak i załogę sandalu. Nas zaprowadzono na podwórze i zostawiono nam zupełną swobodę; tylko kilku khawassów pilnowało wyjścia. Po kwadransie i oni znikli.
Domyśliłem się, do czego Zahbeth-bej zmierzał; zbliżyłem się więc do studni, gdzie Isla ben Maflej siedział u boku Senicy.
— Czy sądzisz, że wygramy dziś proces?
— Nic nie sądzę; wszystko zostawiam tobie — odpowiedział.
— A jeśli wygramy, to co się stanie z Abrahimem?
— Nic. Znam tych ludzi. Abrahim przekupi basziego pieniędzmi lub jednym z tych drogich pierścieni, które nosi na palcach.
— Czy życzysz sobie jego śmierci?
— Nie. Znalazłem Senicę i to mi wystarcza.
— A jak sądzi o tem twoja przyjaciółka?
Senica odpowiedziała:
— Effendi, byłam bardzo nieszczęśliwa, a teraz jestem wolna. Nie będę nawet o nim myślała.
Ta odpowiedź zadowoliła mnie. Teraz trzeba było jeszcze zapytać naszego reisa. Ten powiedział mi bez ogródek, że będzie rad, jeśli tylko wyjdzie cało z tej sprawy. Wobec tego wyszedłem na ulicę, aby się rozejrzeć w sytuacji.
Tymczasem nastał upał południowy, a na ulicy nie było widać nikogo. Widocznie Zahbeth-bej życzył sobie, abyśmy się sami uwolnili i nie czekali na jego wyrok. Wróciwszy na podwórze, przedstawiłem towarzyszom mój domysł i wezwałem ich, aby poszli za mną. Wyszliśmy bez przeszkody. Gdyśmy przyszli do dahabie, nie zastaliśmy już khawassów. Gdyby się był znalazł przyjaciel i zwolennik liści sennesowych, mógł sobie bezpiecznie przywłaszczyć cały ładunek statku. Sandalu nie było już u brzegu; znikł gdzieś. Czcigodny Chalid ben Mustafa odgadł również zamiar sędziowski i ulotnił się wraz ze statkiem i załogą.
Ale gdzie był Abrahim-mamur? To dla nas nie było obojętne; nietylko było to możliwe, ale i prawdopodobne, że on nas z oczu nie spuści. Miałem przeczucie, że się kiedyś z nim spotkam, prędzej, czy później.

Dahabie podniosła kotwicę; dalszą podróż odbyliśmy z błogiem uczuciem, iż szczęśliwie wydostaliśmy się z bardzo krytycznego położenia.


ROZDZIAŁ V.
ABU-ZEIF.

„Aruszywszy się Anioł Boży, który szedł przed obozem Izraelskim, zaszedł za nie: i z nim pospołu słup obłokowy, przodek opuściwszy pozad.
Stanął między obozem egipskim a między obozem izraelskim, a był obłok ciemny dla Egipcjan i oświecający noc Izraelitom, tak iż jedni do drugich przez całą noc przystąpić nie mogli.
A gdy Mojżesz wyciągnął rękę na morze, zniósł je Pan wianiem wiatru gwałtownego i parzącego całą noc i obrócił w suszę: i rozstąpiła się woda.
Synowie Izraela wkroczyli do morza po suszy, bo była woda jako mur, po prawej i po lewej stronie ich.
A Egipcjanie, goniąc, weszli za nimi; i wszystka jazda Faraona, wozy jego i jezdni przez pośrodek morza.
I już była straż zaranna przyszła, alić oto wejrzawszy Pan na wojska Egipcjanów, przez słup ognia i obłoku, pobił wojsko ich.
I powywracał koła wozów i pogrążył w głębią. Rzekli tedy Egipcjanie: Uciekajmy przed Izraelem, Pan bowiem walczy za nimi przeciwko nam.
I rzekł Pan do Mojżesza: Wyciągnij rękę twą na morze, że się wrócą wody na Egipcjany, na wozy i na jezdne ich.
A gdy wyciągnął Mojżesz rękę przeciw morzu, wróciło się na pierwszem świtaniu na pierwsze miejsce: a uciekającym Egipcjanom zaskoczyły wody i ogarnął je Pan wpośród nawałności.
I wróciły się wody i okryły wozy i jezdne, wszystkiego wojska Faraonowego, którzy goniąc, weszli byli w morze; nawet i jednego z nich nie zostało.
A synowie Izraelowi szli przez pośrodek suchego morza, a wody im były jako miasto muru po prawej i lewej stronie.
I wybawił Pan w on dzień Izraela z ręki Egipcjanów; i widzieli Egipcjany martwe na brzegu morskim i rękę wielką, której użył Pan przeciwko im; i bał się lud Pana, i uwierzyli Panu, i Mojżeszowi, słudze Jego“.
Przypomniał mi się ten ustęp z drugiej księgi Mojżesza (XIV w. 19 — 31), gdy zatrzymałem wielbłąda „w dolinie Hiroth, w kierunku Baal Cephon“, aby spojrzeć na lśniące fale Czerwonego morza. Doznałem uczucia, podobnego do owej trwogi, która na widok jego ogarnęła ongiś serca Izraelitów. Nie przestrach przed morskim odmętem, ale święty, nabożny lęk mnie przejął do głębi duszy, gdy stanąłem na ziemi, o której pismo święte głosi, iż na niej spoczywała noga Wiekuistego i władło ramię Jego. Zdawało mi się, że słyszę głos, co zawołał ongiś do syna Amrama i Jochebeth: „Mojżeszu, Mojżeszu, nie zbliżaj się, ale zdejm obuwie twe, bo miejsce, na którem stoisz, święte jest!“
Za mną był kraj Ozyrysa i Izydy, kraj piramid i sfinksów, kraj, w którym naród wybrany dźwigał brzemię niewoli i ze skał Mokattamu zbudował te cudotwory sztuki budowniczej, które dziś jeszcze wywołują podziw podróżnych.
W sitowiu tej sędziwej rzeki królewna egipska znalazła dziecię, które powołane było do tego, aby wyzwolić naród z niewoli i dać mu dziesięć przykazań, które po tysiącach lat stanowią podstawę wszelkiego prawa i przepisów.
U stóp moich iskrzyły się w słońcu fale zatoki Arabskiej. Na głos Jehowy Sabaoth, rozstąpiły się ongiś te fale i utworzyły dwa mury, między któremi naród ciemiężony znalazł drogę do wolności, a narodowi ciemiężców i prześladowców zgotowały grób i zagładę. W tych samych falach o mało co nie zginął „sułtan Kebihru“, Napoleon Bonaparte.
Naprzeciw Birket Faraun, jeziora Faraona — jak nazywają je Arabowie — wznoszą się skały Synaju, najsławniejszej góry na ziemi, ogromne, niespożyte, jak słowa, co ozwały się wśród grzmotów i błyskawic: „Jam jest Pan, Bóg twój, nie będziesz miał cudzych Bogów przede mną!“
Nietylko ta miejscowość, ale i jej dzieje przypominały mi dawne miłe wrażenia. Ileż to razy w dzieciństwie, siedząc na kolanach babki, słuchałem z zapartym oddechem jej opowiadań o stworzeniu świata, o grzechu pierworodnym, o bratobójstwie, o potopie, o Sodomie i Gomorze i nadaniu praw na górze Synaj — — — potem babka składała mi rączki i uczyła mnie dziesięciu przykazań. Śmiertelna powłoka ukochanej, nabożnej babki dawno już spoczęła w grobie, a mnie danem było patrzeć cielesnemi oczyma na tę górę cudowną, którą babka moja widziała tylko okiem rozmodlonego ducha. Wiara daje silniejsze przekonanie niż najwspanialszy gmach ludzkiej logiki. Tę prawdę uczułem głęboko w owej uroczystej chwili. Pogrążony w nabożnem rozmyślaniu długo jeszcze byłbym stał na miejscu i patrzył wdał, gdyby mnie głos mego Halefa nie obudził z zadumy:
— Hamdulillah, chwała Bogu, przebyliśmy już pustynię. Zihdi, oto jest woda. Zsiądź z wielbłąda i pokrzep się kąpielą. Ja to samo uczynię.
Wtem przystąpił do mnie jeden z Beduinów, którzy prowadzili nas przez pustynię, i podniósł ostrzegawczo rękę.
— Nie czyń tego, effendi!
— Dlaczego?
— Bo tu mieszka melek el newth, anioł śmierci. Kto tu wejdzie do wody, albo utonie, albo wyniesie z sobą zarodek śmierci. Każda kropla tego jeziora, to łza owych stu tysięcy dusz, które tu zginęły, bo chciały zabić Zidna Muza[36] i lud jego. W tem miejscu nie zatrzymuje się nigdy ani statek ani łódź; Allah, którego Hebrejczycy nazywają Dżehuwa[37], przeklął to miejsce.
— Czy to prawda, że tu nie zatrzymuje się żaden statek?
— Tak jest.
— Chciałem tu czekać na statek, któryby mnie zabrał.
— Chcesz się udać do Suezu? Poprowadzimy cię, a na naszych wielbłądach zajedziesz tam prędzej, niż na statku.
— Nie jadę do Suezu, lecz do Tor.
— Skoro tak, to musisz pojechać morzem; tu jednak żaden statek cię nie przyjmie. Pozwól, że zaprowadzimy cię kawał drogi na południe, aż znajdziemy się w miejscu, gdzie duchy nie mieszkają i każdy statek chętnie się zatrzyma i weźmie cię na pokład.
— Jak długo trzeba tam jechać?
— Nie całe trzy razy więcej od czasu, który Frankowie nazywają godziną.
— A więc naprzód!
Nie obrałem zwykłej drogi z Kairu do Suezu, by się dostać na wybrzeże Czerwonego morza. Przestrzeń między temi dwoma miastami już oddawna nie zasługuje na nazwę pustyni. Dawniej była ona niebezpieczna dla podróżnych spowodu braku wody i grasujących tam Beduinów, zawsze skorych do rozboju i grabieży. Sczasem wszystko się zmieniło i dlatego obrałem inną drogę, położoną więcej na południe. Podróż przez opustoszałe obszary była dla mnie ciekawsza, niż po drogach bitych i bezpiecznych. Chciałem więc ominąć Suez, gdzie mogłem zobaczyć to, co już wielokrotnie widziałem i dostatecznie poznałem. Droga nasza wiła się ku nagim wzgórzom Dżekehm i Da-ad, a gdy po prawej stronie ukazał się szczyt Dżebel Gharibu, zostawiliśmy już za sobą grób Faraona. Po lewej stronie Czerwone morze tworzyło zatokę, a w niej stał statek na kotwicy.
Był to jeden z owych statków, które na Czerwonem morzu nazywają sambukami. Sambuk, mający sześćdziesiąt stóp wzdłuż i jakie piętnaście wszerz, mieści w tyle, pod małym pokładem zbitą z desek komórkę, przeznaczoną dla kapitana i przedniejszych pasażerów. Prócz rzemieni dla wioseł, ma on dwa wielkie trójkątne żagle, z których jeden sięga ponad przód statku, a gdy dmie weń wiatr, przybiera kształt bani, jak to nieraz widzimy na starożytnych monetach lub dawnych malowidłach ściennych. Można śmiało powiedzieć, że statki, używane dziś w tych okolicach, nie różnią się pod żadnym względem od tych, jakie widziano w czasach starożytnych, i że żeglarze zawijają dziś do tych samych zatok i przystani, które tętniły gwarnem życiem już wtedy, kiedy Dionizos przedsięwziął sławną swą wyprawę do Indyj. Statki, krążące po Czerwonem morzu, są zazwyczaj zbudowane z indyjskiego drzewa, zwanego przez Arabów: sadż. Drzewo to twardnieje w wodzie do tego stopnia, że nie można potem wbić w nie gwoździa. Oczywiście, nie gnije ono wcale; niejeden więc sambuk liczy do dwustu lat wieku.
Żegluga w zatoce arabskiej jest bardzo niebezpieczna, to też w nocy nie żegluje się, ale każdy statek stara się wieczorem zawinąć do bezpiecznej przystani.
Sambuk, co stał na kotwicy, właśnie był to samo uczynił. Załoga opuściła statek i rozłożyła się opodal nad rzeczką, wpadającą do morza. Jeden z żeglarzy siedział na boku; poznałem po jego wyniosłem wejrzeniu, że to kapitan albo właściciel statku. Nie był to Arab, lecz Turek. Sambuk miał na sobie barwy wielkorządcy, a załoga odziana była w tureckie uniformy.
Gdyśmy się do tych ludzi zbliżali, nikt się nie ruszył z miejsca. Zajechałem wprost przed dowódzcę, dotknąłem piersi prawicą i powitałem go umyślnie po arabsku.
— Niech cię Bóg strzeże, czy jesteś kapitanem statku?
Spojrzał na mnie wyniośle, zmierzył mnie powoli od stóp do głowy i wreszcie raczył mi odpowiedzieć:
— Tak.
— Dokąd jedzie twój sambuk?
— Wszędzie.
— Co wieziesz?
— Różne rzeczy.
— Czy przyjmujesz pasażerów?
— Nie wiem.
To było coś więcej niż małomówność, to było grubijaństwo. Dlatego potrząsając głową z politowaniem, rzekłem doń:
— Jesteś kelleh, nieszczęśliwy! Koran nakazuje litować się nad takiemi istotami. Ubolewam nad tobą!
Spojrzał na mnie gniewnie, ale i z pewnem zdziwieniem.
— Litujesz się nade mną? Nazywasz mnie nieszczęśliwym? A to dlaczego?
— Allah obdarzył cię mową, ale dusza twa jest niema. Zwróć się ku kiblah[38] i błagaj Boga, aby ci wrócił mowę, inaczej nie będziesz mógł wejść do raju!
Uśmiechnął się pogardliwie i położył ręce na pasie, za którym tkwiły dwa potężne pistolety.
— Lepiej milczeć niż gadać. Jesteś gaduła; wergi-baszi Muhrad Ibrahim woli milczeć.
— Wergi-baszi? Starszy poborca celny? Jesteś więc wielkim, i bądź co bądź sławnym mężem, ale mimo to musisz mi odpowiadać, gdy cię pytam.
— Grozisz mi? Nie omyliłem się więc, sądząc, żeś Arab ze szczepu Dżeheine. Arabowie ze szczepu Dżeheine znani są nad Czerwonem morzem jako przemytnicy i rabusie.
Poborca miał mnie za Araba z tego szczepu i dlatego zachowywał się względem mnie tak opryskliwie.
— Czy boisz się Dżeheineńczyków? — zapytałem.
— Czy się boję? Muhrad Ibrahim nie zna obawy!
Mimo, że błysnął groźnie oczyma, zauważyłem na jego twarzy nagłe zalęknienie.
— A gdybym tak naprawdę był Dżeheineńczykiem?
— Nie bałbym się ciebie.
— Naturalnie. Masz przy sobie dwunastu gemi-tai-fazyler[39] i ośmiu służących, podczas gdy ze mną są tylko trzej ludzie. Nie jestem jednak ze szczepu Dżeheine, nie jestem nawet Arabem, lecz przybywam z Zachodu.
— Z Zachodu? A jednak nosisz szatę Beduina i mówisz po arabsku?
— Czy to wzbronione?
— Nie! — ozwał się, przybierając lekceważącą minę.
— Zapewne jesteś bostandżi[40], albo bacirgian?[41].
— Ani jeden, ani drugi. Jestem jacmakdżi.
— Pisarzem? O jacik, o biada, a ja miałem ciebie za walecznego Beduina! Czem jest pisarz? — Pisarz nie jest zgoła prawdziwym mężczyzną; pisarz, to człowiek, co pożera pióra i pije atrament; pisarz nie ma krwi w sobie, ani serca, ani odwagi, ani — — —
— Dość! — przerwał mu mój służący. — Muhrad Ibrahim, widzisz, co mam tu w dłoni?
Zeskoczywszy z wielbłąda, stanął przed Turkiem, wywijając biczyskiem. Turek ściągnął groźnie brwi, ale odpowiedział spokojnie:
— Bicz.
— Pięknie. Jestem hadżi Halef Omar ben hadżi Abbul Abbas ibu hadżi Dawud el Gossarah. Ten zihdi, to Kara ben Nemzi, który się nikogo na świecie nie boi. Przeszliśmy Saharę i cały Egipt i dokonaliśmy wielu czynów bohaterskich. O nas będą opowiadali we wszystkich kawiarniach i na wszystkich cmentarzach świata. Jeśli odważysz się powiedzieć jeszcze słowo, które się nie spodoba memu effendi, to spróbuję na tobie tego bicza, choć jesteś wergi-baszi i masz przy sobie tylu ludzi.
Groźba ta wywarła piorunujące wrażenie. Obaj Beduini, którzy towarzyszyli mi aż dotąd, cofnęli się nagle wtył z przerażenia na widok niebywałej zuchwałości; majtkowie i służący Turka zerwali się z miejsc i chwycili za broń; baszi powstał również i sięgnął ręką po pistolet. Halef skierował szybko lufę swego pistoletu w jego pierś.
— Pochwyćcie go! — rozkazał baszi, chyląc jednakże ostrożnie pistolet wdół.
Poczciwcy ci mieli wprawdzie wygląd bardzo groźny, ale nie śmieli nawet zbliżyć się do Halefa.
— Czy wiesz, co to znaczy zagrozić biczem wergi-baszy? — zapytał Turek.
— Wiem — odpowiedział Halef. — Wergi-baszy zagrozić biczem, znaczy tyle, co wygrzmocić go naprawdę, jeśli się poważy, mówić dalej w ten sposób, jak dotychczas. Tyś Turek, niewolnik wielkorządcy, ja zaś wolny, swobodny Arab.
Zsiadłem z wielbłąda i wyjąłem paszport.
— Widzisz, Muhrad Ibrahim, że boicie się nas więcej, niż my was. Popełniłeś wielki błąd, obrażając effendiego, który stoi w gielgeda padyszahnin.
— Pod opieką wielkorządcy, niech mu Allah błogosławi! Kogo masz na myśli?
— Siebie.
— Siebie? Tyś giaur — — —
— Lżysz! — przerwałem mu.
— Jesteś niewiernym, a o giaurach czytamy w Koranie: „O wierni, nie zawierajcie przyjaźni z takimi, co nie wyznają waszej wiary. Oni was uwodzą i życzą wam źle!“ Jakżeż więc może niewierny zostawać pod opieką wielkorządcy, który jest obrońcą wiernych?
— Znane mi są słowa, które przytoczyłeś; są zawarte w trzeciej surze Koranu, w surze Amran; ale otwórz oczy twe i pokłoń się w pokorze przed biuruldu padyszacha. Masz je tu!
Wziął pergamin, przycisnął go do czoła, oczu i piersi, skłonił się aż do ziemi, i przeczytał. Potem mi go oddał.
— Czemu nie powiedziałeś mi zaraz, żeś arkadar[42] sułtana? Byłbym cię nie nazwał giaurem, mimo iż jesteś niewiernym. Witam cię, effendi!
— Witasz mnie, a równocześnie wyrażasz się obelżywie o mojej wierze! My, chrześcijanie, jesteśmy grzeczniejsi i znamy się lepiej na wymaganiach gościnności niż wy; my nie nazywamy was giaurami, boć to przecie i nasz Bóg, który w waszej mowie zwie się: Allah.
— To nieprawda. Allah jest tylko nasz; wy zaś macie trzech bogów: Ojca, Syna i Ducha.
— Ależ my mamy tylko jednego Boga, albowiem Ojciec, Syn i Duch stanowią jedność. Wy mówicie: „ Allah il Allah, Bóg jest Bogiem!“ A nasz Bóg rzekł: „Jestem Bogiem silnym, jedynym“. W drugiej surze, powiada Koran: „On jest żywy i wieczny; sen Go nigdy nie nawiedza; wszystko, co jest w niebie i na ziemi, należy do niego“. Nasze zaś pismo święte mówi: „Bóg jest po wieczne czasy, a wszelka rzecz jest jawną przed okiem Jego. On stworzył ziemię, a nieba są dziełem Jego rąk“. Czy to nie to samo?
— Tak, wasz Kitab[43] jest dobry, ale wiara wasza jest fałszywa.
— Mylisz się. Wasz Koran mówi: „Sprawiedliwość nie polega na tem, że zwraca się (przy modłach) twarz ku wschodowi lub zachodowi, ale ten jest sprawiedliwy, kto wierzy w Boga, w sąd ostateczny, w aniołów, pismo i proroków, kto z miłości ku bliźniemu daje ze swego majątku krewnym, sierotom, ubogim i pielgrzymom, a nawet każdemu proszącemu, kto odmawia modlitwy, dotrzymuje układów i znosi cierpliwie nędzę i nieszczęście. Taki tylko jest sprawiedliwy i prawdziwie bogobojny“. Nasze pismo święte nakazuje: „Kochaj Boga nadewszystko, a swego bliźniego, jak siebie samego“. Czyż wiara nasza nie uczy nas tego samego, co i wasza was?
— Wszystko, co jest w waszym Kitabie, odpisaliście z Koranu.
— To niemożliwe, bo nasz Kitab jest o dwa tysiące lat starszy, niż wasz Koran.
— Jesteś effendim, a effendi potrafi dowieść wszystkiego, choćby i nie miał słuszności. Skąd przybywasz?
— Z kraju Gipt[44], tam na Zachodzie.
— Dokąd zdążasz?
— Ku Tor.
— A potem?
— Do monastyru[45] na Dżebel Sinahi.
— Musisz więc przeprawić się przez wodę.
— Tak jest. A ty dokąd jedziesz?
— Także do Tor.
— Czy weźmiesz mnie z sobą?
— Jeśli dobrze zapłacisz i dbać będziesz o to, abyśmy się tobą nie splamili.
— Nie troszcz się o to! Ile żądasz?
— Za was czterech i za wielbłądy?
— Tylko za mnie i za mego służącego hadżi Halefa. Ci dwaj ludzie wrócą się ze swymi wielbłądami.
— Czem chcesz zapłacić? Pieniędzmi, czy czem innem?
— Pieniędzmi.
— Czy będziesz od nas brał żywność?
— Nie; dacie nam tylko wody.
— Zapłacisz więc za siebie dziesięć, a za tego hadżi Halefa osiem misri.
Roześmiałem mu się w twarz. Za tę krótką jazdę i za kilka haustów wody zażądać osiemnaście misri, a więc około trzydziestu czterech talarów — to było już naprawdę po turecku.
— Zajedziesz zapewne przez dzień aż do zatoki Nayacat i tam statek twój stanie na kotwicy? — zapytałem go.
— Tak jest.
— Przybędziemy więc w południe do Tor?
— Tak. Dlaczego pytasz?
— Bo nie dam za tak krótką jazdę osiemnastu misri.
— To zostaniesz tu i będziesz musiał z kim innym pojechać, a ten jeszcze więcej zażąda.
— Nie zostanę i nie pojadę z kim innym, lecz pojadę z tobą.
— Więc dasz tyle, ile zażądałem.
— Słuchaj, co ci powiem! Ci dwaj ludzie pożyczyli mi swoich wielbłądów i towarzyszyli mi z El Kahira piechotą za cztery talary; podczas Hadż przewożą pielgrzymów przez morze za opłatą jednego talara. Dam tobie za siebie i za mego służącego trzy talary; to jest dość.
— Zostaniesz więc tu. Mój sambuk nie jest statkiem ładownym; należy do wielkorządcy. Mam obowiązek zbierać cehka[46] i nie wolno mi brać pasażerów na pokład.
— Ale jeżeli zapłaci osiemnaście misri, to wolno! Właśnie dlatego, że sambuk twój należy do wielkorządcy, będziesz mnie musiał przyjąć. Spójrz raz jeszcze na biuruldu! Są tu napisane słowa: „jheb imdad wermek, zahihlik iczin meszghul, ejercze akdżezic — „udzielać wszelkiej pomocy, dbać o bezpieczeństwo, choćby i bez zapłaty“. Czy zrozumiałeś? Osobie prywatnej musiałbym zapłacić, ale urzędnika nie muszę opłacać. Te trzy talary daję tobie z własnej woli; jeśli nie chcesz, to będziesz mnie musiał wziąć z sobą za darmo.
Wobec takiego postawienia kwestji, zaczął zmniejszać swe żądania. Po długich targach wyciągnął wreszcie rękę i rzekł:
— Niech i tak będzie. Jesteś w gielgieda padyszahnin i dlatego wezmę cię z sobą za trzy talary. Daj je tu!
— Zapłacę ci dopiero wtedy, gdy będę w Tor opuszczał statek.
— Effendi, czy wszyscy Nessarahowie[47] są tak skąpi jak ty?
— Nie są skąpi, lecz ostrożni. Pozwól, że udam się na pokład; nie będę spał na lądzie, lecz na statku.
Zapłaciłem moim przewodnikom; ci otrzymawszy prócz zapłaty bakszysz, wsiedli na swe wielbłądy i wrócili, mimo że zbliżała się noc. Potem udałem się z Halefem na pokład. Nie miałem namiotu.
Na pustyni cierpi się w dzień spowodu skwaru, a w nocy spowodu zimna. Kto biedny i nie ma namiotu, tuli się w nocy do swego wielbłąda lub konia, aby się przy nim ogrzać i zasnąć. Ponieważ nie miałem ani, konia, ani wielbłąda, a noce były tu nad wodą chłodniejsze niż w głębi kraju, więc wolałem schronić się na statek.
— Zihdi — zapytał mnie Halef — czy dobrze zrobiłem, grożąc biczem temu wergi-baszy?
— Nie chcę ci przyganiać.
— Ale dlaczego mówisz wszystkim, że jesteś niewiernym?
— Czyż należy dla jakiejś obawy zatajać prawdę?
— Nie; ale ty jesteś na najlepszej drodze, by stać się wierzącym. Znajdujemy się na wodzie, którą Frankowie nazywają Bar el Hamra, Czerwonem morzem; tam oto jest Medina, a dalej na prawo Mekka. Odwiedzę te dwa miasta proroka; a ty co poczniesz?
Halef wyraził głośno rzecz, która zajmowała mnie już od kilku dni. W książkach czyta się, że każdemu chrześcijaninowi, co waży się wejść do Mekki lub Mediny, grozi śmierć. Czy to prawda? A zresztą, czy trzeba tam iść i mówić, że się jest chrześcijaninem? A może zachodzi znaczna różnica między czasem spokojnym a owemi dniami, kiedy przybywają liczne karawany pielgrzymów, a fanatyzm dochodzi do szczytu? Nieraz czytałem, że niewiernym nie wolno wejść do meczetu, a jednak byłem sam później w rozmaitych meczetach. Podobnie ma się może rzecz ze świętemi miastami. Wogóle zdołałem się przekonać, że Wschód jest pod bardzo wieloma względami innym, trzeźwiejszym, niż zwykle sobie wyobrażamy; nie chciało mi się więc uwierzyć, aby krótki, być może, kilkugodzinny pobyt w Mekce mógł być aż tak strasznie niebezpiecznym. Turek miał mnie za Beduina; mogłem się więc spodziewać, że i inni uważać mnie będą za Beduina. Mimo to nie mogłem powziąć stanowczego zamiaru.
— Nie wiem jeszcze — odpowiedziałem Halefowi.
— Pójdziesz ze mną do Mekki, zihdi, ale wprzód przyjmiesz prawdziwą wiarę w Dżiddzie.
— Nie, nie uczynię tego.
Głos jakiś, rozlegający się na brzegu, przerwał naszą rozmowę. Turek kazał ludziom swoim odmawiać modlitwę wieczorną.
— Effendi, słońce schodzi z nieba; pozwól, że się pomodlę! Ukląkł i modlił się, a głos jego łączył się z głosami rozmodlonych Turków. Ledwie ta wspólna, uroczysta modlitwa przebrzmiała, odezwał się głos inny z za skały, zamykającej widok na północną stronę morza:
— W Allahu pełnia ukojenia, wspaniały jest On, nasz Obrońca. I niema władzy i potęgi, jeno u Boga Najwyższego. O Panie nasz, ia Allah, co chętnie przebaczasz, o Wszechmiłujący, ia Allah, Allah hu!
Słowa tej modlitwy były zaintonowane potężnym hasem, ale ilekroć powtarzało się imię Allaha, głos przybierał ton wyższy i silniej zaakcentowany. Znałem te słowa i tę intonację; takim zawodzącym głosem zwykle modlili się derwisze. Turcy powstali i spojrzeli w stronę, skąd rozległ się ten głos. Teraz ukazało się czółno, długie na sześć stóp zaledwie, o czterech stopach szerokości, a w niem klęczał człowiek i robiąc wiosłem, w takt uderzeń odmawiał modlitwę. Miał na sobie szatę białą, a czerwony jego tarbusz owinięty był również białym turbanem. Strój taki jest oznaką sekty fakirów, zwanej Kaderijeh, a składającej się przeważnie z rybaków i żeglarzy. Założycielem jej był Abdelkader el Gilani. Derwisz, ujrzawszy sambuk, zamilkł, a potem zawołał:
— La ilaha illa lah!
— Illah lah! — odpowiedzieli tamci chórem.
Podpłynąwszy do sambuka, wstąpił na pokład. Nie byliśmy tu z Halefem sami, bo przyszedł za nami kiredżi[48]; do niego też zwrócił się derwisz:
— Bóg z tobą!
— Bóg ze mną i z tobą! — brzmiała odpowiedź sternika.
— Jak się masz?
— Dobrze, jak i ty.
— Do kogo należy ten sambuk?
— Do Jego Mości Wielkorządcy, który jest ulubieńcem Allaha.
— Kto go prowadzi? Nasz effendi, wergi-baszi Muhrad Ibrahim.
— Jaki ładunek macie?
— Nie mamy ładunku; jedziemy z miejsca do miejsca, aby ściągać podatek, nakazany przez wielkiego szeryfa z Mekki.
— Czy wierni dawali hojnie?
— Nikt nie poskąpił datku, albowiem Allah odpłaca podwójnie każdemu, kto daje jałmużnę.
— Dokąd jedziecie stąd?
— Do Tor.
— Nie zdołacie drogi przebyć w przeciągu dnia jutrzejszego.
— Zatrzymamy się nad Ras Nayacat. A dokąd ty chcesz się udać?
— Do Dżiddy.
— Tem czółnem?
— Tak jest. Ślubowałem, iż pojadę do Mekki na klęczkach.
— Czy nie lękasz się skał podwodnych, otchłani, złych wiatrów, co wieją w tych stronach i rekinów, co tłumnie otaczać będą twe czółenko?
— Allah jest mocny; On mnie obroni. Co to za ludzie, ci dwaj?
— Giaur i jego służący.
— Niewierny? Dokąd on zdąża?
— Do Tor.
— Pozwól, że spożyję tu me daktyle; potem pojadę dalej.
— Nie przenocujesz z nami?
— Muszę się wnet wybrać w dalszą drogę.
— To bardzo niebezpieczne.
— Wierny nie powinien się lękać; życie jego i zgon zapisane są w księdze.
Usiadł i wyjął garść daktyli.
Stałem w pewnej odległości od derwisza i sternika, wsparty na balustradzie i wpatrywałem się w morze.
Sądzili zapewne, że jestem zbyt od nich oddalony, by móc usłyszeć ich rozmowę. Derwisz zapytał więc:
— Czy jest bogaty?
— Nie.
— Skąd wiesz o tem?
— Dał tylko szóstą część opłaty, której zażądaliśmy za jego przewóz. Ale ma za to biuruldu wielkorządcy.
— Jest więc zapewne jakimś dostojnym panem. Czy ma wiele pakunków przy sobie?
— Nie ma żadnego pakunku, ale dużo broni.
— Słyszałem, że Frankowie są ludźmi spokojnymi. Zapewne nosi broń jedynie na to, aby się nią pochwalić… Posiliłem się już; teraz pojadę dalej… Złóż podziękowanie twemu panu za to, że pozwolił biednemu fakirowi wejść na statek.
Za kilka chwil ukląkł znowu w swem czółnie, chwycił za wiosło i poruszając niem równomiernie, śpiewał w takt wiosła: „la Allah, Allah hu!“
Człowiek ten wywarł na mnie dziwne wrażenie. Dlaczego wszedł na statek, a nie przybił do brzegu? Dlaczego pytał się, czy jestem bogaty i rozglądał się podczas rozmowy po całym pokładzie wzrokiem zadziwiająco bystrym? Nie miałem właściwie żadnego powodu do podejrzeń, a jednak w głębi duszy ostrzegało mnie coś przed tym człowiekiem. Mógłbym przysiąc, że nie był to derwisz.
Gdy się już znacznie oddalił od brzegu, popatrzyłem na niego przez lunetę. W owych okolicach zmierzch trwa bardzo krótko, ale było jeszcze dość jasno, bym go mógł dokładnie widzieć przez szkła powiększające. Nie klęczał już, jak sobie był ślubował, lecz siedział wygodnie i obróciwszy czółno w inną stronę — zmierzał do przeciwległego brzegμ. Pomyślałem sobie, że tu dzieją się jakieś rzeczy tajemnicze.
Obok mnie stał Halef i przyglądał mi się uważnie. Starał się widocznie odgadnąć me myśli.
— Czy widzisz go jeszcze, zihdi? — zapytał mnie.
— Widzę.
— Sądzi, że nie możemy go już widzieć i zbliża się do lądu!
— Tak jest. Z czego to wnosisz?
— Allah tylko jest wszechwiedzący, ale Halef ma bystre oczy.
— Cóż ujrzały twe oczy?
— Że człowiek ten nie był ani derwiszem, ani fakirem.
— Ah!
— Tak jest, zihdi. Czyś widział kiedyś lub słyszał, żeby derwisz z zakonu Kaderijeh, odmawiał i śpiewał litanję Hawlajipów?[49].
— Słusznie. Ale na cóż się podawał za fakira, skoro nim nie jest?
— To należy odgadnąć, effendi.
— Powiedział, że będzie jechał przez całą noc. Czemuż nie czyni tego?
Wtem przerwał sternik naszą rozmowę. Przystąpił do nas i zapytał:
— Gdzie będziesz spał, effendi?
— Ułożę się do snu w tachta-perde[50].
— Nie można.
— Dlaczego?
— Bo tam schowane są pieniądze.
— Dasz nam więc kobierce; otulimy się niemi i będziemy spali tu na pokładzie.
— Dam ci je, zihdi. Co zrobisz, gdy wrogowie zbliżą się do statku?
— Jacy wrogowie?
Zbójcy.
— Czy są tu zbójcy?
— W pobliżu są siedliska Dżeheinów. Słyną oni w całej okolicy jako największe chirziclery[51], i żaden człowiek, ani statek nie jest przed nimi bezpieczny.
— Sądzę, że wasz pan, wergi-baszi Muhrad Ibrahim, jest dzielnym, walecznym mężem, i nie boi się nikogo, ani zbójcy, ani nawet Dżeheina.
— To prawda; ale cóż on, cóż my wszyscy poradzimy wobec Abu-Zeifa, zwanego „ojcem szabli“, bardziej niebezpiecznego i straszniejszego od lwa w górach lub rekina w morzu?
— Abu-Zeif? Nie znam go; nie słyszałem jeszcze nic o nim.
— Boś cudzoziemiec. W tej porze Dżeheini przewożą swe bydło dla paszy na obie wyspy Libnah i pędzą je także na Dżebel Hassan; potem zostawiają je tu pod strażą kilku ludzi. Reszta szczepu zaś wybiera się na zbójeckie i złodziejskie wyprawy. Napadają na statki, i bądź zagarniają wszystko, co w nich znajdą, bądź wymuszają wielki okup. Abu-Zeif jest ich naczelnikiem.
— A co czyni rząd przeciw temu?
— Jaki rząd?
— Czyż nie jesteście w gielgieda padyszahnin?
— Władza rządu nie sięga do Dżeheinów. Są to wolni Arabowie, którymi opiekuje się wielki szeryf Mekki.
— Więc sami sobie pomóżcie. Pochwyćcie zbójców!
— Effendi, mówisz, jak Frank, który tego nie rozumie. Któż mógłby chwycić i zabić Abu-Zeifa?
— Przecież on jest tylko człowiekiem.
— Ale on ma pomoc szajtana[52]. Abu-Zeif może się zrobić niewidzialnym, latać po powietrzu i po morzu, nie zrani go ani szabla, ani nóż, ani kula; jego szabla zaś jest faldżymisz[53], bo przerzyna wszystkie drzwi i mury i przecina jednem uderzeniem życie stu lub więcej wrogów.
— Chciałbym go widzieć!
— O biada! pozbądź się tej chęci, effendi! Djabeł powie mu, że chcesz go widzieć, a wówczas bądź pewny, że przyjdzie. Idę, by ci przynieść kobierce; położysz się, ale wprzód pomódl się do twego Boga, aby cię ustrzegł od wszelkich niebezpieczeństw, które ci grożą.
— Dziękuję za radę, ale ja i tak zwykłem modlić się codziennie przed spaniem.
Przyniósł nam kobierce; otuliliśmy się niemi, a potem zasnęliśmy głębokim snem, bo byliśmy bardzo strudzeni uciążliwą jazdą. Przez całą noc kilku majtków czuwało bądź na lądzie przy śpiących towarzyszach, bądź strzegło pieniędzy, znajdujących się na pokładzie statku. Podniesiono kotwicę, odwiązano liny, rozpięto żagle i sambuk ruszył w dalszą drogę. Jechaliśmy tak niespełna godzinę, gdy ukazała się przed nami łódź, zmierzająca w tym samym kierunku, co i my. Zbliżywszy się do niej, ujrzeliśmy w niej dwóch mężczyzn i dwie kobiety, spowite w gęste zasłony.
Łódź stanęła, a ci dwaj mężczyźni dali znak, że chcą przemówić do sambuku. Statek nasz zwolnił biegu, a jeden z nich zawołał ku nam:
— Sambuk, dokąd?
— Do Tor.
— I my także. Weźmiecie?
— A zapłacicie?
— Chętnie.
— To wejdźcie na pokład.
Statek zatrzymał się, te cztery osoby weszły na pokład, ich łódź przywiązano do liny. Za chwilę statek ruszył dalej.
Wergi-baszi udał się do kajuty, aby przygotować miejsce dla kobiet, a po chwili i one weszły, aby się nie narażać na ciekawe spojrzenia mężczyzn. Kobiety musiały przejść obok mnie. Jako Europejczyk nie miałem obowiązku odwrócić się i zauważyłem, że nie zalatywał od nich zapach perfum. Kobiety Wschodu bowiem perfumują się tak mocno, że już zdaleka poczuć je można po odurzającym zapachu. Poczułem wprawdzie jakiś odór, który bił od nich, ale zdałem sobie zarazem sprawę, że nie pochodził on ani od wonnych kadzideł, ani od perfum, lecz przypominał pot wielbłądów i dym lichego tytoniu. Zdawało mi się, że to nie dwie kobiety przechodzą obok mnie, lecz dwaj poganiacze wielbłądów. Bądź co bądź, to rzecz pewna, że sławny perski poeta Hafis Szems-ed-Din, opiewając wdzięki tych niewiast, nie mógłby, jak zwykle, unosić się nad upajającą, rozkoszną wonią ich włosów. Wiodłem za niemi wzrokiem tak długo, aż znikły za drzwiami kajuty; nie zauważyłem jednak nic szczególniejszego. Pomyślałem sobie: być może, że odbyły dopiero co długą podróż przez pustynię, dlatego suknie ich są przesiąknięte odorem wielbłądów. Towarzysze ich rozmawiali najprzód przez dłuższy czas ze sternikiem i baszim; potem jeden z nich starał się mnie wciągnąć do rozmowy.
— Słyszałem, że jesteś Frank, effendi — zaczął.
— Tak.
— Więc nie masz tu znajomych?
— Nie.
— Czy twój lud ma również padyszacha?
— Tak.
— I paszów?
— Tak.
— A ty nie jesteś paszą?
— Nie.
— Ale zapewne jesteś sławnym mężem?
— Pek, billahi — mój Boże! bardzo sławnym!
— Czy umiesz pisać? Peh ne gicel — i jak pięknie!
— A strzelać?
— Daha ej — jeszcze lepiej!
— Podobno jedziesz tym sambukiem do Tor?
— Tak.
— Czy zdążasz potem dalej na południe?
— Tak.
— Czy znasz Inglów?
— Tak.
— To dobrze. Czyś silny?
— Korkulu — strasznie, arslandża — jak lew! Chcesz, żebym cię przekonał o tem?
— Nie, effendi.
— A jednak zrobię to, bo ciekawość twa jest większa, niż może być cierpliwość człowieka. Idź precz i nie pokazuj mi się więcej!
Chwyciłem go i obróciwszy nim w odpowiednią stronę, trąciłem tak mocno, że potoczył się po pokładzie i padł wreszcie na brzuch.
Ale wmig podniósł się i krzyknął:
— Waj zana — biada ci, znieważyłeś wiernego; musisz zginąć!
Wyciągnął handżar i rzucił się na mnie. Wślad za nim skoczył jego towarzysz, również z bronią w ręku.
Halef, widząc to, wyciągnął swój bicz z za pasa, aby powitać nim napastników; nie przyszło jednak do bitki, bo w tej chwili otworzyły się drzwi kajuty, a w nich stanęła jedna z kobiet. Podniosła milcząco rękę i cofnęła się zaraz. Obydwaj Arabowie wstrzymali swój zapęd i usunęli się nabok; ale czytałem w ich wzroku, że nie mogę się po nich niczego dobrego spodziewać.
Turcy przypatrywali się temu zajściu z największą obojętnością. Gdyby naprzykład na statku ktoś padł trupem, to byłby temu winny, według nich, własny jego kismet[54].
Zbyteczne i natrętne pytania tego człowieka złościły mnie nie na żarty. Atoli, czy były one naprawdę tak zbyteczne? Nie miałyż one przypadkiem czegoś na celu? Arab nie jest gadatliwy, a w każdym razie nie lubi rozmawiać z człowiekiem nieznajomym, o którym nie wie nic ponadto, że jest giaurem.
Pokpiwałem sobie z niego, odpowiadając mu tonem humorystycznym. Podałem się za sławnego męża i zna komitego strzelca. Ale dlaczego pragnął wiedzieć, czy jestem „paszą“, sławnym człowiekiem, pisarzem i dobrym strzelcem? Nacóż mu się zdało wiedzieć, czy zdążam na południe i czy mam przyjaciół między Anglikami? Czemuż, gdy potwierdziłem mu to ostatnie pytanie, odrzekł: „To dobrze“ i dlaczego chciał wiedzieć, czy jestem silny? A przytem zadawał mi te pytania w takim tonie, jak gdyby był moim przełożonym, lub przynajmniej sędzią śledczym, a ja oskarżonym.
Wielce mnie to zastanowiło, że tak Arab, jak i jego towarzysz, usłuchali rozkazu tej kobiety za jednem jej skinieniem. Było to rzeczą nadzwyczajną i wzbudzało odrazu podejrzenie, choćby z tego względu, że kobieta muzułmańska zajmuje bardzo upośledzone stanowisko i poza ogniskiem domowem nie wolno jej występować samodzielnie.
— Zihdi — zauważył Halef, który nie odstępował mnie ani na krok — czy widziałeś ją?
— Kogo? co?
— Brodę.
— Brodę? Jaką brodę?
— Jaką miała ta kobieta — —
— Ta kobieta? Czy ta kobieta miała brodę?
— Miała twarz zasłoniętą jaszmakiem[55] pojedyńczym, a nie podwójnym, jak przedtem, więc dostrzegłem brodę.
— Może wąsy?
— Ależ obfity zarost, brodę! To nie kobieta, lecz mężczyzna. Czy powiedzieć to basziemu?
— Powiedz, ale tak, aby nikt nie usłyszał.
Poszedł. Zapewne się nie pomylił, wiedziałem bowiem, że mogę zaufać jego bystremu oku; spostrzeżenie jego wywołało nagle w wyobraźni mej postać derwisza. Widziałem, jak Halef rozmawiał z baszim; ten śmiał się, widocznie nie wierzył. Potem Halef odwrócił się od niego z miną nader zagniewaną i przyszedł do mnie.
— Zihdi, ten baszi jest tak głupi, że nawet mnie za głupiego ma.
— Jakto?
— A ciebie ma za głupszego odemnie.
— Ah!
— Powiada, że kobieta nigdy nie ma brody, a mężczyzna nigdy nie wdziałby na siebie stroju kobiecego. Zihdi, co sądzisz o tych kobietach, co mają długie brody? Może to Dżeheini?
— Przypuszczam.
— Musimy więc uważać, zihdi!
— Tymczasem nic innego nie możemy uczynić. Przedewszystkiem zaś nie wolno nam się zdradzić, że podejrzewamy coś i mamy się na baczności. Trzymaj się zdaleka odemnie, ale tak, abyśmy sobie nawzajem każdej chwili mogli przybiec na pomoc.
Halef odszedł i został w pewnem oddaleniu odemnie, a ja położyłem się na kobiercu. Potem zająłem się wpisaniem do mego dziennika przeżytych tego dnia wrażeń i zdarzeń, przyczem spoglądałem bezustannie to w stronę kajuty, to ku owym dwom Arabom. Zdawało mi się, że każdej chwili może nastąpić jakieś nieprzyjemne zdarzenie. Dzień jednak minął spokojnie.
Mrok już zapadał, gdy zawinęliśmy do małej zatoki, utworzonej przez podobne do podkowy zagięcie Dżebel Nayacetu, który należy do granitowego łańcucha gór Synaj. Na brzegu było miejsca zaledwie na kilka kroków, bo tuż nad wodą wznosiły się strome ściany, poryte głębokiemi wyżłobieniami. Przystań ta zabezpieczała najzupełniej przed wiatrami, ale czy także przed innemi przeszkodami? — — Chętnie byłbym zajrzał do kilku najbliższych rozpadlin, ale niestety noc nastała, zanim Turcy wstąpili na ląd, by rozniecić ognisko. Ozwały się modlitwy wieczorne, wpierw El mogreb, a w godzinę potem El aszia i odbijały się uroczystem echem od nagich skał. Jeśli się kto ukrył w pobliskich rozpadlinach, to musiał wiedzieć o naszej obecności, choćby nawet nie widział ogniska. Postanowiłem tak samo, jak wczoraj, przenocować na statku i umówiłem się z Halefem, że będziemy naprzemian czuwali.
Po pewnym czasie weszli majtkowie na pokład, by objąć straż nad statkiem. Wyszły także obie kobiety z kajuty, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Blask, spływający z gwiazd południa, rozwidniał cały pokład, mogłem więc dojrzeć, że kobiety otuliły twarz w podwójną zasłonę. Niebawem wróciły znowu do kajuty, którą mogłem ciągle obserwować, choć znajdowaliśmy się teraz na przedniej części pokładu. Halef spał o jakie pięć kroków odemnie. O północy zbudziłem go potajemnie i szepnąłem:
— Spałeś?
— Tak, zihdi. Teraz śpij ty!
— Czy mogę na tobie polegać?
— Jak na sobie samym!
— Zbudź mnie, skoro usłyszysz najmniejszy szmer!
— Dobrze, zihdi!
Otuliłem się mocno dywanem i zamknąłem oczy. Chciałem zasnąć, ale nie mogłem. Zacząłem w myśli powtarzać tabliczkę mnożenia, ale i to nie pomogło. Wtem przypomniałem sobie inny sposób, którego skuteczności nieraz doświadczałem. Oto, zawarłszy powieki, obróciłem oczy tak, aby źrenice znajdowały się u góry; przytem starałem się o niczem nie myśleć. Powoli zasnąłem — wtem: cyt! — co to było! Wysuwam głowę z kobierca i patrzę w stronę Halefa. I on widocznie coś usłyszał, bo rozglądał się na wszystkie strony i nasłuchiwał. Teraz nie słyszałem już nic, gdy jednak znowu ułożyłem głowę na pokładzie, do uszu mych wpadł ten sam cichy, nieuchwytny szmer, co zbudził mnie ze snu.
— Czy słyszysz co, Halefie? — szepnąłem.
— Tak, zihdi. Co to jest?
— Nie wiem.
— Ja także nie wiem. Posłuchaj!
Dał się słyszeć bardzo cichy plusk od strony tylnego pokładu. Tam na lądzie ognisko już zgasło.
— Halefie, pójdę teraz na chwilę na tylny pokład; uważaj na moją broń i odzienie!
Z owych trzech Turków, co przyszli byli napowrót na statek, dwaj leżeli na tylnym pokładzie i chrapali głośno, trzeci przykucnął i również zasnął. Mogłem przypuścić, że śledzono mnie z kajuty; należało więc zachować wszelką ostrożność. Zostawiłem strzelbę i sztuciec, zdjąłem turban i haik[56], których biała barwa mogła mnie zdradzić. Przylgnąłem do podłogi pokładu i przysunąłem się do jego brzegu; czołgając się powoli wzdłuż, dotarłem aż do miejsca, skąd wąskie schodki wiodły ponad sufitem kajuty do steru. Wlazłem na nie jak najostrożniej, na palcach, bo od tego wszystko było zawisłe.
Zdołałem się przewlec aż do kąta za sterem i dostrzegłem wreszcie przyczynę szmeru. Łódź, na której przybyły kobiety, znajdowała się obecnie tuż pod oknem kajuty. Nachyliwszy się ostrożnie nad burtą, widziałem, jak z okienka kajuty spuszczano na linie jakiś niewielki, ale ciężki przedmiot; właśnie ta lina, ocierając się o krawędź okienka, wydawała ów dziwny szmer, którego nie można było usłyszeć inaczej, tylko po przyłożeniu ucha do desek pokładu. W łodzi stało trzech ludzi, którzy odbierali spuszczane raz po raz zawiniątka.
Zrozumiałem wszystko. Ludzie ci kradli pieniądze, które wergi-basza zebrał był w różnych stronach na rzecz ubogich.
— Alargha, ic chijanisz — baczność, jesteśmy zdradzeni! — zawołał ktoś niskim głosem z brzegu, skąd można było widzieć, co się na pokładzie działo.
Równocześnie padł strzał, i kula zaryła się obok mnie w deskę. W powietrzu błysnął strzał drugi, trzeci; kule przeleciały, nie trafiając, na szczęście, we mnie. Musiałem się teraz schronić w bezpieczne miejsce. Spojrzałem raz jeszcze wdół: łódź odpływała od statku. Zeskoczyłem na pokład.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi kajuty. Zauważyłem, że w jej tylnej ścianie usunięto dwie deski i zrobiono otwór, którym niepostrzeżenie wlazło kilku mężczyzn od strony wody. Kobiet nie było, ale za to rzuciło się na mnie równocześnie dziewięciu mężczyzn.
— Halefie! tu, do mnie! — zawołałem głośno.
Nie miałem czasu chwycić za broń. Trzech ludzi objęło mnie tak silnie, że nie mogłem nawet ruszyć ramionami. Trzej inni skoczyli do Halefa, a reszta usiłowała ubezwładnić moje pięści, któremi broniłem się zaciekle.
Tam na lądzie rozlegały się strzały, wołano o pomoc i miotano przekleństwa, a po przez ten hałas grzmiała komenda, wydawana potężnym, basowym głosem — poznałem głos derwisza.
— To ten giaur… Związać go, ale nie zabijać! — rozkazał jeden z tych, co przytrzymywali mnie ze wszystkich sił.
Starałem się wyrwać z ich objęć, ale daremnie: było ich sześciu przeciwko mnie jednemu. Wtem padł wpobliżu strzał z pistoletu.
— Ratuj! zihdi!… jestem raniony! — krzyknął Halef.
Szarpnąłem się gwałtownie i pociągnąłem mych napastników kilka kroków za sobą.
— Oszołomić go! — wrzasnął ktoś ochrypłym głosem.
Ściśnięto mnie mocniej; ale mimo rozpaczliwej obrony, otrzymałem kilka silnych uderzeń w głowę, które mię powaliły na podłogę. W uszach ozwał się jakby szum wzburzonych bałwanów, a wśród tego szumu słyszałem trzask strzałów, jęki i nawoływania. Potem zdawało mi się, że mnie skrępowano i wleczono, wreszcie nie czułem nic.
Gdym się zbudził z omdlenia, uczułem straszliwy ból w tyle głowy. Zdołałem sobie dopiero po pewnym czasie przypomnieć, co się ze mną stało.
Wokół mnie było ciemno, choć oko wykol, ale po głośnym zogu[57] poznałem, że znajduję się gdzieś w głębi statku, który pruł teraz wody z nadzwyczajną szybkością.
Ręce i nogi miałem tak mocno skrępowane, że nie mogłem się ruszyć. Nie czułem bólu, bo nie związano mnie ani sznurami, wrzynającemi się w ciało, ani rzemieniami, lecz chustami.
Mimo to położenie moje było bardzo przykre, bo nie mogłem się obronić przed szczurami, które poddawały moją osobę zbyt dokładnym oględzinom.
Minęły długie, przerażająco długie godziny, zanim nastąpiła zmiana w mojem położeniu. Wreszcie usłyszałem jakieś kroki, ale nie mogłem nic zobaczyć. Zdjęto ze mnie więzy i ktoś mi rozkazał:
— Wstań i pójdź z nami!
Podniosłem się. Prowadzili mnie na pokład. Po drodze przeszukałem swoje ubranie i przekonałem się ku memu wielkiemu zdziwieniu, że prócz broni nic mi nie zabrano.
Gdym wstąpił na pokład, zauważyłem, że znajduję się na małej harce, zaopatrzonej w dwa trójkątne żagle i jeden podobny do trapezu. Tak uzbrojony statek wymagał znakomitego kierownika, odważnego i z zimną krwią, zwłaszcza na tem morzu, pełnem skał i niebezpiecznych topieli, nawiedzanem nieustannie przez gwałtowne burze. Barka ta miała załogę trzy razy liczniejszą, niż jej było potrzeba, a na przednim pokładzie ustawiona była armata, tak zręcznie zakryta skrzyniami, beczkami i pakami, że z innego statku nie można jej było zauważyć.
Załoga składała się z ludzi wypróbowanych, silnych, odpornych, zaopatrzonych w broń palną i sieczną. Na tylnym pokładzie siedział mąż, w czerwonych spodniach, zielonym turbanie i niebieskim kaftanie. Na jego kamizelce błyszczały hafty złote, a za szalem, którym opasał swe biodra, tkwiła drogocenna broń.
Poznałem w nim natychmiast derwisza. Obok niego stał Arab, którego powaliłem był na sambuku. Stawiono mnie przed nimi obydwoma. Arab mierzył mnie wzrokiem nienawistnym, mściwym, derwisz zaś patrzy na mnie ze wzgardą.
— Czy wiesz, kto jestem? — zapytał mnie derwisz.
— Nie wiem, ale domyślam się.
— A więc, kim jestem?
— Abu-Zeif.
— Tak jest. Klęknij przede mną, giaurze!
— Co za pomysł? Czyż nie jest napisane w Koranie, że człowiek tylko przed Bogiem powinien się korzyć?
— To się nie tyczy ciebie, boś ty niewierny. Rozkazuję ci, byś ukląkł i ukorzył się przedemną.
— Nie wiem jeszcze, czy zasługujesz na cześć; lecz gdybym się nawet o tem przekonał, to złożyłbym ci uszanowanie w inny sposób.
— Giaurze, uklęknij, bo inaczej zwalę ci głowę z karku!
Powstał i dotknął się rękojeści swej krzywej szabli.
Przystąpiłem o krok bliżej do niego.
— Moją głowę? Czyś ty naprawdę Abu-Zeif, czy tylko katem jesteś?

— Jestem Abu-Zeif i dotrzymuję słowa… A więc, na kolana, albo położę ci twą głowę przed nogi!
Pokazałem mu myhir wielkorządcy
— Uważaj lepiej na własną głowę!

— Giaur!
— Korkakdżi!
— Co?! — syknął — korkakdżim, tchórzem nazywasz mnie!
— A dlaczegóż napadł na sambuk w nocy? Dlaczego ubrałeś swych dżakuslerów[58] w strój kobiecy? Dlaczego jesteś teraz odważny, gdyś otoczony swymi ludźmi i strzeżony przez nich, jak oko w głowie. Gdybyś był sam, śpiewałbyś inaczej!
— Jestem Abu-Zeif, ojciec szabli; takich dziesięciu jak ty, nie oprze się mej klindze!
— Aferihn — bardzo pięknie! Tak przemawia ten, komu strach groźbę zamienić w czyn.
— Strach?... Daj mi tu tych dziesięciu!... Gdybym ich miał, pokazałbym ci zaraz, że powiedziałem prawdę!
— Nie trzeba aż dziesięciu; wystarczy jeden.
— A możebyś ty chciał być tym jednym?
— Owszem, ale tybyś nie chciał.
— Dlaczego nie?
— Bo się boisz... Ty zabijasz gębą, nie szablą.
Spodziewałem się, że wybuchnie jeszcze wścieklejszym gniewem, lecz doznałem rozczarowania. Abu-Zeif pokrył gniew zimnym spokojem, wyciągnął stojącemu obok siebie Arabowi szablę z za pasa i podał mnie:
— Weź i broń się! Ale zapewniam cię, że gdy się złożymy po raz trzeci, będzie z ciebie już trup, choćbyś był zręczny jak Afram i silny jak Kelad.
Wziąłem szablę do rąk.
Była to niezwykła sytuacja. „Ojciec szabli“ był według wschodnich pojęć zapewne znakomitym szermierzem; wiedziałem jednak, że człowiek Wschodu jest przeciętnie równie kiepskim szermierzem, jak kiepskim strzelcem. A zatem zręczność Aframa i siła Kelada nie były tak nadzwyczajne, aby je sobie brać za przykład. Nigdy jeszcze nie biłem się z człowiekiem Wschodu według przepisów szermierki i choć nie byłem przyzwyczajony do krzywej szabli, miałem jednak wielką ochotę przekonać „Ojca szabli“ o wyższości europejskiego sposobu walki.
Cała załoga statku otoczyła nas wkoło, na wszystkich twarzach malowało się przekonanie, że Abu-Zeif uśmierci mnie za trzeciem cięciem.
Z rozpędem rzucił się na mnie gwałtownie, dziko i z takim pośpiechem, że nie miałem nawet czasu stanąć w pozycji. Bił się zbyt zapalczywie; to też zdołałem natychmiast wyprowadzić go z równowagi. Za drugim wypadem zadałem mu cięcie. Rozjuszony tem, odsłonił się nieostrożnie; wówczas, postąpiwszy pół kroku naprzód, wytrąciłem mu tak silnie z ręki szablę, że przeleciała wielkim łukiem ponad statkiem i wpadła do morza.
Zdumienie ogarnęło wszystkich wokoło.
Cofnąłem się o krok i opuściłem szablę wdół.
Abu-Zeif stał przede mną i wpatrywał się we mnie szeroko rozwartemi oczyma.
— Abu-Zeif, jesteś bardzo zręcznym szermierzem!
Te słowa przywiodły go do przytomności; ku memu zdziwieniu nie zauważyłem na jego twarzy gniewu, lecz raczej wyraz nadzwyczajnego zdumienia.
— Człowieku, jesteś niewiernym, a jednak zwyciężyłeś Abu-Zeifa! — zawołał.
— Ułatwiłeś mi zwycięstwo, bo nie władasz szablą w sposób szlachetny i prawidłowy. Za drugiem uderzeniem zraniłem cię, a trzecie wytrąciło ci broń z ręki; właściwie nie wykonałem nawet trzeciego uderzenia, podczas gdy ja miałem leżeć martwy już za trzeciem cięciem. Oddaję ci szablę; jestem teraz w twej mocy.
Ten apel do jego wspaniałomyślności odniósł dobry skutek.
— Tak, jesteś w mej mocy, jesteś moim więźniem; ale los twój spoczywa w twej ręce.
— O ile?
— Jeśli uczynisz to, czego zażądam od ciebie, będziesz wnet wolny.
— Cóż mam zrobić?
— Czy będziesz się ze mną bił na szable?
— Tak.
— Nauczysz mnie tak się bić, jak się biją Frankowie?
— Nauczę.
— Jak długo będziesz na moim statku, nie pokażesz się nikomu obcemu?
— Dobrze!
— A zejdziesz na mój rozkaz natychmiast z pokładu, gdy zbliżać się będzie jakiś statek?
— Zejdę!
— Nie przemówisz ani słowem do swego służącego, Halefa.
— Gdzie on jest?
— Tu na statku.
— Czy jest związany?
— Nie, jest chory.
— Czy zraniony?
— Ma ranę na ramieniu i złamaną nogę; nie może więc wstać.
— Nie mogę ci dać wymaganego przez ciebie przyrzeczenia. Mój służący jest moim przyjacielem, muszę się nim zaopiekować; ty na to pozwolisz!
— Nie pozwalam; ale przyrzekam ci, że będzie miał troskliwą opiekę.
— To mi nie wystarcza. Jeśli złamał nogę, to muszę mu ją wyprostować. Niema tu nikogo, ktoby to umiał zrobić.
— Ja umiem. Mam prawie takie wiadomości, jak dżerrah[59]; opatrzyłem mu ranę i obandażowałem nogę. Nie czuje już bólu i jest ze mnie zadowolony.
— Muszę się o tem dowiedzieć z jego własnych ust.
— Przysięgam ci na Allaha i proroka! Jeśli mi nie chcesz przyrzec, że nie będziesz z nim mówił, to postaram się, żebyś go już nigdy nie zobaczył. Ale mam jeszcze inne żądania.
— Żądaj!
— Jesteś chrześcijanin; czy będziesz się wystrzegał zanieczyszczania moich ludzi?
— Dobrze.
— Czy masz przyjaciół między Ingljami?
— Tak.
— Czy są to ludzie wielcy?
— Jest między nimi niejeden pasza.
— Czy oniby ciebie wykupili?
To było coś zupełnie nowego! A więc widocznie nie myślał mnie zabić, chciał tylko okupu za moją wolność.
— Ile żądasz?
— Ty masz przy sobie mało złota i srebra; tybyś się sam nie mógł wykupie.
A więc przeszukał moje kieszenie, nie znalazł jednak pieniędzy, które zaszyłem w rękawy mego tureckiego kaftana. Ale i to nie wystarczyłoby na okup. Odpowiedziałem mu więc:
— Nie mam nic; nie jestem bogaty.
— Wierzę, choć masz broń znakomitą i przyrządy, jakich jeszcze nigdy nie widziałem. Jesteś zapewne jakąś osobą znakomitą.
— Ah!
— Jesteś sławny.
— Ah!
— Powiedziałeś to temu oto Arabowi na sambuku.
— Żartowałem.
— Nie, powiedziałeś na serjo. Kto jest tak silny i włada bronią tak, jak ty, jest napewno wysokim cabitem[60], za którego jego padyszach zapłaci gruby okup.
— Mój król nie zapłaci za mą wolność pieniędzmi; zażąda mnie od ciebie zadarmo.
— Nie znam twego króla; jakżeż może on ze mną mówić i zmusić mnie do wydania ciebie?
— Uczyni to przez swego eleziego[61].
— I jego nie znam.
— Jest on w Stambule przy wielkorządcy. Mam budżeruldi, albo, jak się tu mówi: biuruldu, stoję więc w cieniu padyszacha.
Roześmiał się.
— Tu padyszach nic nie znaczy; tu znana jest tylko władza wielkiego szeryfa Mekki, ale ja znaczę tu więcej, niż oni obydwaj. Nie będę się wdawał w układy ani z twym królem, ani z jego posłem.
— A z kim?
— Z Ingljami.
— Dlaczego tylko z nimi?
— Aby cię odebrali wzamian za kogoś.
— Za kogo?
— Za mego brata, który znajduje się w ich rękach. Swego czasu napadł on na jeden z ich okrętów i został wzięty do niewoli. Odstawiono go do Aden[62] i mają go tam stracić. Teraz będą zmuszeni wypuścić go na wolność wzamian za ciebie.
— Może się mylisz. Nie należę do Ingljów. Zostawią mię w twych rękach, a zabiją twego brata.
— Wówczas i ty zginiesz. Umiesz pisać, wystosujesz więc list do nich, a ja każę go doręczyć. Jeśli dobrze list napiszesz, to wydobędą cię z niewoli, jeśli źle napiszesz, to sam się zgubisz. Namyśl się dobrze nad listem; masz jeszcze wiele dni czasu.
— Ile dni?
— Spodziewamy się burzy; by zyskać na czasie, będziemy się starali jechać dniem i nocą. Gdy wiatry będą nam sprzyjały, dojedziemy za cztery dni do Dżiddy. Stamtąd aż w okolicę Zahny, gdzie ukryję moją barkę, jest również tyle drogi, co stąd do Dżiddy. Masz więc cały tydzień na to, aby się zastanowić nad listem; odeślę go dopiero z Zahny.
— Napiszę list.
— Przyrzekasz mi, ze nie będziesz się starał umknąć?
— Tego nie mogę ci przyrzec.
Przez chwilę przyglądał mi się uważnie, a potem rzekł:
— Allah akbar, Bóg jest wielki, nie wiedziałem, że i wśród chrześcijan są ludzie uczciwi. A więc — chcesz uciec?
— Skorzystam z każdej sposobności, która mi się nadarzy.
— Nie będziemy uprawiali szermierki; mógłbyś mnie jeszcze zabić, a potem skoczyć do wody i ratować się pływaniem. Czy umiesz pływać?
— Tak.
— Pomyśl, że w tej wodzie jest wiele ryb, które cię pożrą!
— Wiem.
— Każę ciebie czujnie strzec. Ten Arab nie odstąpi ciebie na krok. Obraziłeś go; będzie cię więc miał na oku, póki nie będziesz wolny lub nie umrzesz.
— A co stanie się w obu wypadkach z moim służącym?
— Nic mu się nie stanie. Dopuścił się wprawdzie wielkiego grzechu, służąc niewiernemu, ale ponieważ nie jest ani Turkiem ani giaurem, więc odzyska wolność albo z tobą razem, albo po twojej śmierci. Teraz możesz zostać na pokładzie; ale na rozkaz swego dozorcy musisz zejść nadół i będziesz zamknięty w komórce.
Po tych słowach odwrócił się odemnie i rozmowa nasza się skończyła.
Udałem się dla przechadzki na przedni pokład. Gdy ogarnęło mnie zmęczenie, położyłem się na kobiercu. O jakie pięć kroków odemnie stał Arab. Straż ta była całkiem zbyteczna, ale za to nader przykra. Zresztą nikt nie dbał o mnie, nikt nie rzekł do mnie słowa. Podano mi w milczeniu wodę, kuskussu i kilka daktyli. Gdy zbliżał się do nas jakiś statek, musiałem zejść do komórki, przy której strażnik stał aż do czasu, w którym wolno mi było znowu wyjść na pokład. Na noc zasuwali moi dozorcy drzwi i zabarykadowywali rozmaitemi gratami.


ROZDZIAŁ VI.
NA WOLNOŚCI.

Tak minęły trzy dni. Troska o chorego Halefa dolegała mi więcej, niż obawa o siebie samego. Ale wszelkie usiłowania, by się do niego dostać, były daremne, znajdował się pod pokładem tak samo jak ja, a wszelkie starania, by się z nim porozumieć za plecami mego strażnika, mogły nam obydwom bardzo zaszkodzić.
Barka przebyła szybko i szczęśliwie długą drogę. Obecnie znajdowaliśmy się w okolicy między Dżebel Eyub a Dżebel Kelaya; stąd aż po samą Dżiddę wybrzeże obniża się i przechodzi w równinę. Zmierzch zapadał. Na północnej stronię nieba zawisł — rzecz tu niezwykła — mały, wiotki obłoczek. Abu-Zeif śledził go z wielkim niepokojem. Nastała noc, musiałem zejść z pokładu. W komórce było powietrze tak parne, że oddychałem z trudem. Duszność wzrastała coraz bardziej. Nie mogłem zasnąć, mimo że było już po północy. Wtem usłyszałem zdala ponury szum, grzmot i łoskot, który z szybkością burzy ogarnął nasz statek. Czułem, że barka zanurzyła się przodem głęboko w fale, a potem podniosła się znowu i sunęła dalej ze zdwojoną szybkością, trzeszcząc we wszystkich spojeniach. Z nasady masztu wydobywał się groźny zgrzyt, a na pokładzie rozlegał się hałas biegającej na wszystkie strony załogi i słychać było naprzemian to żałosne zawodzenia, to krzyk trwogi, to modły żarliwe.
Wśród tego zamieszania brzmiał donośnie spokojny głos kapitana.
Teraz trzeba było wielkiego panowania nad sobą i zimnej krwi. Według moich obliczeń zbliżała się barka do wyżyny Rabbegh, zwanej po arabsku Rabr; stąd ciągnie się ławą ku południu szereg podwodnych skał, niebezpiecznych dla żeglugi. Tam, między wyspą Ghauat a Ras Hatiba, jeżą się skały z koralu; trudno się przez nie przewinąć nawet w pogodną, słoneczną porę, gdy morze spokojne. Żeglarze, zbliżając się do tego miejsca, zanoszą modły do nieba; w ich języku miejsce to nazywa się: Om-el-Hablein, czyli „miejsce obydwóch lin“; nazwa ta wskazuje na to, jakim sposobem za dawnych czasów chroniono tu statki przed rozbiciem.
Burza pędziła nas z przerażającą szybkością ku tym skałom. O zawinięciu do jakiejś przystani nie można było nawet pomyśleć. Powstałem z posłania. Wiedziałem, że gdyby barka wleciała na skałę, nie mógłbym się ratować, bo byłem zamknięty w komórce!
Wtem usłyszałem, mimo ryku żywiołów, jakiś szmer u mych drzwi. Przystąpiłem bliżej i nasłuchiwałem. Nie omyliłem się. Ktoś odsunął zapory i otworzył drzwi.
— Zihdi!
— Kto to?
— Hamdullillah! cześć Bogu, że wskazał mi drogę! Czy poznajesz głos swego wiernego Halefa?
— Halef? To niemożliwe! To nie on; Halef nie może chodzić.
— A to dlaczego?
— Bo jest ranny i ma złamaną nogę.
— Tak jest, zihdi, mam na ramieniu ranę od kuli; ale nogi nie złamałem.
— Więc Abu-Zeif skłamał.
— Nie, tylko ja go wprowadziłem w błąd... Musiałem to uczynić, aby pomóc memu dobremu zihdi. Leżałem obandażowany przez trzy dni pod pokładem, ale w nocy zdejmowałem bandaże z nogi i wychodziłem na zwiady.
— Poczciwy Halefie, nigdy ci tego nie zapomnę!
— Dowiedziałem się różnych rzeczy.
— Jakich?
— Abu-Zeif zawinie do przystani niedaleko Dżiddy, a potem uda się do Mekki; chce prosić Boga o oswobodzenie brata swego z niewoli. Kilku jego ludzi będzie mu towarzyszyło.
— Może nam się wówczas uda umknąć.
— Zobaczę. To stanie się jutro. Twoja broń jest w jego kajucie.
— Czy przyjdziesz jutro w nocy, jeśli dziś nie zginiemy?
— Przyjdę, zihdi.
— Ale pomnij na niebezpieczeństwo, Halefie!
— Dziś tak ciemno, że nikt nie mógł mnie widzieć, zresztą nie mają teraz czasu uważać na nas... Jutro Allah nam dopomoże.
— Czy boli cię rana?
— Nie.
— Co się stało z sambukiem? Byłem wtedy nieprzytomny, więc nie wiem nic.
— Zabrali wszystkie pieniądze do ody[63] kapitana i związali całą załogę. Nas obu wzięli z sobą w tym celu, abyś dopomógł Abu-Zeifowi do uwolnienia jego brata.
— I ty wiesz o tem?
— Podsłuchałem ich rozmowy.
— A skąd wzięła się ta barka owej nocy?
— Stała na kotwicy niedaleko sambuku za skałami i czekała na nas. Chajir ola, dobranoc, zihdi!
— Dobranoc!
Wyszedł, zamknął zasuwę i przystawił barykadę.
Podczas odwiedzin Halefa zapomniałem zupełnie o burzy, która, jak się nagle zjawiła, tak też nagle minęła. Morze było jeszcze wzburzone, barka chwiała się jeszcze gwałtownie, ale przypuszczałem, że pogoda nastała, a barce nie groziło już niebezpieczeństwo rozbicia. Zasnąłem.
Gdym się przebudził, stał okręt nieruchomo na kotwicy; drzwi były otwarte, a przed niemi stał Arab, który mnie pilnował.
— Czy chciałbyś pójść na pokład? — zapytał.
— Tak.
— Możesz tam zostać tylko do deghri[64].
Wszedłem na pokład; nic na nim nie świadczyło o przebytej burzy. Statek zarzucił był kotwicę w zatoce wąskiej, głęboko wrzynającej się w ląd. Ściągnięto żagle, ruchome maszty zniżono i w ten sposób ukryto tak dobrze statek w zatoce, że nie można go było dojrzeć ani od strony morza, ani od strony opustoszałego lądu.
Pozostałem aż do południa na pokładzie, ale nie zdołałem nic niezwykłego zauważyć. Po pewnym czasie kazał mnie Abu-Zeif przywołać do siebie do kajuty.Na ścianie wisiała moja broń. Widziałem także moje pudełko z patronami i kilka wielkich keczikizów[65], napełnionych zapewne prochem. W kącie kajuty stał otwarty sandyk[66], który Abu-Zeif zamknął pospiesznie, gdym wchodził; mimo to miałem dość czasu, by zauważyć, że w skrzyni były same ketczuwale[67], zawierające zapewne pieniądze, zrabowane na sambuku.
— Mam z tobą kilka słów do pomówienia — rzekł do mnie.
— Mów.
— Nie chcesz mi więc przyrzec, że nie umkniesz?
— Nie jestem kłamcą i dlatego zapewniam cię szczerze, że umknę, skoro się tylko nadarzy sposobność.
— Taka sposobność nigdy ci się nie nadarzy; a zmuszasz mnie tem do większej surowości względem ciebie. Opuszczam barkę na dwa dni. Przez ten czas nie wolno ci wyjść z komórki, będziesz tam leżał ze skrępowanemi rękami.
— To przykre.
— Tak; ale sam jesteś temu winien.
— Muszę się poddać.
— To możesz odejść. Pamiętaj, że kazałem cię zabić w chwili, gdy spróbujesz zerwać pęta. Gdybyś był prawowiernym, prosiłbym cię, abyś został moim przyjacielem. Jesteś giaurem... ale ja nie żywię ku tobie ani nienawiści, ani wzgardy. Przyrzeczeniu twemu ufałbym najzupełniej; skoro nie chcesz przyrzec, musisz ponieść skutki swego uporu. Zejdź teraz nadół!
Zaprowadzono mnie pod pokład i zamknięto. Było tam okropnie parno i gorąco. Nadomiar męczarni, jaką znosiłem z powodu parnego powietrza, strażnik mój, dając upust swej mściwości, nie przynosił mi ani jadła, ani wody. Jedyną nadzieję pokładałem w Halefie i czekałem go z niecierpliwością, jakiej rzadko podlegałem. Moje położenie było tem bardziej przykre, że naokoło mnie panowała ciemność nieprzenikniona. Słyszałem, jak odmawiano pokolei modlitwy El asr, potem El Mogreb i El aszia. Dużo, dużo czasu minęło po ostatniej modlitwie, a było już zapewne dawno po północy, gdy się nagle za drzwiami ozwał lekki szmer.
Wytężyłem słuch, ale nie usłyszałem już nic. Nie wolno mi było odezwać się i zapytać, kto tam jest za drzwiami. Zresztą mógł to być szczur.
Po chwili usłyszałem zbliżające się kroki; zdawało mi się też, że ktoś rozpościera na podłodze kobierzec. Cóż to było? Prawdopodobnie — pomyślałem — Arab posłał sobie, aby przenocować pod memi drzwiami.
Straciłem już wszelką nadzieję, bo gdyby Halef przybył, to — — ale, cóż to?... Drewniana zapora u drzwi odsuwała się powoli, cichutko.
Równocześnie prawie rozległ się głuchy stuk, jak gdyby ktoś chciał powstać z podłogi i znowu upadł — potem słyszałem krótki, zdławiony jęk, wreszcie ktoś szepnął za drzwiami:
— Zihdi, chodź; mam go!
Był to Halef.
— Kogo? — zapytałem.
— Twego strażnika.
— Nie mogę ci przyjść z pomocą, bo mam ręce związane.
— Czy jesteś przywiązany do ściany?
— Nie, mogę tam wyjść do ciebie.
— Wyjdź, drzwi są otwarte.
Gdym wyszedł z komórki, poczułem w ciemności, że Arab wił się w strasznych kurczach na podłodze. Halef wparł mu kolana w piersi i dusił go z całej siły.
— Dotknij się go u pasa, czy ma nóż przy sobie, zihdi!
— Ma; poczekaj!
Wyjąłem mu skrępowanemi rękami nóż z za pasa, ująłem rękojeść mocno w zęby i przeciąłem sobie pęta.
— Przeciąłeś, zihdi?
— Tak, teraz mam ręce wolne. Dzięki Bogu, że Arab jeszcze nie zginął.
— Zihdi, zasługuje na to.
— A jednak będzie żył! Zwiążemy go, zakneblujemy włożymy do mojej komórki.
— Będzie przez nos jęczał i zdradzi nas.
— Zdejmę mu chustkę z turbanu i owinę mu twarz. Nie ściskaj go tak, niech trochę odetchnie!... Tak teraz go zaknebluj — zwiąż mu pasem ręce i nogi — odejmij ręce od szyi i chwyć go za nogi dobrze, teraz dość! Zanieśmy go do komórki!
Doznałem głębokiej ulgi z chwilą, gdyśmy zasunęli drzwi za Arabem i stanęli u schodów, wiodących na pokład.
— A co teraz, zihdi? — zapytał mnie Halef.
— Jakżeż doszło do tego wszystkiego?
— Całkiem prostym sposobem. Wylazłem z mojej kryjówki i nasłuchiwałem.
— A gdyby cię zauważyli?
— Nie uważali na mnie, bo sądzili, że nie mogę się ruszyć. W tem usłyszałem, że „ojciec szabli“ poszedł z dwunastoma ludźmi do Dżiddy. Wziął dużo pieniędzy ze sobą, aby je dać wielkiemu szeryfowi w Mekce. Dowiedziałem się również, że Arab, co ma straż przy tobie, będzie spał u twych drzwi. On nienawidzi ciebie namiętnie i byłby cię już dawno zabił, gdyby się nie bał Abu-Zeifa. Chcąc się dostać do ciebie, musiałem go wyprzedzić i tak przekradłem się przez nikogo niedostrzeżony, cichaczem przez pokład. Tyś mnie na pustyni nauczył chodzić chyłkiem. W chwili, gdy stanąłem u drzwi, nadszedł Arab.
— Ah, więc tak to było! Słyszałem.
— Gdy się położył, chwyciłem go za gardło. Co dalej było, wiesz już, zihdi.
— Dziękuję ci, Halefie!... Co się dzieje tam nad nami?
— Wszystko w porządku. Gdym był na pokładzie, zaczęli właśnie palić afijon[68]. Pozwalają sobie na tę przyjemność, bo niema naczelnika.
— Weź broń Araba; lepsza jest od twojej, którą miałeś przedtem. Teraz chodźmy; ja idę naprzód.
W drodze na pokład chciało mi się śmiać na myśl, że Abu-Zeif przynosi wielkiemu szeryfowi w darze część tych pieniędzy, które mu dopiero co sam zrabował. Na pokładzie poczułem odrazu charakterystyczną woń opium. Arabowie leżeli bez ruchu; nie wiadomo było, czy są pogrążeni we śnie, czy oczekują zbliżającego się oszołomienia. Na szczęście nie natknęliśmy się na nikogo w drodze do kajuty. Chyłkiem, cichaczem dotarliśmy wreszcie do drzwi, które dzięki wschodniej niedbałości nie były zamknięte. Zawiasy nie skrzypiały, bo były ze skóry. Odchyliłem drzwi tylko tyle, aby się móc dostać do kajuty, a wszedłszy do środka, zamknąłem je. Czułem się w kajucie tak pewnym i swobodnym, jak u siebie w domu. Wszędzie naokoło widziałem swoją broń, a o pięć kroków od kajuty była krawędź pokładu, skąd łatwo było skoczyć na ląd.Miałem przy sobie zegarek, kompas i pieniądze.
— Co mam wziąć ze sobą? — zapytał Halef.
— Jeden z koców, co leżą tam w kącie. Są nam niezbędne; i ja jeden wezmę.
— Nic więcej?
— Nic.
— Wytropiłem, że tu jest moc pieniędzy.
— Pieniądze znajdują się tam w sandyku; zostawimy je, bo to nie nasza własność.
— Co, zihdi? Nie chcesz zabrać pieniędzy? Chcesz tym opryszkom zostawić pieniądze, których koniecznie nam trzeba?
— Czy chcesz być złodziejem?
— Ja? Hadżi Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah złodziejem? Zihdi, gdyby się tak kto inny poważył to powiedzieć! Czyś mi sam nie kazał zabrać broń temu człowiekowi, co tam leży w komórce? Czyś mi nie rozkazał brać te koce?
— To nie jest kradzież. Rabusie zabrali nam nasze koce i broń twoją, mamy więc prawo do odszkodowania. Ale nasze pieniądze mamy jeszcze przy sobie.
— Nie, zibdi; moje pieniądze zabrali mi.
— Dużo miałeś?
— Czy nie dawałeś mi co dwa tygodnie trzy talary? Składałem je sobie. Teraz nie mam nic; zabiorę sobie to, co mi się należy.
Przystąpił do skrzyni. Czy miałem mu przeszkodzie? Pod pewnemi względami miał słuszność. Byliśmy w położeniu wyjątkowem, w którem musieliśmy sobie sami wymierzyć sprawiedliwość. Jakżeż można było zaskarżyć Abu-Zeifa o zwrot zrabowanych pieniędzy? Musiałem oszczędzać, więc nie mogłem Halefowi wynagrodzić poniesionej szkody, a nadto dalsza sprzeczka zatrzymałaby nas w miejscu lub naraziła na niebezpieczeństwo. Zadowoliłem się więc jednym tylko argumentem, mianowicie: że sandyk jest zamknięty na kłódkę.
Halef obejrzał skrzynię i rzekł:
— Tak; jest kłódka, a niema klucza, ale ja ją mimo to otworzę.
— Nie, nie czyń tego! Gdy będziesz rozbijał kłódkę, narobisz tyle hałasu, że wszyscy się zbiegną.
— Zihdi, masz słuszność. Widzę, że nie będę mógł odebrać sobie mych talarów. Chodźmy!
Poznałem po jego minie, że mu bardzo żal pieniędzy. Inny Arab nie byłby się ich wyrzekł tak łatwo; dlatego czułem się zniewolonym dać mu następujące przyrzeczenie:
— Halefie, oddam ci wszystkie talary, któreś stracił.
— Naprawdę, zihdi?
— Tak jest.
— To chodźmy!
Wyszliśmy z kajuty i doszliśmy szczęśliwie do krawędzi statku. Przy świetle gwiazd mogliśmy zauważyć, że wystawała ona dość wysoko ponad ląd.
— Czy zdołasz zeskoczyć, Halefie? — zapytałem go z pewnym niepokojem.
Wiedziałem, że Halef umie wybornie skakać, ale w tem miejscu nie mógłby wziąć należytego rozpędu.
— Baczność, zihdi!
Skoczył dziarsko z pokładu aż na brzeg lądu. Za chwilę i ja byłem przy nim.
— Hamdullillah, Bogu dzięki! Teraz jesteśmy wolni! Ale co dalej? — zapytał Halef.
— Pójdziemy do Dżiddy.
— Znasz drogę?
— Nie.
— A masz harijtę[69], która ci wskazuje drogę?
— Nie; ale zajdziemy, trzymając się południowego kierunku. Abu-Zeif musiał tam pójść pieszo; w tem dowód najlepszy, że to miasto nie jest stąd zbyt oddalone. A teraz przypatrzmy się naszej broni.
W pobliżu było kilka krzaków; ukryliśmy się za nimi. Rewolwer, sztuciec i karabin były jeszcze naładowane. Widocznie Arabowie, przyzwyczajeni do długich, lekkich strzelb, nie wiedzieli jak się obchodzić z tą nowoczesną bronią. Wiele szczepów arabskich posługuje się jeszcze wciąż strzelbami bardzo starej i bardzo dziwacznej konstrukcji.
Przekonawszy się, że nie zauważono naszej ucieczki, ruszyliśmy w drogę wzdłuż brzegu morskiego. Posuwaliśmy się bardzo powoli naprzód, bo trzeba było okrążać liczne w tych stronach zatoki. Nadto utrudniały nam pochód krzaki aloesu, bujnie rozrastające się w tem pustkowiu. Szliśmy tak naoślep przez całą noc. Gdy nastał świt, odbywaliśmy podróż prędzej, bo mogliśmy, okrążając zatoki, wybierać drogę naprzełaj. O godzinie ósmej rano ujrzeliśmy minarety miasta, otoczonego wysokiemi, dobrze utrzymanemi murami.
— Może należałoby się zapytać kogoś, czy to Dżidda? — odezwał się Halef.
Spotykaliśmy po drodze od czasu do czasu niejednego wędrownego Araba, ale nie przemówiliśmy do nikogo ani słowa.
— Nie; nie ulega wątpliwości, że to Dżidda.
— Cóż tam poczniemy?
— Przedewszystkiem obejrzę miasto.
— I ja również. Czy wiesz, że tam jest grób Ewy, matki wszystkich ludzi?
— Wiem.
— Adam, pogrzebawszy ją, płakał nad jej grobem przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy; potem udał się na Selan-Dib, gdzie umarł i został pochowany. Jest to wyspa, o której tylko wierni coś wiedzą.
— Mylisz się, Halefie. Wyspa ta nazywała się w języku jej mieszkańców Sinhala-Dfipa, a wyście z nazwy tej urobili Selan-Dib. Sinhala-Dfipa znaczy tyle, co lwia wyspa. Należy ona do chrześcijan, do Ingljów; byłem tam już dwa razy.
Na twarzy Halefa malowało się ogromne zdumienie.
— Ależ nasi talebowie[70] głoszą, że śmierć czeka każdego niewiernego, co wstąpi na tę wyspę!
— Czym umarł?
— Nie. Ale ty jesteś ulubieńcem Allaha, mimo że nie wyznajesz prawdziwej wiary.
— Przytoczę ci jeszcze jeden przykład. Prawda, że każdy z niewiernych, co stanie na świętej ziemi Mekki lub Mediny musi natychmiast zginąć?
— Tak.
— A jednak żyją jeszcze dziś chrześcijanie, którzy tam byli.
— Prawda to?
— Tak jest. Udawali, że są muzułmanami.
— Znali więc zapewne nasz język i nasze zwyczaje.
— A znali!
Halef spojrzał teraz ku mnie badawczo i zarazem trwożliwie.
— Zihdi, i ty je znasz. Czy i ty chcesz pójść do Mekki?
— Czy weźmiesz mnie z sobą?
— Nie, zihdi; albowiem odpokutowałbym za ten grzech w najgłębszych czeluściach Dżehenny.
— A zdradziłbyś mnie, gdybyś mnie spotkał w Mekce?
— Effendi, nie zasmucaj mnie! Byłbym zmuszony cię zdradzić, a jednak nie mógłbym. Nie mógłbym dłużej żyć!
Widziałem, że to jego najgłębsze przekonanie. Nie chciałem więcej znęcać się nad nim.
— Halefie, kochasz mnie?
— Bardziej niż siebie samego, zihdi; wierzaj mi!
— Wierzę. Jak długo chcesz jeszcze ze mną podróżować?
— Jak długo sam zechcesz. Pójdę z tobą aż na koniec świata, choć jesteś chrześcijaninem. Wiem jednak, że przyjmiesz kiedyś wiarę prawdziwą, bo ja cię nawrócę, czy chcesz, czy nie chcesz!
— Tylko hadżi może tak mówić.
— O, zihdi, wnet będę naprawdę hadżim. Oto jest Dżidda: odwiedzę więc grób Ewy; potem pójdę do Mekki, zabawię w Arafah, dam się ogolić w Minah i spełnię wszystkie święte czynności. Czy zaczekasz na mnie w Dżiddzie?
— Jak długo zabawisz w Mekce?
— Siedem dni.
— Znajdziesz mnie po siedmiu dniach w Dżiddzie. Ale czy pielgrzymka twa nie traci znaczenia swego przez to, że nie przypada w miesiącu, w którym zazwyczaj odbywają się pielgrzymki?
— Nie. Patrz oto już brama. Jak się ona nazywa?
— Jest to zapewne brama północna, Bab el Medina. Czy mogę cię o coś poprosić?
— Owszem, wiem przecież, że nie rozkażesz mi nic takiego, czegoby mi nie wolno było spełnić.
— Nie mów tu nikomu, że jestem chrześcijanin.
— Będę ci posłuszny.
— Będziesz tak postępował, jak gdybym był muzułmaninem.
— Dobrze. Ale czy mógłbym i ciebie o coś poprosić?
— O co?
— Muszę sobie zakupić w Mekce acic-kumahsz[71], muszę złożyć wiele darów i dać jałmużnę — —
— Nie troszcz się; dziś jeszcze otrzymasz swe talary.
— One mi się na nic nie przydadzą, bo są wybite w kraju niewiernych.
— Dam ci więc tę samą sumę w pjastrach.
— Czy masz pjastry?
— Nie mam ich jeszcze; zakupię je u jakiegoś sarrafa[72].
— Dziękuję ci, zihdi! Czy te pieniądze wystarczą mi także na drogę do Mediny?
— Sądzę, że tak, jeśli będziesz oszczędny. Podróż nie będzie ciebie nic kosztowała.
— Dlaczego?
— Bo i ja się tam udam.
— Do Mediny, zihdi? — zapytał się strwożony.
— Tak jest. Czy i to wzbronione?
— Droga aż do Mediny nie jest zamknięta dla niewiernych, ale do miasta nie wolno ci wejść.
— A gdybym zaczekał na ciebie w Dżambo?
— Bardzo pięknie, zihdi; tak będzie najlepiej.
— A więc zgoda!
— A dokąd pojedziesz potem?
— Przedewszystkiem do Medaihn Saliha.
— Mój mocny Boże! Czy nie wiesz, że to miasto duchów, które wzbraniają tam przystępu istocie ludzkiej?
— Duchy będą zmuszone mnie wpuścić. Jest to bardzo tajemnicze miejsce. Opowiadają o niem rozmaite cudowne rzeczy; dlatego muszę je zwiedzić.
— Nie zwiedzisz go, bo duchy zagrodzą nam drogę; nie opuszczę ciebie, choćbym miał z tobą zginąć. Wówczas będę prawdziwym hadżim, dla którego niebo stoi zawsze otworem. A dokąd chcesz pójść potem?
— Albo na górę Synaj, do Jerozolimy i Stambułu, albo do Bassry i Bagdadu.
— A weźmiesz mnie z sobą?
— Tak.
Przybyliśmy do bramy. Po obu jej stronach, poza murami miasta znajdowało się mnóstwo nędznych chat, krytych słomą lub liśćmi palmowemi. Mieszkali w nich biedni hadhezi[73], albo jeszcze biedniejsi handlarze, sprzedający drzewo lub jarzynę. Jakiś obdartus zawołał ku mnie:
— Taibihn, effendi, zajak, kajf chelak — czyś zdrów, effendi, jak ci się powodzi i jak się czujesz?
Stanąłem. Na Wschodzie trzeba odpowiadać cierpliwie na wszelkie tego rodzaju życzliwe pozdrowienia.
— Dziękuję ci! Jestem zdrów, powodzi mi się dobrze i czuję się świetnie; ale jak się powodzi tobie, synu walecznego ojca, i jak ci idą interesy, spadkobierco najpobożniejszego plemienia muzułmanów?
Użyłem tego zwrotu, bo widziałem, że ma na sobie m’eszaleeh. Dżidda uchodzi za miasto święte, mimo iż przystęp do niej chrześcijanom nie jest już obecnie wzbroniony. Mieszkańcy miast świętych mają prawo do noszenia tego znaku. Każdemu dziecku zadaje się w cztery dni po urodzeniu po trzy cięcia na obu policzkach i po dwa na każdej skroni. Po tych cięciach zostają blizny na całe życie. Te blizny święte nazywają się właśnie m’eszaleeh.
— Słowa twe są jak caharri[74]; pachną jak benaht el dżennet[75] — odpowiedział. — I mnie się dobrze powodzi, jestem zadowolony z mego zawodu. Będzie on pożyteczny i dla ciebie.
— Jaki masz zawód?
— Mam trzy osły. Synowie moi są hamahr-ami[76], a ja im pomagam.
— Czy są w domu?
— Tak, zihdi. Czy mam przyprowadzić dwa osły?
— Ile żądasz?
— Dokąd chcesz pojechać?
— Jestem tu obcy i szukam mieszkania.
Spojrzał na mnie badawczo. Zastanowiło go to, że jestem obcy, a przybyłem pieszo.
— Zihdi — zapytał mnie — czy chcesz tam się udać, dokąd zaprowadziłem twych braci?
— Jakich braci?
— Wczoraj około mogreb przybyło taksamo, jak ty pieszo, trzynastu ludzi; zaprowadziłem ich do wielkiego khanu.
Był to napewno Abu-Zeif ze swymi ludźmi.
— To nie byli moi bracia. Nie chcę zamieszkać ani w khanie, ani w żadnym funduku[77], lecz w domu prywatnym.
— Ama di bacht — co za szczęście! Znam pewien dom, w którym znajdziesz mieszkanie, może nawet dla księcia za ładne.
— Ile weźmiesz za to, że pojedziemy na twych osiach do tego domu?
— Dwa pjastry.
Wynosiło to około dwudziestu fenigów za osobę.
— Przyprowadź osły.
Odszedł statecznym krokiem, a po chwili przyprowadził parę osłów, tak małych, że nie sięgały mi nawet do bioder.
— Czy one zdołają nas udźwignąć?
— Zihdi, każdy z nich mógłby dźwigać na sobie nas trzech.
Była to przesada, ale przekonałem się, że osioł, na którym siadłem, był bardzo silny, bo ruszył zaraz z miejsca żwawym truchtem przez bramę. Wtem zawołał ktoś ku nam głosem ochrypłym:
— Tut, wermya-ic aktcze — Stójcie! dajcie pieniądze!
Po prawej stronie, za bramą, był napół zawalony mur, a w nim czworokątna dziura. Z tego niby okna wychylał się łeb ludzki, uzbrojony w straszliwe okulary, w których brak było jednego szkiełka. Poniżej okularów sterczał olbrzymi nos, a pod nosem ziała groźna czeluść, z której prawdopodobnie padły powyższe
— Kto to? — zapytałem naszego przewodnika.
— Radżal el bab[78]. On pobiera podatek dla wielkorządcy.
Skierowałem osła ku otworowi w murze i wyjąłem dla żartu paszport.
— Czego chcesz?
— Pieniędzy!
— Masz.
Pokazałem mu myhir[79] wielkorządcy.
— Lutf, dżenabin. — Wybacz, Jaśnie Panie!
Paszcza pod nosem zawarła się, potem znikł cały łeb z otworu, a po chwili widziałem, że jakaś chuda postać uciekała w pośpiechu. Radżal el bab miał na sobie spłowiały strój janczarski, szerokie, niebieskie spodnie, czerwone pończochy, zieloną kurtkę, a na głowie białą czapkę ze zwisającym woreczkiem.
— Czemu on ucieka? — zapytałem przewodnika.
— Masz bu-djeruldu i tem samem jesteś zwolniony od opłaty. Obraził ciebie i teraz boi się twej zemsty.
Po pięciu minutach jazdy stanęliśmy przed domem, który wbrew zwyczajowi orjentalnemu miał cztery wielkie zakratowane okna ku ulicy.
— Oto tu!
— Do kogo należy ten dom?
— Właścicielem jego jest dżewahirdzi[80] Tamaru. On mi kazał sprowadzać tu podróżnych.
— Czy zastanę go w domu?
— Tak
— Możesz więc wrócić. Masz tu jeszcze bakszysz.
Przewodnik podziękował mi serdecznie, siadł na jednym ze swych osłów i odjechał. Wszedłem z Halefem do domu;jakiś murzyn zaprowadził nas do ogrodu, gdzie pan jego odpoczywał. Przedstawiłem mu moje życzenie, więc natychmiast zaprosił mnie do domu i pokazał mi kilka pokoi. Nająłem dwa pokoje na jeden tydzień i zapłaciłem dwa talarisy; była to, jak na tamtej stosunki, wcale hojna zapłata. Dzięki temu byłem uwolniony od nużących, nieprzyjemnych pytań. Podałem tylko swoje nazwisko, które mi swego czasu Halef nadał. Po południu wyszedłem do miasta.
Dżidda jest pięknem miastem i zdaje mi się, ze słusznie nazwano ją Dżiddą, czyli „bogatą“. Z trzech stron otacza ją wysoki mur zaopatrzony w wieże a wzdłuż murów ciągną się głębokie rowy. Od strony morza wznosi się fort obronny. Miasto ma trzy bramy. Bab el Medina, Bab el Yemen i Bab el Mekka, która jest najpiękniejszą. Bramę tę zdobią dwie wieże. Dzidda dzieli się na dwie połowy: nysf syryjską i nysf yemeńską; ulice jej są dość szerokie i nie bardzo brudne, place obszerne i nie szpetne. W wielu domach okna wychodzą ku ulicy, co jest w tych okolicach rzeczą niezwykłą. Domy są przeważnie kilkupiętrowe, dobrze zbudowane, zdobne w piękne drzwi i balkony. Bazar ciągnie się wpoprzek miasta, równolegle do morza, a roi się w nim od Arabów i Beduinów, fellatahów, handlarzy z Basry, Bagdadu, Maskatu i Makalli, od Egipcjan, Nubijczyków, Abisyńczyków, Turków Syryjczyków, Greków, Tunezyjczyków, Trypolitan, Żydow, Indów i Malajczyków: wszyscy zaś noszą swój strój narodowy. Czasem można spotkać i chrześcijan. Tuż za murami miasta rozpościera się, jak wszędzie w Arabji, naga pustynia i tam stoją chaty tych wszystkich ludzi, co nie znaleźli sobie miejsca wewnątrz miasta.
Niedaleko koszar, obok Bab el Medina jest cmentarz, na którym pokazują grób naszej pramatki. Grób ten ma sześćdziesiąt metrów długości, a na nim wznosi się mały meczet. W Dżiddzie jest bardzo wielu żebraków, a między nimi najwięcej Indów. Podczas gdy biedni pielgrzymi z innych krajów szukają pracy, aby zarobić sobie na powrót do ojczyzny, to Indowie są na to za leniwi. Ktoby tu wszystkim biedakom chciał dać jałmużnę, w krótkim czasie zostałby sam żebrakiem.
Z cmentarza poszedłem do portu i przechadzałem się wzdłuż brzegu. Myślałem nad tem, jakim sposobem mógłbym się dostać do Mekki i nie zauważyłem prawie, że zaszedłem daleko za miasto, w okolicę niezamieszkałą. Nagle — czy to złudzenie? — usłyszałem od strony morza pieśń z moich stron rodzinnych.
Obejrzałem się i spostrzegłem łódź, w której siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich był mieszkańcem tej ziemi; po barwie jego twarzy i po stroju poznałem, że to jakiś hadharemih; był on zapewne właścicielem łodzi. Drugi stał wyprostowany i wyglądał nader dziwacznie. Ubranie jego było bardzo niejednolite. Miał na głowie niebieski turban, nogi tkwiły w czerwonych, tureckich spodniach, surdut miał europejski, ale nieco starszego kroju; szyja owinięta była chusteczką z żółtego jedwabiu. U boku zwisał mu potężny sarras, którego pochwa była tak gruba, że mogłaby łatwo zmieścić trzy miecze.
Tak wyglądał nasz śpiewak. Ponieważ zauważył, że stanąłem w miejscu zdziwiony, pomyślał zapewne, że jestem jakimś Beduinem, oczarowanym pieśnią, zwrócił się więc ku mnie i przytykając do ust rękę, zwiniętą w trąbkę, zaśpiewał jeszcze głośniej następną zwrotkę zaczętej pieśni.
Ucieszyłem się teraz więcej, niż wówczas, kiedy usłyszałem niespodzianie w domku nad Nilem pieśń Hamzad el Dżerbai. Przyłożyłem również rękę do ust i zawołałem:
— Tirki tczaghyr-durmak — śpiewaj dalej!
Nie wiem, czy mnie zrozumiał, dość, że zaśpiewał jeszcze jedną zwrotkę. Gdy skończył, odpowiedziałem mu tą samą zwrotką. Śpiewak wydał okrzyk radości, zerwał turban z głowy, wyciągnął sarras z pochwy i wymachiwał niemi w powietrzu; potem umieściwszy obydwa te przedmioty, gdzie należy, chwycił za ster i skierował łódź ku brzegowi.
Skoczywszy na ląd, stanął na chwilę zdumiony.
— Turek, co mówi po niemiecku? — zapytał nieśmiało.
— Nie, Saksończyk, który umie trochę po turecku.
— A tak! Nie wierzyłem własnym uszom. Ależ pan wygląda zupełnie jak Arab. Czy wolno zapytać, czem pan jesteś?
— Literatem. A pan?
— Ja jestem — hm — no — hm — skrzypkiem, humorystą, kucharzem okrętowym, sekretarzem prywatnym, bookkeeperem[81], merchantem[82], żonatym, wdowcem, rentjerem, a obecnie turystą w drodze do ojczyzny.
Wszystko to wygłosił tonem tak wielko-pańskim, ze nie mogłem się powstrzymać od śmiechu.
— Bądź co bądź, dużo pan doświadczył! A teraz wraca pan do ojczyzny?
— Tak, mianowicie do Trjestu, jeśli po drodze nie rozmyślę się inaczej. A pan?
— Ja ujrzę ojczyznę dopiero po kilku miesiącach. Cóż pan tu robi?
— Nic. A pan?
— Nic. Możebyśmy sobie wzajemnie pomagali?
— Owszem, jeśli to panu na rękę!
— Ależ proszę! Ma pan mieszkanie?
— Tak, już od czterech dni.
— A ja zaledwie od tyluż godzin.
— Pan nie zdołałeś się jeszcze urządzić. Czy mogę pana do siebie zaprosić?
— Naturalnie! Na kiedy?
— Na teraz. Chodź pan! Mieszkanie moje jest niedaleko stąd.
Sięgnął do kieszeni, zapłacił właścicielowi łodzi, i wróciliśmy do portu. Rozmawiając o tem i o owem, zaszliśmy przed pewien domek jednopiętrowy, do którego wszedł mój towarzysz. Domek był sienią podzielony na dwie części. Mój nowy znajomy otworzył drzwi po prawej stronie i weszliśmy do małego pokoju, w którym nie było nic prócz rusztowania, zasłanego długim kobiercem.
— Oto moje mieszkanie. Witam pana! Proszę się rozgościć.
Uścisnęliśmy sobie jeszcze raz ręce; potem ja usiadłem na rusztowaniu, a on poszedł do komórki, znajdującej się obok pokoju i otworzył potężny kufer.
— Wobec takiego gościa nie należy skąpić darów Bożych, — zawołał do mnie z komórki — proszę uważać, jakie wspaniałe rzeczy teraz się ukażą!
Istotnie wnet ukazały się niebyle jakie cuda kulinarne.
— W tym garnku jest kompot z jabłek, ugotowanych wczoraj wieczorem w maszynce do kawy; jest to najlepszy przysmak, jaki można sobie wyobrazić w tym okropnym skwarze. Tu są dwa pączki, upieczone w puszce na tytoń — każdy z nas dostanie po jednym. Dalej mam jeszcze kromkę angielskiego chleba pszennego — czerstwe to wprawdzie, ale można jeszcze przełknąć. Widzę, że pan ma zdrowe zęby. Do tego należy przekąsić tej oto kiełbasy bombajskiej, cuchnie ona trochę, ale to nic nie szkodzi. W tej flaszce jest prawdziwy stary konjak; milsze byłoby wino, ale w każdym razie lepszy ten napój niż woda. Szklanki nie mam, ale to rzecz zbyteczna. Wreszcie mam jeszcze w tej puszce — — czy zażywa pan tabakę?
— Niestety, nie.
— Szkoda! Mam doskonałą tabakę. Ale zapewne pali pan?
— Owszem.
— Proszę! Mam tu jeszcze jedenaście sztuk cygar; podzielimy je między siebie — pan dostanie dziesięć, a ja jedno.
— Ależ naodwrót!
— Nie, proszę pana.
— No, zobaczymy. A cóż tam jest w blaszanej puszce?
— Zgadnij pan!
— Proszę mi ją pokazać!
Podał mi puszkę: powąchałem.
— Ser.
— Zgadłeś pan! Niestety nie mam masła. A teraz jedzmy; nóż ma pan zapewne przy sobie, a tu jest widelec.
Jedliśmy z wielkim apetytem.
— Jestem rodem z Saksonji — powiedziałem mu i wymieniłem swoje nazwisko. — Czyś się pan urodził w Trjeście?
— Tak jest. Nazywam się Marcin Albani. Ojciec mój był szewcem. Chciał, bym stanął na wyższym szczeblu społecznym niż on i został kupcem, ja zaś czułem większy pociąg do skrzypiec i wolałem grać, niż ślęczeć nad cyframi. Matka moja umarła, a do domu weszła macocha, no — pan wie zapewne, co wówczas się dzieje. Kochałem bardzo ojca; mimo to, poznawszy się raz z towarzystwem harfiarzy, przystałem do nich. Udałem się z nimi do Wenecji, Medjolanu, potem przewędrowaliśmy całe Włochy, aż wreszcie los nas zapędził do Konstantynopola. Czy zna pan tego rodzaju ludzi?
— Naturalnie. Oni bardzo często odbywają dalekie podróże za morze.
— Z początku grywałem na skrzypcach, potem zaawansowałem na humorystę. Ale, niestety, wiodło nam się bardzo źle i byłem zadowolony, gdy mi się przypadkiem udało otrzymać miejsce na okręcie handlowym. Okręt ten zawiózł mnie do Londynu, skąd wyjechałem z pewnym Anglikiem do Indyj. W Bombaju zachorowałem i przeleżałem się trochę w tamtejszym szpitalu. Zarządca szpitala był bardzo dobrym człowiekiem, ale nie tęgim w rachunkach. Zaangażował mnie więc, gdym wyzdrowiał, na swego pisarza. Potem otrzymałem miejsce buchaltera u pewnego kupca. Po jego śmierci ożeniłem się z wdową po nim. Małżeństwo nasze było bezdzietne, ale żyliśmy z sobą szczęśliwie aż do jej śmierci. Teraz tęsknię do ojczyzny — —
— Do ojca?
— I on już nie żyje, ale — dzięki Bogu! — nigdy nie doznał niedostatku. Od chwili, gdy mi się zaczęło dobrze powodzić, pisywaliśmy do siebie bardzo często. Sprzedałem swój interes i wracam powoli do ojczyzny.
Człowiek ten podobał mi się. Zwłaszcza podbijała mnie jego szczerość. Widocznie nie był wcale bogaty; ale czynił wrażenie człowieka, co miał tyle, ile mu było trzeba i nie miał większych pragnień.
— Dlaczego pan nie jedzie wprost do Trjestu?
— Musiałem w Muskacie i Aden uporządkować pewne cyfry.
— To się pan ostatecznie przyzwyczaił do cyfr?
— Tak jest — odrzekł z uśmiechem. — No, a obecnie — nic mnie nie nagli; jestem panem swej woli — cóż to zaszkodzi, gdy obejrzę sobie Czerwone morze?
— To prawda! Jak długo pan się tu zatrzyma?
— Aż nie nadejdzie jakiś statek odpowiedni. Pan sądziłeś zapewne, że jestem Niemcem, słysząc mą pieśń?
— Tak jest; ale nie doznałem wcale zawodu. Cieszmy się więc z naszego spotkania!
— Jak długo pan tu zostanie?
— Hm! Mój służący udaje się w pielgrzymkę do Mekki; zaczekam na niego z jaki tydzień.
— A to mnie cieszy; pozostaniemy więc dłużej razem.
— Zgadzam się. Ale przez dwa dni nie będziemy się widzieli.
— Dlaczego?
— Bo mam wielką ochotę pójść do Mekki.
— Pan? Sądzę, że wstęp do Mekki jest wzbroniony chrześcijanom!
— To prawda. Ale czy mnie tu znają?
— Słusznie. A mówi pan po arabsku?
— Tyle, ile mi potrzeba do potocznego użytku.
— A wie pan, jak się pielgrzym ma zachowywać?
— I to wiem; ale jestem pewny, że nie będę się tak zachowywał, jak wszyscy inni pielgrzymi. Gdybym spełniał wszystkie przepisane praktyki, modlił się do Allaha i wzywał proroka, to zgrzeszyłbym temsamem przeciw naszej świętej wierze.
— W duszy czułbyś pan przecież inaczej!
— To nie zmniejsza winy.
— Czy nie powinno się ponieść pewnej ofiary dla nauki?
— Tak jest, ale nie taką. Zresztą nie jestem uczonym. Wybieram się do Mekki dla własnej przyjemności, aby móc o tem kiedyś opowiadać znajomym. Zdaje mi się, że można zwiedzić miasto proroka, nie wypierając się swej wiary, ani nie udając przed ludźmi pielgrzyma.
— Ja sądzę, że nie.
— Czy myśli pan, że do Mekki przybywają tylko pielgrzymi?
— Prawdopodobnie zjeżdżają się tam i kupcy. Oni również udają się do świętych miejsc i modlą się tam.
— Ale nikt na nich nie zważa. Sądzę, że stąd do Mekki jest szesnaście godzin drogi, gdy się idzie pieszo. Na wielbłądzie lub ośle można przebyć tę drogę w ośmiu godzinach. Gdybym miał biszarihnhedjihn[83], to kto wie, czy nie byłbym tam za cztery godziny. Znalazłszy się w mieście, zamieszkałbym w jakimś khanie, potem wyszedłbym na miasto powolnym, poważnym krokiem i obejrzałbym wszystkie świętości. Wystarczy mi być tam kilka godzin. Wszyscy sądzić będą, że jestem muzułmaninem, to też wrócę tu spokojnie, nie zwróciwszy na siebie niczyjej uwagi.
— W pańskiem przedstawieniu przedsięwzięcie to wydaje mi się wcale możliwem, a jednak jest ono niebezpieczne. Czytałem, że chrześcijaninowi wolno zbliżyć się do miasta tylko na odległość dziewięciu mil.
— Z tego wynikałoby, że nam teraz nie wolno być w Dżiddzie, chyba że miano na myśli mile angielskie. Stąd do Mekki jest jedenaście kawiarń. Ośmieliłbym się wejść do każdej z nich aż do dziewiątej z rzędu i wszędzie mógłbym się bez obawy przyznać do tego, że jestem chrześcijaninem. Czasy się zmieniły; obecnie zadowalają się muzułmanie wzbronieniem wstępu w obręb samego miasta. A zatem spróbuję!
Roztaczając przed Albanim plan mego przedsięwzięcia, przekonałem sam siebie o jego wykonalności i postanowiłem niezwłocznie udać się do Mekki. Wróciłem do domu, zasnąłem i obudziłem się na drugi dzień z tą samą myślą. Halef przyniósł mi kawę. Dotrzymałem słowa i dałem mu pieniądze jeszcze wczoraj.
— Zihdi, kiedy pozwolisz mi pójść do Mekki? — zapytał.
— Czyś już obejrzał całą Dżiddę?
— Jeszcze nie; ale będę wnet gotów.
— Jak się wybierzesz w drogę? Z delylem?
— Nie, to za drogo kosztuje. Poczekam, aż zgromadzi się więcej pielgrzymów, i udam się razem z nimi na wynajętym wielbłądzie.
— Możesz odjechać, kiedy ci się podoba.
Delylowie są to urzędnicy, którzy prowadzą obcych pielgrzymów i baczą na to, by ci zastosowali się do obowiązujących przepisów. Między pielgrzymami znajduje się wiele kobiet: mężatek i dziewic. Ponieważ kobietom niezamężnym wzbroniony jest wstęp do świętych przybytków, więc delylowie, biorąc w Dżiddzie niezamężne pątnice w swą opiekę, poślubiają je za opłatą; potem oprowadzają jako swe żony w Mekce, a po pielgrzymce rozwodzą się z niemi.
Ledwo Halef wyszedł z pokoju, usłyszałem, że ktoś na dworze zapytał się po niemiecku:
— Czy pan jest w domu?
— Dehm arably — mów po arabsku! — odpowiedział Halef.
— Arably? Nie umiem, chłopcze; w najlepszym razie mógłbym cię uraczyć odrobiną tureczczyzny. Ale poczekaj, już ja sam zawiadomię pana o swojem przybyciu; przysiągłbym, że twój pan stoi tam za drzwiami.
Poznałem po głosie Albaniego. Był w doskonałym humorze. Zaczął więc pod drzwiami wyśpiewywać piosenki ludowe, zmieniając je stosownie do sytuacji. Bawiły mnie jego improwizacje pod drzwiami, otworzyłem mu więc po pewnym czasie.
— Aha! — rzekł do mnie, śmiejąc się wesoło — myślałem, że pan już w Mekce.
— Cicho! mój służący nie ma nic o tem wiedzieć.
— Przepraszam! Zgadnij pan, jaką prośbę mam dziś do pana.
— Zażąda pan naturalnie odwzajemnienia się za wczorajsze ugoszczenie! Niestety mogę panu ofiarować tylko kule i proch, bo prowjantem nie mogę służyć, a tem mniej tak doborowym, jakim mnie pan wczoraj był łaskaw uraczyć.
— Ba! Ale ja mam naprawdę prośbę do pana, araczej chciałbym się o coś zapytać.
— Proszę!
— Nie mówiliśmy wczoraj prawie nic o pańskich przygodach. Przypuszczam, że pan jeździ konno.
— Tak jest, jeżdżę trochę.
— Czy tylko konno czy i na wielbłądzie?
— I tak i siak, jeżdżę nawet na ośle, gdy trzeba. Właśnie wczoraj musiałem jechać na ośle.
— Nigdy jeszcze nie siedziałem na grzbiecie wielbłąda. Słyszałem dziś rano, że wpobliżu mieszka dewedżi[84], który za niewielką zapłatą daje możność zabawienia się w Beduina.
— Masz pan ochotę odważyć się na przejażdżkę?
— Otóż to!
— Ale od tej pierwszej jazdy nabawi się pan czegoś bardzo podobnego do morskiej choroby.
— Nic nie szkodzi.
— Przeciw temu nie pomoże nawet dawka kreozotu.
— Jestem na wszystko przygotowany. Coby to miało za sens być tyle czasu na Wschodzie, objechać całe wybrzeże Czerwonego morza, a nie odbyć ani jednej przejażdżki na wielbłądzie! Czy byłby pan łaskaw mi towarzyszyć?
— Mam dość czasu; w którą stronę zamierza pan pojechać?
— Wszystko mi jedno. Możebyśmy się przejechali naokoło Dżiddy?
— Owszem. Kto dostarczy wielbłądów, ja czy pan?
— Naturalnie, że ja. Czy chciałby pan wziąć ze sobą służącego?
— To zależy od pana. W tych okolicach nie wiadomo nigdy, co człowieka może spotkać; to też służący nie jest tu nigdy zbyteczny.
— Niech więc pojedzie z nami.
— Kiedy mam przyjść do pana?
— Za godzinę.
— Dobrze. Ale zwrócę pańską uwagę jeszcze na jedną rzecz. Zanim pan wsiądzie na wielbłąda, proszę dokładnie obejrzeć siodło i derkę; ta ostrożność jest konieczną, jeśli się chce uniknąć zbyt bliskiego sąsiedztwa z sześcionożnemi baszi-bozukami, które ludność tutejsza nazywa bardzo mile brzmiącym wyrazem: bit.
— Bit? Nie jestem bardzo bity w językach orjentalnych.
— A łaciny uczył się pan kiedy?
— Trochę!
— Mam na myśli zwierzątko, którego nazwa brzmi, jak wyraz: „pochwała“ w języku łacińskim.
— Ah! Więc aż tak!
— Czasem nawet bardzo. Słyszałem, że na Węgrzech nazywają te zwierzątka „górnikami“, bo rozpoczynają swą czynność od góry. Jeżdżąc na wielbłądzie, ma się do czynienia tak z „górnikami“ Arabów, jakoteż z „górnikami“ wielbłądów. Na szczęście, istoty, zaludniające ciała Arabów, są tak przywiązane do swych panów i żywicieli, że nie opuściłyby ich za nic w świecie i nie mają wcale ochoty przenieść się na grzesznych giaurów. Podściel pan sobie własną derkę, a po przejażdżce daj pan ją do piekarza, aby ją za kilka borbi[85] wyparzył.
— A to przyjemna historja! Czy mamy wziąć ze sobą broń?
— Rozumie się! Ja przynajmniej muszę być bardzo ostrożnym, bo mogę każdej chwili natrafić na jakiegoś wroga.
— Pan?
— Tak jest. Byłem przez pewien czas więźniem bandyty morskiego, i dopiero wczoraj nad ranem zdołałem umknąć. Ten bandyta jest w drodze do Mekki być może, że znajduje się teraz jeszcze w Dżiddzie.
— Ależ to nie byle przygoda! Czy zbój ten jest Arabem?
— Tak. Nie mogę wezwać przeciwko niemu żadnej władzy, a jednak życie moje nie będzie grosza warte, gdy się z nim spotkam.
— A pan mi wczoraj nic o tem nie mówił!
— Na cóż miałbym o tem mówić? Słyszy się i czyta teraz wciąż, że życie wypełnia zwiększająca się z dniem każdym szarzyzna, że niema już przygód. Przed kilku tygodniami rozmawiałem z pewnym uczonym, który wiele podróżował; wyraził on zdanie, że możnaby dziś przejść świat od Norwegji do Kapsztadu i od Anglji do Japonji i nigdzie nie zaznać prawdziwie niebezpiecznej przygody. Nie zaprzeczyłem temu, ale przyznaję, że w tym wypadku wszystko zależy od indywidualności podróżnego i od sposobu, w jaki się podróż odbywa. Prawda, że można sobie kupić bilet i zajechać bezpiecznie i spokojnie aż na wyspę Celebes. Ja zaś przekładam jazdę konną lub na wielbłądzie nad wszystkie koleje i pocztowe wozy. Wolę powierzyć się łodzi lub barce, niż luksusowemu statkowi, a broń palną cenię w podróży wyżej, niż paszport. Milszą mi jest podróż do Timbuktu lub Tobolska niż do Nizzy. Nie posługuję się ani tłumaczem, ani Baedekerem, a wybieram się do Murcuku z mniejszym zasobem pieniędzy, niż niejeden, co jedzie z Pragi do Wiednia, aby tam zabawić przez jeden tydzień. To też nie mogę się uskarżać na brak przygód. Kto w głębi Azji i Afryki, lub w puszczach północnej Ameryki chce doznać nadzwyczajnych przygód, temu pieniądze wprost utrudniają osiągnięcie celu. Jeśli zaś kiesa podróżnika jest lekką, wówczas skorzysta on z gościnności Beduinów, odwzajemniając się im różnemi czynami, a tam na Zachodzie w północnej Ameryce będzie zmuszony wyżywić się z polowania, przyczem przyjdzie mu walczyć z rozmaitemi niebezpieczeństwami. Kto tak podróżuje, temu nigdy w drodze nie zabraknie zdarzeń niepowszednich. Założyłbym się, że nawet dziś, gdy tylko wyjedziemy za miasto, zdarzy nam się coś niezwykłego. Rycerze dawnych czasów wybierali się umyślnie w świat daleki, by doświadczyć przygód; dzisiejsi bohaterowie podróżują jako komiwojażerowie, turyści, letnicy, kuracjusze i goście odpustowi; cóż mogą więc przeżyć w drodze od jednego hotelu do drugiego, w wędrówce z jednego domu gry do drugiego? Ale, czy chce się pan ze mną założyć, że dziś się coś zdarzy?
— Pan mnie bardzo zaciekawia!
— Proszę mnie należycie zrozumieć! Pan, być może, nazwie to nadzwyczajną przygodą, jeśli pan zobaczy w dżungli dwa tygrysy, walczące z sobą na śmierć i życie. Ja zaś nazywam to równie wielką przygodą, gdy natrafię na skraju lasu na dwa walczące z sobą narody mrówcze. Wojny mrówek przypominają pod względem wysiłku fizycznego i odwagi wojujących walki Hunnów lub Gotów; co zaś jeszcze więcej zadziwia, to liczne przykłady nadzwyczajnego poświęcenia, ścisłego posłuszeństwa i wielkiego genjuszu strategiczno-taktycznego, jakie zauważyć można, gdy się pilnie śledzi przebieg wojny, przez obie wrogie armje zacięcie i uporczywie prowadzonej. Boska mądrość i potęga objawia się w tych małych istotkach cudowniej, niż w owych dwóch zażartych na siebie tygrysach, które wydają się panu dlatego tylko większemi istotami, że pan się ich boi. Ale teraz dość tego, bądź pan łaskaw pójść i zamówić wielbłądy, abyśmy w czasie upału mogli zajechać do jakiegoś źródła.
— Idę; proszę dotrzymać słowa co do tej przygody!
— Dotrzymam.
Poszedł. Umyślnie wygłosiłem do niego taką przemowę, bo do pierwszej jazdy na wielbłądzie jest pewne usposobienie romantyczne niezbędnie potrzebne.
Gdym po trzech kwadransach wszedł z Halefem do mieszkania Albaniego, był on już uzbrojony od głowy do stóp.
— Chodź pan; dewedżi czeka już na nas. Albo może należałoby naprzód coś przekąsić? — zapytał mnie.
— Nie.
— Więc zabierzmy prowianty ze sobą.
— Chce pan mieć przygody i bierze z sobą prowjanty?… Precz z tem wszystkiem!… Gdy będziemy głodni, wyszukamy jakiś duar[86]. Tam znajdziemy trochę daktyli, mąki, wody, a może i czekir.
— Czekir? Cóż to jest?
— Ciasta, wypiekane z mielonych szarańczy.
— Fe!
— Ba, te ciasta są bardzo smaczne. Dla ludzi, co żywią się ślimakami, ptasiemi gniazdami i stęchłem mlekiem, szarańcze są już nie byle jakim przysmakiem. Wie pan, kto jadał przez długi czas szarańcze z miodem leśnym?
— Sądzę, że był to jakiś mąż biblijny.
— Tak, a był to mąż światły i święty… Czy ma pan derkę?
— Mam.
— Dobrze. Na jaki czas wypożyczył pan wielbłądy?
— Na cały dzień.
— Wraz z usługami dewedżiego lub jednego z jego ludzi?
— Bez usług.
— To dobrze. Wprawdzie musiał pan złożyć kaucję, ale będziemy za to swobodniejsi. Chodźmy!
Dewedżi mieszkał w drugim domu. Nie był to Arab, lecz Turek. Miał trzy zbiedzone wielbłądy, które wzbudzały serdeczną litość.
— Gdzie jest twoja stajnia? — zapytałem go.
— Tam.
Wskazał na mur, co przegradzał podwórze na dwie części.
— Otwórz drzwi!
— Na co?
— Bo chcę zobaczyć, czy są tam jeszcze jakie dżemahli.
— Są.
— Pokaż!
Nie ufał mi widocznie; otworzył jednak drzwi do drugiej przegrody. Było tam osiem wspaniałych wielbłądów pod wierzch. Przyjrzałem się im bliżej.
— Dewedżi, ile ci płaci ten Hacretin[87] za te trzy wielbłądy, które dla nas osiodłałeś?
— Pięć mahbubcechinów[88] za wszystkie trzy.
— I ty za taką cenę dajesz nam te kulawe wielbłądy? Popatrz, można na nich policzyć wszystkie żebra; wargi im zwisają, jak twój rękaw wystrzępiony, a garb — nie, dewedżi, one wcale nie mają garbu! O, te wielbłądy przebyły długą drogę! Są tak wynędzniałe i osłabione, że ledwo mogą udźwignąć siodło. A jak te siodła wyglądają! Popatrz, człowieku!… A co to za istoty przechadzają się po derce?… No, pośpiesz się i daj nam inne wielbłądy, inne siodła i derki!
Spojrzał na mnie z nieufnością i gniewnie.
— Kim jesteś, że ważysz się mnie rozkazywać!
— Popatrz! Czy widzisz to budjuruldi wielkorządcy? Czy mam mu powiedzieć, że jesteś oszustem i zamęczasz biedne zwierzęta na śmierć?… A teraz osiodłaj wmig trzy hedżihny, te dwa brunatne, tam na prawo i tego szarego, co leży w kącie; żywo, żywo, bo cię wygrzmocę biczem!
Beduin sięgnąłby zaraz po pistolet lub nóż; ale ten człowiek był Turkiem. Pośpieszył więc, aby spełnić mój rozkaz i wnet leżały przed nami na kolanach trzy najlepsze wielbłądy, a na nich były siodła nieskazitelnej czystości. Zwróciłem się do Halefa:
— Teraz pokaż temu zihdi, jak trzeba wsiąść.
Gdy to uczynił, rzekłem do Albaniego:
— Proszę uważać! Gdy się pan dotknie siodła, wielbłąd podniesie się do góry, a mianowicie stanie naprzód na przednich nogach, przez co będzie pan odrzucony wtył. Gdy zaś wzniesie tylną część ciała, uderzy się pan w przód siodła. Tym uderzeniom może pan zapobiec, wykonując ruch w przeciwnym kierunku.
— Spróbuję.
Albani siadł na siodle. W tej chwili wielbłąd podniósł się, a nasz śpiewak poleciał jak piłka wtył, ale nie spadł, bo trzymał się z całej siły przodu siodła; teraz wielbłąd dźwignął tylną część ciała, ponieważ zaś Albani trzymał jeszcze wciąż ręce u przodu, więc wyleciał z siodła prosto w piasek ponad głową wielbłąda.
— Do licha, to nie łatwa sprawa! — rzekł, podnosząc się z ziemi. — Ale muszę się nauczyć! Każcie mu znowu klęknąć!
— Rreee!
Wielbłąd ukląkł jeszcze raz. Druga próba udała się, choć i tym razem nie obeszło się bez guzów. Musiałem jednak dać jeszcze jedno upomnienie dewedżiemu.
— Dewedżi, czy umiesz jeździć na dżemmelu?
— Umiem, panie.
— A umiesz kierować?
— Tak.
— Nie, nie umiesz, bo nie wiesz nawet, że do tego potrzebny jest metrek[89].
— Przepraszam.
Za chwilę przyniesiono metrek.
Teraz i ja dosiadłem mego wielbłąda.
Wielbłądy wyglądały okazale; siodła były ozdobione frendzlami i haftami, a derki sięgały im poniżej kolan.
— Dokąd? — zapytał Albani.
— Pozostawiam to pańskiej woli.
— Dobrze; wyjedziemy za Bab el Medina.
Nowy mój znajomy zwracał na siebie uwagę przechodniów swym niezwykłym strojem. Z tego powodu musieliśmy jechać bocznemi ulicami. Wreszcie znaleźliśmy się za bramą; minąwszy osady Nubijczyków, stanęliśmy na pustyni.
Dotychczas Albani trzymał się na siodle jako tako. Ale na pustyni wielbłądy puściły się odrazu zwyczajnym truchtem, który na nowicjusza działa tak, jak choroba morska. Biedny Albani nadrabiał z początku miną i sam siebie wyśmiewał. Nie był dość zręczny, aby uniknąć uderzeń o przód i tył siodła.
Przytem przeszkadzała mu nieustannie strzelba arabska i potężny sarras, który uderzał raz wraz o bok wielbłąda; wziął go więc między nogi i podśpiewywał sobie dla fantazji.
Uderzyłem zlekka mego wielbłąda. Podniósł się w górę i ruszył naprzód z taką siłą, że aż kurz wzbił się na wysokość kilku łokci. Tamte wielbłądy popędziły wślad za moim. Śpiew Albaniego ucichł. Obejrzałem się: Albani przedstawiał widok ogromnie komiczny. W lewej ręce trzymał patyk, w prawej ściskał kurczowo strzelbę i wywijał zawzięcie to strzelbą, to patykiem, aby utrzymać równowagę.
— Zawieś pan strzelbę na ramieniu i trzymaj się pan mocno siodła! — zawołałem ku niemu.
— Łatwo powiedzieć — — hopp! — — łatwo po… — eeh, brrr, ah! — — łatwo… — — — Nie mam na to — — hopp, au! — — nie mam czasu! Zatrzymaj pan swe przekl — — hoppsa, eeh, brrr! — swe przeklęte zwierzę!
— Cóż mogę na to poradzić!
— Ależ mój — — — oh, brr, eh! — ależ mój wielbłąd leci za nim — jak zwar — — hoppah! zwarjowany!
— Zatrzymaj go pan!
— Czem?
— Nogą i cuglami.
— Nogi ani rusz nie mogę podnieść do góry, a cugli — — — stój! — eh, stój, eh! — nie mam już!
— To poczekaj pan, aż wielbłąd sam stanie!
— Ale nie mam, nie mam już — — brr, oh! — nie mam tchu!
— Otwórz pan usta, to powietrze samo wejdzie!
Odwróciłem się i nie zważałem na jego okrzyki. Nicby się mu nie stało, bo miał obok siebie Halefa.
Przed nami rozpościerała się szeroka płaszczyzna.
Albani snać uspokoił się i nie klął. Przebyliśmy już ze dwie mile, gdy przed nami zjawiła się postać jeźdźca. Za dziesięć minut stanęliśmy naprzeciw siebie oko w oko.
Miał na sobie bogaty strój beduiński, a twarz zakryta była kapuzą; wielbłąd jego był więcej wart, niż nasze trzy razem.
— Sallam aalleikum! Pokój z wami! — powitał nas.
— Aalleikum! — odpowiedziałem.
— Dokąd jedziesz przez pustynię?
Głos jego brzmiał miękko i dźwięcznie, jak głos kobiety. Rękę miał drobną i delikatną, a gdy odsłonił twarz, spojrzały na mnie oczy piękne i wyraziste. Nie był to mężczyzna, lecz kobieta.
— Ja jadę wszędzie — odpowiedziała — a dokąd wiedzie cię twoja droga?
— Przybywam z Dżiddy; przejechawszy się trochę wrócę napowrót do tego miasta.
Twarz jej spochmurniała; spojrzała na mnie podejrzliwie.
— A więc mieszkasz w tem mieście?
— Nie; jestem tam obcy.
— Czy jesteś pielgrzymem?
Czy miałem jej wyjawić prawdę? Miałem zamiar uchodzić tu za muzułmanina; ale ponieważ zapytała wprost, nie chciałem skłamać.
— Nie, nie jestem hadżim.
— Jesteś obcy w Dżiddzie, a jednak nie przybyłeś, aby pójść do Mekki? Albo więc byłeś już przedtem w Mekce, albo jesteś niewiernym.
— Nie byłem jeszcze w Mekce, bo wiara moja nie jest waszą.
— Jesteś żyd?
— Nie, chrześcijanin.
— A ci dwaj?
— Ten jest chrześcijanin, a ten muzułmanin, który wybiera się do Mekki.
Twarz jej rozjaśniła się nagle; zwróciła się teraz do Halefa.
— Gdzie jest twoja ojczyzna, cudzoziemcze?
— Na Zachodzie, daleko stąd, za wielką pustynią.
— Czy masz żonę?
Pytanie to zdziwiło go niepomiernie, tem bardziej, że było ono sprzeczne ze zwyczajami Wschodu. Odpowiedział jej:
— Nie.
— Czy jesteś przyjacielem, czy służącym tego effendiego?
— Jestem i służącym i przyjacielem.
Wówczas zwróciła się do mnie:
— Zihdi, pójdź za mną!
— Dokąd?
— Nie pytaj wiele; a może boisz się kobiety?
— Nie, jedziemy za tobą.
Zawróciła swego wielbłąda i skierowała go w tę samą stronę, skąd przybyła. Zrównałem się z nią i jechałem obok. Tuż za nami podążali Halef i Albani.
— A więc — rzekłem, odwracając się do Albaniego — czy nie ziściła się moja przepowiednia co do przygody, która nas spotka?
Albani w odpowiedzi zaśpiewał miłosną piosenkę.
Była to kobieta nie pierwszej młodości; cerę miała spaloną od skwaru południowego słońca, niejedna zmarszczka na jej twarzy świadczyła o przebytych trudach i mozołach; ale oblicze jej jaśniało jeszcze uroczym blaskiem nadzwyczajnej niegdyś urody. Cóż ją zawiodło na pustynię? Na co, zmierzając wpierw do Dżiddy, wracała teraz wraz z nami? Dlaczegoż cieszyła się na wiadomość, że Halef chce się udać do Mekki i czemu nie powiedziała, dokąd nas chce zaprowadzić? — Ta kobieta była dla mnie zagadką. Miała strzelbę na ramieniu i jatagany za pasem. Między rzemienie, przytrzymujące siodło, wsunięta była jedna z owych dzid, które są tak niebezpieczne w ręku zręcznego Araba. Zrobiła na mnie wrażenie nieustraszonej amazonki: tego rodzaju wojownicze kobiety spotyka się na Wschodzie częściej, niż na Zachodzie, gdzie płeć żeńska cieszy się bez porównania większą swobodą.
— Dlaczego patrzysz mi tak przenikliwie w oczy?
— Wybacz, jeśli cię obraziłem spojrzeniem — odpowiedziałem. — Nie zwykłem w kraju twym spotykać takich kobiet, jak ty.
— Nie widziałeś kobiety uzbrojonej, co zabija mężczyzn? Kobiety, co przewodzi swemu szczepowi? czy nie słyszałeś nic o Ghalie?
— Ghalie? — zapytałem, namyślając się — czyż nie była ona ze szczepu Begum?
— Widzę, że ją znasz.
— Była ona rzeczywistym szejkiem swego szczepu i pobiła w bitwie pod Taraba wojska Mehemeda Aliego, walczące pod dowództwem Tunzun-beja.
— Tak jest. Otóż widzisz, że kobieta może być taką, jak mężczyzna.
— A co Koran mówi o tem?
— Koran? — zapytała z wyrazem lekceważenia — Koran, to księga; a ja tu mam jatagan, tifenk[90] i dżerid[91]… W co ty wierzysz? W księgę, czy w broń?
— W broń. Widzisz więc, że nie jestem giaurem, bo wierzę w to samo, co ty.
— Czy wierzysz również w twoją broń?
— Tak, bardziej jednak wierzę w kitab-acic[92] chrześcijan.
— Nie znam jej, ale widzę twą broń.
Był to bądź co bądź komplement; Arab zwykł bowiem osądzać każdego człowieka według broni, jaką ten ma na sobie. A potem spytała się:
— Kto zabił więcej wrogów, ty, czy twój przyjaciel?
Gdyby się miało sądzić z uzbrojenia, to Albani przedstawiał się jako znacznie bitniejszy, niż ja; ale byłem przekonany, że poczciwy Włoch potężnym swoim sarrasem nigdy jeszcze nie godził w życie ludzkie. Odpowiedziałem więc wymijająco:
— Nie mówiłem jeszcze z nim o tem.
— Ile razy wykonałeś intekam?[93].
— Nigdy jeszcze. Wiara moja zabrania zabijać nawet wroga; wyrok śmierci spełnia na nim prawo.
— A gdyby nadszedł Abu-Zeif i chciał cię zabić?
— Wówczas broniłbym się i zabiłbym go, gdyby konieczność tego wymagała; albowiem w obronie życia wolno zabijać… Wspomniałaś o „ojcu szabli“; czy znasz go?
— Znam go. I ty znasz jego nazwisko; czy słyszałeś o nim?
— Nietylko słyszałem o nim, ale widziałem go.
Zwróciła się ku mnie szybkim ruchem.
— Widziałeś go? Kiedy?
— Niewiele godzin temu.
— Gdzie?
— Po raz ostatni na statku. Byłem jego więźniem, a wczoraj umknąłem mu.
— Gdzie jest jego statek?
Wskazałem jej kierunek.
— Jest tam ukryty w zatoce.
— A czy on jest na statku?
— Nie. Poszedł do Mekki, aby złożyć dar wielkiemu szeryfowi.
— Wielki szeryf nie jest w Mekce, lecz w Taif. Mam ci do zawdzięczenia ważną wiadomość. Jedź ze mną!
Teraz przynaglała wielbłąda swego do szybszego biegu, a po pewnym czasie skierowała go w prawo; w dali zamajaczyły jakieś wzgórza. Gdyśmy się do nich zbliżyli, zauważyłem, że składały się z granitowych skał, podobnych do tych, jakie widziałem potem w okolicy Mekki. W jednej z dolin ujrzałem kilka namiotów. Wskazała mi je ręką i rzekła:
— Tam oto mieszkają.
— Kto?
— Beni-kifrowie[94] ze szczepu Atejbeh.
— Sądzę, że Atejbehowie mieszkają w El Callaleh Taleh i w Wadi el Nobejat.
— Słusznie; ale pojedź ze mną. Dowiesz się o wszystkiem!
Przed namiotami leżało rzędem około trzydziestu wielbłądów i kilka koni; sfora wychudłych, kudłatych psów pustynnych podniosła piekielne wycie, gdyśmy się zbliżali. Z namiotów wybiegli uzbrojeni ludzie; wyglądali bardzo wojowniczo.
— Poczekajcie tu! — rozkazała władczyni.
Kazała swemu wielbłądowi uklęknąć, zsiadła z niego i przystąpiła do owych mężów. Ani Albani, ani Halef, nie słyszeli rozmowy mojej z tą kobietą. Dlatego Halef zapytał:
— Zihdi, do jakiego szczepu należą ci ludzie?
— Do szczepu Atejbeh.
— Słyszałem o nich. Ludzie z tego szczepu słyną z nadzwyczajnej waleczności, żadna karawana nie zdoła się im oprzeć. Są to najwięksi wrogowie Dżeheinów, do których należy Abu-Zeif. Czego ta kobieta chce od nas?
— Nie wiem jeszcze.
— Dowiemy się więc. Ale miej twą broń w pogotowiu, zihdi; nie ufam im, bo to ludzie wyklęci.
— Po czem to poznajesz?
— Czy nie wiesz, że wszyscy Bedawis[95], mieszkający w okolicy Mekki, zbierają krople, spadające ze świec woskowych, kurz z progu u drzwi Kaaby i popiół z drzewa wonnego, aby tem czoła swe natrzeć? Ale ludzie ci nie mają nic na swych czołach; nie wolno im wejść ani do Mekki, ani do Kaaby; są przeklęci!
— Dlaczego wyklęto ich?
— O tem dowiemy się może od nich samych.
Tymczasem kobieta przemówiła kilka słów do owych ludzi; potem jeden z nich zbliżył się do nas. Był to starzec sędziwy.
— Niechaj Allah błogosławi waszemu przybyciu! Zsiądźcie z wielbłądów i wstąpcie w nasze namioty. Będziecie naszymi gośćmi.
To ostatnie zapewnienie przekonało mnie, że nie grozi nam u nich żadne niebezpieczeństwo. Skoro Arab wyrzekł raz słowo: def[96], można mu najzupełniej zaufać.
Zsiedliśmy więc z wielbłądów. Zaprowadzono nas do namiotów i poproszono, byśmy usiedli na tak zwanem: serir[97] i spożyli podane jadło.
Gdyśmy jedli, nikt nie odezwał się ani słowem. Potem podano bery; dopiero, gdy kłęby dymu unosiły się nad nami, rozpoczęto rozmowę. Z tego, że podano nam tylko bery, można było wnosić, że ludzie ci byli ubodzy. W okolicy świętego miasta używa się trojakiego rodzaju fajek. Pierwszym i najdroższym gatunkiem jest khedra. Fajka tego gatunku spoczywa zwykle na trójnogu, jest cała ze srebra i ma długą szyję z gumy, zwaną lajeh, ozdobioną drogiemi kamieniami, których ilość i jakość daje dokładne wyobrażenie o bogactwie właściciela fajki. Z takiej fajki pali się zazwyczaj najdroższy tytoń z Szirasu. Drugi gatunek fajek: sziszeh, jest podobny do pierwszego, ale mniejszy i nie tak drogiemi kamieniami ozdobiony. Najpospolitszą fajką jest bery. Składa się ona z kokosowej łupiny, napełnionej wodą, z wetkniętej w nią główki i z szyjki drewnianej.
W namiocie było przeszło dwudziestu ludzi. Starzec, który nas powitał, zabrał głos:
— Jestem szejk el urdi[98] i pragnąłbym z tobą o czemś pomówić. Obyczaj zabrania naprzykrzać się gościowi pytaniami; mimo to będę cię musiał o coś zapytać. Czy pozwalasz na to?
— Pozwalam.
— Ty należysz do Nessarahów?
— Tak, jestem chrześcijaninem.
— Cóż robisz tu, w kraju wiernych?
— Chcę poznać ten kraj i jego mieszkańców.
Na twarzy jego wyrażało się niedowierzanie.
— A gdy poznasz kraj, co uczynisz potem?
— Wrócę do ojczyzny.
— Allah akbar, Bóg jest wielki i niedocieczone są myśli Nessarahów! Jesteś moim gościem, więc wierzę w to, co mówisz. A ten człowiek jest twoim służącym?
Wskazał na Halefa.
— Jest moim służącym i przyjacielem.
— Nazwisko moje jest Malek. Rozmawiałeś z bint-szejk-Malek[99]; powiedziała mi, że sługa twój chce pójść do Mekki, by zostać hadżim.
— Powiedziała ci prawdę.
— Będziesz więc czekał na niego aż przyjdzie spowrotem?
— Tak.
— Gdzie?
— Tego jeszcze nie wiem.
— Jesteś cudzoziemcem, ale znasz mowę wiernych. Czy wiesz, co to jest delyl?
— Delyl, to przewodnik, który trudni się oprowadzaniem pielgrzymów po świętych przybytkach Mekki.
— A więc wiadomo ci. Ale delyl trudni się jeszcze czemś. Kobietom niezamężnym wzbroniony jest wstęp do świętego miasta. Jeśli dziewica chce zwiedzić Mekkę, musi się wprzód udać do Dżiddy i tam formalnie poślubić jakiegoś delyla. On ją potem, jako swą żonę, prowadzi do Mekki, gdzie wolno jej spełnić faradh i wadżib[100]. Po wypełnieniu z jej strony wszystkich religijnych powinności, delyl rozwodzi się z nią: kobieta pozostaje dziewicą, a on otrzymuje nagrodę za trud.
— Wiem to.
Ten wstęp starego szejka wzbudził we mnie wielką ciekawość. Ale w jakim związku pozostawała pielgrzymka Halefa z urzędem delyla? Dowiedziałem się o tem z ust szejka, który rzekł bez ogródek:
— Pozwól swemu służącemu być w czasie pielgrzymki delylem!
Ta propozycja zdziwiła mnie niezmiernie.
— Na co? — zapytałem.
— Powiem ci, jeśli udzielisz swego pozwolenia.
— Nie wiem, czy mu to wolno. Delylowie są urzędnikami, ustanowionymi przez władze.
— Któż może mu zakazać poślubienia dziewicy i rozwiedzenia się z nią po odbytej pielgrzymce?
— Prawda. Co się mnie tyczy, dam mu chętnie pozwolenie, jeśli sądzisz, że to potrzebne. Halef jest człowiekiem wolnym: musisz go więc sam o to poprosić.
Z prawdziwą przyjemnością przypatrywałem się teraz zdumionej twarzy Halefa.
— Czy chcesz to uczynić? — zapytał go starzec.
— Czy mogę tę dziewicę przedtem zobaczyć?
Szejk uśmiechnął się i odpowiedział:
— Dlaczego chcesz ją wprzód widzieć? Toć to obojętne, czy młoda jest, czy stara, piękna, czy brzydka. Po pielgrzymce rozwiedziesz się z nią.
— Czy benaht el Arab podlegają tym samym prawom, co córki Turków, którym nie wolno odsłaniać twarzy przed oczyma obcych mężczyzn?
— Córkom Arabów wolno pokazać się oczom mężczyzn. Zobaczysz ją.
Na jego skinienie jeden z obecnych wstał i wyszedł z namiotu. Po chwili wrócił, wiodąc dziewczynę; po rysach jej poznałem odrazu, że jest córką amazonki.
— Oto jest; spójrz na nią — rzekł szejk.
Halef skorzystał z tego pozwolenia jaknajskwapliwiej. Dziewica liczyła zaledwie piętnastą wiosnę swego życia, a jaśniała już całą pełnią niewieściego rozkwitu. Czarnooka piękność wywarła snać na Halefie urok niezwykły.
— Jak się nazywasz? — zapytał ją.
— Hanneh[101] — odpowiedziała.
— Oczy twe promienieją, jak nur el kamar[102]; twarz twoja jest jako cahari[103], a usta twe błyszczą jak remmahm[104], a rzęsy twe cieniste są jako liście el scemtu[105]. Nazywam się: Halef Omar hen hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah; jeśli będę mógł, spełnię twe życzenie.
Oczy mego Halefa świeciły się nietylko jak nur el kamar, lecz jak nur esz szems[106]. Mowa jego stała się kwiecistą, poetyczną. Oto stanął teraz nad tą samą przepaścią, która pochłonęła hanżowskie nadzieje jego ojca i dziadka, błogosławionej pamięci: Abul Abbasa i Dawuda al Gossarah; przepaścią tą były: miłość i małżeństwo.
Dziewica oddaliła się, a szejk zapytał go:
— Jak postanowiłeś?
— Zapytaj mego pana. Jeśli on mi nie będzie odradzał, spełnię twe życzenie.
— Pan twój udzielił ci już pozwolenia.
— Tak jest — potwierdziłem.— Ale powiedz nam, dlaczego dziewica ta udaje się do Mekki, a następnie dlaczego nie szuka sobie delyla w Dżiddzie?
— Czy znasz Achmet-Iccet-paszę?
— Gubernatora Mekki?
— Tak; ty go znasz napewno, albowiem każdy cudzoziemiec, co przybywa do Dżiddy, musi się u niego zgłosić, aby stanąć pod jego opieką.
— Czyż mieszka on w Dżiddzie? Nie byłem jeszcze u niego; nie trzeba mi opieki Turka.
— Jesteś wprawdzie chrześcijaninem, ale dzielny z ciebie człowiek. Pasza udziela swej opieki jeno za wielką opłatą. Tak jest; on nie przebywa w Mekce, tak jak powinien, ale w Dżiddzie, bo tam jest port. Pensja jego wynosi więcej niż miljon pjastrów, ale dochody jego przewyższają tę sumę pięciokrotnie. Każdy musi mu się opłacać, nawet przemytnik i zbój; dlatego właśnie mieszka stale w Dżiddzie. Powiedziano mi, żeś widział Abu-Zeifa.
— Widziałem go.
— Otóż ten rabuś jest dobrym znajomym paszy.
— To niemożliwe!
— Dlaczegożby nie! Czyż nie jest to korzystniej puścić wolno złodzieja i pobierać od niego pensję, niż zabić go? Abu-Zeif jest ze szczepu Dżeheinów, ja zaś ze szczepu Atejbehów. Te dwa szczepy żywią ku sobie śmiertelną nienawiść, mimo to śmiał Abu-Zeif podkraść się pod nasz duar[107] i porwać mi córkę. Zmusił ją, aby była jego żoną; po pewnym jednak czasie uciekła od niego ze swoją córką. Widziałeś obie; z córką moją przybyłeś tu, a jej córkę widziałeś przed chwilą. Od owego czasu szukałem go, aby się zemścić. Raz wytropiłem go w seraju[108] namiestnika. Czatowałem na zbója przed bramą, ale namiestnik obronił go i dał mu umknąć. Innym znów razem wysłał mnie szejk mego szczepu z tymi oto ludźmi do Mekki, bym zaniósł ofiary do Kaaby. Obozowaliśmy niedaleko bramy er Ramah; wtem ujrzałem Abu-Zeifa nadchodzącego z kilku ludźmi: zmierzał właśnie do świętego przybytku. Zawrzałem gniewem i rzuciłem się na niego, choć wpobliżu Kaaby nie wolno wszczynać sporu. Nie miałem zamiaru go zabić, chciałem go tylko zmusić, aby stanął ze mną do walki za murami miasta. Opierał się, a jego ludzie pomagali mu. Wszczęła się między nami bójka, która się skończyła tem, że eunuchowie nadbiegli, nas uwięzili, a jego wraz z towarzyszami puścili wolno. Za karę wzbroniono nam wstępu do świętych miejsc. Klątwa spadła na cały nasz szczep, który, aby się uwolnić od klątwy, wygnał nas ze swego łona. Jesteśmy banitami. Ale zemścimy się i opuścimy te okolice. Tyś był więźniem Abu-Zeifa?
— Tak.
— Opowiedz nam!
Opowiedziałem mu pokrótce moje przygody.
— Czy pamiętasz dokładnie miejsce, w którem ukryty jest statek Dżeheinów?
— Trafiłbym tam nawet w nocy.
— Czy chciałbyś nas tam zaprowadzić?
— Czy zabijecie Dżeheinów?
— Tak.
— W takim razie wiara moja zabrania mi prowadzić was w to miejsce.
— Tobie nie wolno się mścić?
— Nie, albowiem religja nasza każe nam miłować nawet wrogów. Tylko władze państwowe mają prawo karać zbrodniarzy, wy zaś nie jesteście sędziami.
— Twoja religja jest piękna; my zaś nie jesteśmy chrześcijanami i zabijemy wroga, bo każdy sędzia obroniłby go przeciwko nam. Opisałeś nam miejsce; wyszukam statek i bez twej pomocy. Złóż mi tylko przyrzeczenie, że nie ostrzeżesz Dżeheinów.
— Nie ostrzegę ich, bo nie mam ochoty być jeszcze raz ich więźniem.
— A więc zgoda. Kiedy Halef pójdzie do Mekki?
— Jutro, gdy pozwolisz, zihdi — odpowiedział za mnie mój służący.
— Możesz jutro pójść.
— Więc pozwól, by został już dziś z nami — prosił szejk. — Odprowadzimy go aż do tej granicy przed miastem, której nie wolno nam przekroczyć, a potem przyprowadzimy ci go spowrotem.
Zabłysła mi myśl, którą też natychmiast słowami wyraziłem.
— Czy mogę pójść i zaczekać na niego z wami?
Zauważyłem, że moje życzenie wywołało ogólną radość.
— Effendi, widzę, że nie pogardzasz przeklętymi wyrzutkami — odpowiedział szejk. — Jesteśmy ci radzi! Zostań już teraz między nami; będziesz nam wieczorem pomocny przy zawieraniu ewlenmy[109].
— Nie mogę, bo muszę wprzódy wrócić do Dżiddy, aby załatwić niektóre sprawy. Mój gospodarz powinien wiedzieć, gdzie się znajduję.
— Odprowadzę cię więc aż do bram miasta. Mnie nie wolno wejść, bo i Dżidda jest miastem świętem. Kiedy chcesz odjechać?
— Choćby zaraz. Nie zatrzymam się długo w mieście. Czy mam przyprowadzić ze sobą kadiego lub mullaha, aby byli świadkami zawarcia małżeństwa.
— Ani kadi, ani mullah nie jest nam potrzebny. Jestem szejkiem naszego obozowiska, a co się przedemną odbywa, jest prawomocne. Ale weź ze sobą pergamin lub papier, abyśmy mogli na nim spisać kontrakt ślubny. Mam mehir i gemedż[110].
Wkrótce wielbłądy były gotowe do drogi; dosiedliśmy ich. Gromada nasza składa się z nas trzech, a nadto z szejka, jego córki i pięciu Atejbehów. Szejk prowadził; zauważyłem, że nie obrał drogi prostej, lecz skierował trochę wbok, w stronę morza. Albani trzymał się teraz na wielbłądzie lepiej niż przedtem i tak przebyliśmy w krótkim czasie dość znaczną przestrzeń.
Wtem szejk zatrzymał swego wielbłąda i wskazał ręką ku morzu.
— Czy wiesz, co tam jest effendi?
— Co?
— Zatoka, w której kryje się statek rozbójnika. Czym zgadł?
— Możesz sobie to pomyśleć, ale nie powinieneś mnie pytać.
Starzec zgadł naprawdę i zamilkł. Jechaliśmy dalej.
Po pewnym czasie ukazały się dwa małe punkty na widnokręgu. Nie zbliżały się jednak wprost ku nam, lecz zmierzały w stronę zatoki. Zdołałem dojrzeć przez lunetę, że byli to dwaj ludzie i że szli pieszo. Podróżny jest na pustyni zjawiskiem niezwykłem. Nasuwało się więc natychmiast przypuszczenie, iż są to ludzie Abu-Zeifa. Arab, który mnie strzegł, kazał zapewne uwiadomić naczelnika o naszej ucieczce, a ci dwaj ludzie byli może posłańcami, którzy zaniósłszy wieść swemu panu, wracali teraz do przystani.
Małek spostrzegł ich również. Po chwili odwrócił się i szepnął coś do swoich ludzi. Trzej z nich zboczyli natychmiast w kierunku, skąd przybyliśmy. Przejrzałem plan Maleka. Miał snać to samo podejrzenie, co ja i chciał tych dwóch ludzi dostać w swoje ręce. Dlatego musiał im przeciąć drogę do zatoki, ale tak, aby się nie spostrzegli zawczasu. W tym celu nie kazał swoim ludziom iść prosto na nich, lecz dla pozoru wracać, a potem po zniknięciu im z oczu, wyprzedzić ich i stanąć naprzeciw nich oko w oko. Gdyśmy się puścili w dalszą drogę, zapytał szejk:
— Effendi, czy chcesz na nas zaczekać, czy wprost pojechać do miasta?
— Chcesz zapewne pomówić z tymi ludźmi; zostanę przy tobie, aż skończysz z nimi rozmowę.
— Być może, że to Dżeheini.
— I mnie się tak zdaje. Popędź ku nim naprzełaj, ja zaś z Halefem będę dalej jechał w dotychczasowym kierunku, aby się im nie zechciało uciec napowrót do Dżiddy.
— Dobrą dajesz mi radę; usłucham jej.
Skręcił wbok, ja zaś dałem znak Albaniemu, by się przyłączył do szejka. Było to lepiej dla niego, bo ja i Halef puściliśmy się teraz galopem. Rwaliśmy, co sił w wielbłądach; gdyśmy się wreszcie znaleźli w równej linji ze ściganymi przez nas piechurami, wykonaliśmy zwrot i stanęliśmy im na tyłach. Widocznie spostrzegli dopiero teraz, co się święci, bo na chwilę stanęli bezradnie. Za sobą mieli mnie i Halefa, z boku zbliżał się do nich Małek i tylko droga przed nimi zdawała się być wolną. To też przyśpieszyli kroku; nie uszli daleko, gdy nagle ujrzeli przed sobą owych trzech Atejbehów. Jakkolwiek nie mogli nas poznać z tak wielkiej odległości, widzieli jednak, że są osaczeni przez wrogów i usiłowali wymknąć się nam. Pozostała im tylko jedna możliwość. Byli uzbrojeni; gdyby się rozdzielili, to my musielibyśmy uczynić to samo. W takim wypadku mogliby podjąć walkę, bo na puszczy jeden piechur, co celnie strzela i umie zachować zimną krew, może się od biedy uporać z dwoma, a nawet i z trzema jeźdźcami. Ale snać nie przyszło im to na myśl lub zabrakło im odwagi. Zostali w kupie; to też prawie równocześnie otoczyliśmy ich ze wszystkich stron. Poznałem ich: byli to rzeczywiście dwaj ludzie ze statku. Abu-Zeifa
— Skąd przybywacie? — zapytał ich szejk.
— Z Dżiddy — odpowiedział jeden z nich.
— Dokąd idziecie?
— Na pustynię, szukać trufli.
— Szukać trufli? A nie macie ani zwierząt jucznych, ani koszy?
— Chcemy się naprzód przekonać, czy te grzyby tu rosną; potem przyniesiemy kosze.
— Z jakiego wy szczepu?
— Mieszkamy w mieście.
Kłamali bezczelnie, choć wiedzieli, że ich znam. Halef rozgniewany ich zuchwałością, porwał za bicz i zawołał do nich:
— Sądzicie może, że ten effendi i ja jesteśmy ślepi? A wy łotry, kłamcy! Jesteście Dżeheini i służycie Abu-Zeifowi! Jeśli się nie przyznacie, to ten bicz nauczy was mówić prawdę!
— Cóż to was obchodzi, czem my jesteśmy?
Zeskoczyłem z wielbłąda i wziąłem bicz z rąk Halefa.
— Nie dajcie się wyśmiać, ludzie! Posłuchajcie, co wam powiem. Nic mnie to nie obchodzi, jakie wy tam sprawy macie z tymi wojownikami ze szczepu Atejbeh; ja żądam tylko odpowiedzi na kilka pytań. Jeśli odpowiecie, nie zrobię wam nic złego, jeśli zaś nie, to tak was napiętnuję tym biczem, że nie ośmielicie się pokazać na oczy żadnemu wolnemu, walecznemu Arabowi.
Beduinowi nie można wyrządzić większej zniewagi, jak gdy mu się zagrozi biciem. Obaj sięgnęli po noże.
— Zabilibyśmy ciebie, zanimbyś nas uderzył — krzyknął jeden z nich.
— Nie doświadczyliście zapewne jeszcze nigdy, jak potężnym jest bicz ze skóry hipopotama, gdy znajdzie się w ręku Europejczyka. Wrzyna się w skórę jak jatagan, spada obuchem jak maczuga, a szybciej leci niż kula waszych tabandżab[111]. Czy nie widzicie, że broń wszystkich tych ludzi naokoło zwróconą jest na was? Zostawcie więc noże za pasem i odpowiadajcie! Czy wysłano was do Abu-Zeifa?
— Tak — odpowiedzieli z rezygnacją, widząc, że nie dadzą nam rady.
— Aby mu donieść, żeśmy uciekli?
— Tak.
— Gdzieście go zastali?
— W Mekce.
— Jakżeż mogliście tak prędko zajść aż do Mekki i wrócić stamtąd?
— Wynajęliśmy sobie wielbłądy w Dżiddzie.
— Jak długo zostanie Abu-Zeif w świętem mieście?
— Tylko krótki czas. Chce się udać do Taif, gdzie bawi obecnie szeryf-emir.
— Dość. Skończyłem z wami.
— Zihdi, chcesz puścić tych rozbójników? — zawołał Halef. — Zastrzelę ich, aby nie mogli już nikomu szkodzić.
— Dałem im słowo i ty musisz go ze mną razem dotrzymać. Jedź za mną!
Wsiadłem na wielbłąda i odjechałem. Halef pośpieszał za mną. Albani został jednak w miejscu i wyjął swój długi sarras z pochwy. Wiedziałem, że czyni to tylko dla gestu. Siedział też sobie spokojnie w siodle, gdy Atejbehowie zeskoczyli z wielbłądów, aby Dżeheinów ubezwładnić. Stało się to szybko przy pomocy kilku nieszkodliwych pchnięć nożem. Jeńców przywiązano po jednym do każdego wielbłąda, a jeźdźcy udali się w drogę powrotną, aby uwięzionych wrogów odstawić do obozowiska. Wszyscy inni podążyli za nam i.
— Ułaskawiłeś ich zihdi; a oni mimo to umrą — zauważył Halef.
— Ich los nie jest ani moją, ani twoją rzeczą! Pomyśl, co ciebie dziś czeka. Narzeczony powinien być łagodny.
— Zihdi, czy zgodziłbyś się grać rolę delyla u Hanneh?

— Tak, jeżelibym był muzułmaninem.
Aby go oszczędzić, mierzyłem w pierś konia...
— Panie, jesteś chrześcijaninem, Frankiem, z którym można mówić o trzech rzeczach. Czy wiesz, co to jest miłość?

— Wiem. Miłość to kolokwiat; kto go zje, dostanie boleści w brzuchu.
— O, zihdi, kto porównuje miłość z kolokwiatem! Niech Allah oświeci ci rozum i rozgrzeje twe serce. Dobra żona jest jak fajka z jaśminu i jak torebka, z której tytoniu nigdy nie ubywa. Miłość ku dziewicy jest — jest — jak — jak turban na łysej głowie, jako słońce nad pustynią.
— Tak. A kogo trafią jej promienie, dostaje udaru słonecznego. Mnie się zdaje, że ty go już masz, Halefie. Niech ci Allah dopomoże!
— Zihdi, wiem, że nie chcesz nigdy zostać narzeczonym; ale ja jestem nim właśnie, to też serce moje otworzyło się jak nos, co pije woń kwiatów.
Nasza rozmowa skończyła się, towarzysze dopędzili nas. Jechaliśmy w milczeniu. Gdyśmy już byli blisko miasta, szejk zatrzymał swe wielbłądy. Wziął bowiem ze sobą parę wielbłądów, abyśmy mogli na nich wrócić do obozu.
— Zaczekam tu, zihdi — rzekł do mnie.
— Kiedy wrócisz z miasta?
— Zanim słońce przebieży drogę tak długą, jak twoja lanca.
— A pamiętaj przynieść tirszeh lub kiahat![112]
— Dobrze. Przyniosę ci także mirek i kalem[113].
— Zrób tak. Niech cię Allah chroni!
Atejbehowie usiedli w kuczki przy swych wielbłądach, a my trzej pośpieszyliśmy do miasta.
— Czyż nie mieliśmy przygody? — zapytałem Albaniego.
— A jakże! I to nie byle jaką! Lada chwila mogłoby przyjść do mordu i zabójstwa. Byłem już przygotowany do walki.
— Tak. Wyglądałeś pan jak bohater, z którym niema żartów. Jak panu posłużyła jazda?
— Hm! Z początku rozpędziliśmy się zanadto, ale potem szło wszystko jaknajlepiej. Niemasz nic nad porządną europejską kanapę. Czy pan myśli pójść z tymi Arabami? A zatem nie zobaczymy się już nigdy!
— Prawdopodobnie, gdyż pan zapewne odjedzie stąd przy najbliższej sposobności. Ale przypadkiem możemy się gdzieś spotkać. Miałem w mojem życiu wiele takich niespodzianych przypadków.
Moja przepowiednia ziściła się potem. Teraz pożegnaliśmy się bardzo serdecznie. Odprowadziwszy wielbłądy do dewedżiego, udałem się z Halefem do mego mieszkania, by spakować rzeczy i pożegnać się z gospodarzem. Wyjechaliśmy z miasta na dwóch wynajętych osłach, a za miastem dosiedliśmy wielbłądów, które miały nas zawieźć do obozu Atejbehów.


ROZDZIAŁ VII.
W MEKCE.

Podczas jazdy mówiliśmy niewiele. Córka zaś szejka nie rzekła ani słowa. Oko jej natomiast płonęło dziwnym jakimś blaskiem, a kiedy rzucała spojrzenie w lewo, gdzie za krańcem widnokręgu krył się statek Abu-Zeifa, ujmowała już to rękojeść handżaru, już to długą strzelbę, opartą wpoprzek siodła.
Skoro przybyliśmy w pobliże obozu, podjechał do mnie Halef.
— Zihdi — zapytał — czy według zwyczajów twego kraju powinien narzeczony obdarzyć upominkiem poślubianą?
— Czyni się tak zwykle nietylko u nas, lecz i u was.
— Tak, zwyczaj ten panuje w Dżezirat el Arab i wogóle na całym Szarki[114]. Kiedy zaś Hanneh tylko pozornie ma zostać moją żoną na kilka dni, nie wiem więc, czy w takim wypadku mam jej złożyć upominek.
— Składanie upominków dowodzi uprzejmości, a ta wywołuje zawsze przyjemne uczucia. Ja na twojem miejscu okazałbym się właśnie uprzejmym.
— Cóż jej więc mam dać? Jestem ubogi i nieprzygotowany na wesele. Czy sądzisz, że mógłbym jej dać mój adeszlik?[115]
Nabył bowiem w Kairze pudełeczko z masy papierowej i nosił w niem zapałki. Pudełko takie można było kupić za trzydzieści groszy, ale w oczach Halefa uchodziło za bardzo cenne, gdyż zapłacił za nie handlarzowi dwadzieściakroć ponad rzeczywistą wartość. Miłość wywołała w nim heroiczne postanowienie poświęcenia swej kosztowności.
— Daj jej pudełko — odpowiedziałem z powagą.
— Zgoda! dostanie! lecz czy mi je zwróci, skoro już nie będzie moją żoną?
— Zatrzyma je napewno dla siebie.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw! Nie pozwoli, żebym poniósł stratę! Cóż mam uczynić, zihdi?
— Jeśli adeszlik jest ci tak drogi, to daj jej co innego!
— Ależ co? Nie posiadam więcej nic. Nie mogę jej przecież dać mego turbanu, ani mej strzelby, a bicza!
— To nie daj jej nic.
Stroskany Halef wstrząsnął głową.
— Ale to nie uchodzi, zihdi. Ona jest moją narzeczoną i musi coś ode mnie otrzymać. Cóż pomyślą o tobie, Atejbehowie, jeśli twój służący, poślubiając kobietę, nie da jej upominku.
— A więc tak!
Chytrze próbował podrażnić moją ambicję i w ten sposób przymówić się do mego worka.
— Chwała Allahowi, że oświecił cię, Halefie! Ale niestety i ze mną nie jest lepiej. Nie mogę twojej narzeczonej podarować ani haika, ani mojej kurtki, ani strzelby!
— Allah jest sprawiedliwy i litościwy, effendi, odpłaca on za każdy dar tysiąckrotnie. Czy nie masz ukrytych w skórzanym woreczku przedmiotów, które mogłyby zachwycić każdą narzeczoną? A jeżeli dam ci jakie z tych cacek, czy otrzymam je napowrót, gdy Hanneh nie będzie już twoją żoną?
— Musisz zażądać!
— My, Frankowie, nie mamy takiego zwyczaju. Ponieważ jednak obiecujesz mi tysiąckrotną zapłatę, więc zajrzę potem do worka, a może znajdzie się co dla ciebie.
Halef aż podniósł się w siodle z radości.
— Zihdi, jesteś najmądrzejszym i najlepszym effendim, jakiego tylko Allah stworzył. Dobroć twa jest szersza od Sahary, a dobroczynność dłuższa od Nilu.Ojciec był najsławniejszym, a ojciec twój twego ojca najczcigodniejszym ze wszystkich mężów w twym kraju. Matka twa była najpiękniejszą z róż, a matka twojej matki najrozkoszniejszym kwiatem Zachodu. Obyś miał tylu synów, ile jest gwiazd na niebie, a córek tyle, ile ziarnek piasku na pustym, a potomkowie twych dzieci niech staną się tak niezliczeni jak niezliczone są krople w morzu.
Na szczęście dojechaliśmy do obozu, bo gdyby nasza rozmowa trwała dłużej, Halef z nadmiaru wdzięczności ożeniłby mnie ze wszystkiemi córami Samojedów, Tunguzów, Eskimosów i Papuasów. Skórzany woreczek, o którym Halef wspomniał, zawierał istotnie niejedną rzecz, nadającą się na podarunek dla Beduinki.
Isla ben Maflej, syn kupca, rozstając się ze mną w Kairze po podróży po Nilu, zaopatrzył mnie w kolekcję rozmaitych przedmiotów, które miały mi służyć jako podarunki celem łatwego zaskarbienia życzliwości i okupienia cennych usług. Przedmioty te nie zajmowały wiele miejsca i nie przedstawiały zbyt wielkiej wartości, przecież dla mieszkańców pustyni były cenną rzadkością.
Podczas naszej nieobecności uprzątnięto jeden namiot i urządzono do mego użytku. Rozgościwszy się w nim, otworzyłem skórzany worek i wyjąłem zeń medaljon, pod którego szklaną pokrywą poruszał się sztucznie mały djabełek. Sporządzony zupełnie na wzór spinki do mankietów ze sztucznego szyldkretu, wisiał na łańcuszku ze szklanych paciorków, które mieniły się w świetle lub w blasku ognia wszystkiemi barwami tęczy. W Paryżu mogło to świecidełko kosztować zaledwie dwa franki. Pokazałem je Halefowi.
Ten spojrzawszy, cofnął się z przestrachem.
— Maszallach, co za dziwo! Toż to szajtan! oby go Bóg przeklął! Zihdi, w jaki sposób dostałeś djabła w swoją moc? La ilia ilia Allah, we Muhammed rezul Allah! Strzeż nas Boże przed potrzykroć ukamienowanym djabłem, gdyż nie jemu, tylko Tobie jedynie chcemy służyć!
— Nie może ci nic uczynić, gdyż jest mocno zamknięty.
— Czy naprawdę nie może wyskoczyć?
— Nie.
— Czy możesz mnie zapewnić na twoją brodę?
— Na moją brodę!
— Pokaż mi go, zihdi. Lecz jeżeli uda mu się wydostać, wtedy będę zgubiony, a za duszę moją odpowiesz ty i twoi ojcowie.
Ujął ostrożnie w końce palców łańcuszek, i położywszy medaljon na ziemi, ukląkł, by mu się dokładnie przypatrzeć.
— Wallahi — billahi — tallahi — na Allaha, to szajtan! Czy widzisz, jak rozdziawia pysk i wywala język? Jak przewraca oczyma, zamierza się rogami, jak skręca ogon, grozi pazurami i tupie nogami! O jacik — biada, jeśli rozwali szkatułkę!
— Tego nie zdoła uczynić, bo to figurka, sztucznie zrobiona!
— Sztuczna figurka, zrobiona rękami ludzkiemi? Effendi, łudzisz mnie zapewne, abym nabrał odwagi. Kto może zrobić djabła? Żaden człowiek, ani wierny, ani chrześcijanin, ani nawet żyd! Tyś największy taleb i najśmielszy zuch na ziemi, boś pokonał szajtana i zamknął go w tem ciasnem cindan[116]. Hamdullillah, teraz ziemia jest wolna od djabła i jego duchów, a wszyscy potomkowie proroka powinni cieszyć się z katuszy, jakie on cierpi. Naco pokazałeś mi ten łańcuszek, zihdi?
— Abyś go ofiarował w upominku narzeczonej.
— Ja — — ?! Ten łańcuszek cenniejszy nad wszystkie djamenty w tronie wielkiego Mogula? Kto go posiada, tego imię zasłynie między wszystkimi synami i córami wiernych. Czy chcesz go naprawdę podarować?
— Owszem.
— Bądź więc tak dobry i pozwól, ażebym go dla siebie zatrzymał! Wolę dać dziewczynie zapalniczkę.
— Nie, dasz jej ten łańcuszek. Rozkazuję ci!
— Muszę więc usłuchać. Ale gdzie miałeś łańcuszek i inne rzeczy, zanim włożyłeś je wczoraj do woreczka?
— Od Kahiry aż dotąd jest okolica niebezpieczna, dlatego ukrywałem te skarby w moich szalwarach[117].
— Zihdi, mądrość twa i przezorność przewyższa chytrość djabła, którego zmusiłeś, by mieszkał w twoich szalwarach. Kiedy mam dać Hanneh łańcuszek?
— Skoro zostanie twoją żoną.
— Będzie najsławniejszą ze wszystkich benat el Arab[118], albowiem wszystkie plemiona sławiąc ją, będą opowiadały o niej, że więzi u siebie djabła. Czy wolno mi obejrzeć resztę twoich skarbów?
Nie stało się zadość jego woli, bo szejk kazał nas prosić do siebie. W namiocie jego znaleźliśmy wszystkich Atejbehów.
— Zihdi, czy przyniosłeś ze sobą pergamin? — zapytał Malek.
— Mam papier, który zupełnie zastąpi pergamin.
— Czy zgadzasz się na spisanie umowy?
— Owszem, jeśli sobie tego życzysz.
— A więc może zaczniemy?
Halef, do którego pytanie było zwrócone, skinął głową; wtedy powstał jeden z obecnych mężów, aby mu stawiać pytania:
— Jak brzmi twe pełne nazwisko?
— Nazywam się Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah.
— Z którego kraju pochodzisz?
— Pochodzę z Garbi[119], gdzie za wielką pustynią zachodzi słońce.
— Do jakiego należysz szczepu?
— Ojciec mego ojca, oby obydwaj zaznali błogosławieństwa Allaha, zamieszkiwał ze sławnym szczepem Uelad Zelim i Uelad bu Zeba wielki Dżebel Szur-Szum.
Mąż, który zdał Halefowi te pytania, w każdym razie krewny narzeczonej, zwrócił się teraz do szejka.
— Znamy cię wszyscy, o waleczny, dzielny, mądry i sprawiedliwy. Jesteś hadżi Malek Iffandi ibn Achmed Chadid el Ajni ben Abul Ali el Bezami Abu Szehab Abdolatif el Hanifi, szejk walecznego szczepu Beni Atejbeh. Ten oto mąż jest bohaterem ze szczepu Uelad Zelim i Uelad bu Zeba, zamieszkującego niebosiężne góry, zwane Dżebel Szur-Szum. Jest to Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah, przyjaciel wielkiego effendi z Frankistanu, którego jako gościa przyjęliśmy w naszym namiocie. Ty masz córkę. Na imię jej Hanneh; włosy jej są jako jedwab, skóra ma miękkość oliwy, a cnoty jej są tak czyste i lśniące, jak płatki śniegu, spadające na szczyty gór. Halef Omar pragnie ją poślubić. Powiedz tylko, szejku, co o tem sądzisz!
Zagadnięty udawał głębokie zastanowienie. Po chwili odpowiedział:
— Rzekłeś, synu mój. Teraz usiądź i posłuchaj mych słów. Ten Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah jest bohaterem, którego sława już przed laty dotarła do nas. Ramię jego jest niezwyciężone; bieg jego jest tak szybki, jak bieg gazeli; oko jego ma bystrość wzroku orła; rzuca dzirytem na odległość kilkuset kroków, kula jego nie chybia celu; a jego handżar broczył się w krwi wielu wrogów. Nadto uczył się Koranu i jest mężem w radzie bardzo roztropnym i doświadczonym. Do tego, oto ten, potężny bej Franków, uznał go godnym swej przyjaźni — — dlaczegóż więc miałbym mu odmówić mej córki, gdy będzie gotów, spełnić moje warunki?
— Jakie są twoje warunki? — zapytał poprzedni mówca.
— Dziewczę jest córką potężnego szejka, przeto nie może jej posiąść za zwykłą cenę. Żądam, ażeby mi dał jedną klacz, pięć wielbłądów pod wierzch, dziesięć wielbłądów jucznych i pięćdziesiąt owiec.
Na te słowa zrobił Halef taką minę, jak gdyby właśnie połknął był pięćdziesiąt owiec, dziesięć jucznych i pięć wierzchowych wielbłądów wraz z klaczą. Skąd miał to wszystko wziąć? Na szczęście szejk ciągnął dalej:
— Ja natomiast podaruję nowożeńcom jako wiano: jedną klacz, pięć wielbłądów pod wierzch, dziesięć wielbłądów jucznych i pięćdziesiąt owiec. Mądrość wasza pojmie, że, gdy rzecz się tak ma, niepotrzebna jest wzajemna wymiana. Wymagam jedynie, by jutro rano, w czasie Fagr[120], podjął pielgrzymkę do Mekki i wziął swą żonę ze sobą. Po spełnieniu świętych obrzędów wrócą natychmiast do nas. Halef ma obchodzić się ze swoją żoną, jak z dziewicą i po powrocie odejść od niej. Za tę usługę otrzyma wielbłąda i worek daktylów. Jeśli zaś nie będzie wobec swojej żony zachowywać się, jak wobec osoby obcej, nie otrzyma nic i zginie. Jesteście świadkami, że tak postanawiam.
Mąż, prowadzący umowę, zwrócił się teraz do Halefa.
— Słyszałeś? I cóż ty na to?
Można było poznać po Halefie, że jeden punkt układów nie podobał się jemu, mianowicie żądanie, by oddał żonę napowrót. Ale rozum nakazywał zastosować się do okoliczności, przeto odpowiedział:
— Przyjmuję te warunki.
— Sporządź więc umowę, effendi — poprosił mnie szejk — i to podwójnie; jedną dla mnie, a drugą dla niego!
Spełniłem jego życzenie, a następnie odczytałem pismo. Uzyskało aprobatę szejka, który, posługując się rękojeścią swego sztyletu, zaopatrzył każdy egzemplarz we woskową pieczęć, poczem wraz z Halefem podpisał.
Tak zakończono prawne formalności i rozpoczęto uroczystość weselną. Ponieważ zawarto małżeństwo pozorne, więc wesele miało przebieg bardzo skromny. Zabito i upieczono barana. Podczas gdy pieczeń piekła się na rożnie nad ogniskiem, stoczono pozorną bitwę, przyczem jednak wcale nie strzelano, a łatwo się domyśleć, z jakiego powodu. Z nadejściem nocy zaczęto ucztę. Lecz jedli tylko sami mężczyźni, a dopiero, gdyśmy się już nasycili, kobiety otrzymały resztki jedzenia. Przy tej sposobności zjawiła się Hanneh. Skorzystał z tego Halef i, podniósłszy się z miejsca, podał jej opisany powyżej podarunek. Sceny, która teraz się rozegrała, niepodobna opisać. Djabeł, zamknięty w medaljonie, wydawał się cudem, przechodzącym wszelkie pojęcia ludzkie. Nic nie pomogły moje usiłowania, ażeby im wytłumaczyć mechanizm tego bawidełka. Nie chcieli mi uwierzyć, a szczególnie dlatego, że djabeł był przecie żywy. Wielbiono mnie jako bohatera i czarodzieja; ale skutek tego wszystkiego był taki, że Hanneh nie otrzymała podarunku. Szatan uwięziony, to zjawisko tak niesłychanie ważne, że sam szejk tylko był godny, ażeby strzec tego niezrównanego skarbu; naturalnie, musiałem go wprzódy jak najuroczyściej zapewnić, że szatanowi nigdy nie uda się uciec i ściągnąć na niego nieszczęście.
Około północy wróciłem do swego namiotu, ażeby zażyć snu. Halef towarzyszył mi.
— Zihdi — odezwał się — czy muszę to wszystko wypełnić, co dziś spisałeś?
— Tak. Sam przecie przyrzekłeś!
Po pewnym czasie odezwał się bardzo smutnie:
— Czy i ty oddałbyś swą żonę?
— Nie.
— A jednak mówisz, że powinienem dotrzymać obietnicy!
— Naturalnie. Jeżelibym poślubiał kobietę, to nie zobowiązałbym się do oddania jej.
— O, zihdi, dlaczego nie powiedziałeś mi, że i ja również mam tak uczynić!
— Czy jesteś chłopcem i potrzebujesz opiekuna?... czy chrześcijanin może pouczać muzułmanina, jak się ma żenić?... Ale zdaje mi się, że chciałbyś Hanneh zatrzymać!
— Zgadłeś.
— Więc chcesz mnie opuścić?
— Ciebie — zihdi? O — — ! —
Zakrztusił się z zakłopotania, ale nie dał mi żadnej odpowiedzi. Usłyszałem tylko jakieś niezrozumiałe mamrotanie, a później kilka westchnień. Nie wiedział, co z sobą począć. Zapanowało w nim jakieś rozdwojenie, w duszy jego miłość ku dziewczynie stanęła do walki z przywiązaniem do mojej osoby. Musiałem go zostawić na łup wewnętrznej rozterce i zasnąłem rychło.
Z głębokiego snu obudziło mnie głośne stąpanie wielbłądów. Wyszedłem z namiotu. Na wschodzie wstawał dopiero blady świt, ale tam, gdzie była zatoka, niebo krwawiło się łuną gorejącą. Był to niewątpliwie pożar. Odrazu nasunęło mi się pewne przypuszczenie, które ruch, panujący w obozie, zdawał się potwierdzać. Mężczyźni wracali z jakiejś wyprawy, a wielbłądy ich dźwigały łupy obfite. I córka szejka była z nimi, bo gdy zsiadała z wielbłąda, zauważyłem, że szaty jej były splamione krwią. Malek powitał mnie i rzekł, wskazując na łunę:
— Widzisz, żeśmy znaleźli statek. Spali, gdyśmy przybyli, a teraz zgromadzeni są u psów, ojców swych.
— Zabiłeś ich i obrabowałeś statek?
— Obrabowałem?... Cóż znaczy to słowo?... Czyż własność zwyciężonego nie należy do zwycięzcy? Któż może nam zaprzeczyć prawa do tego, cośmy zdobyli?
— Cehka, którą Abu-Zeif zrabował, należy do szeryfa emira.
— Do szeryfa emira, który skazał nas na wygnanie? Gdyby nawet pieniądze były jego własnością, nie oddałbym ich. Ale czy sądzisz napewno, że te pieniądze — to cehka?... Okłamano cię. Tylko sam szeryf ma prawo do pobierania tego podatku i nigdy nie powierzyłby ich Turkowi. Turek, którego miałeś za poborcę, był albo przemytnikiem, albo celnikiem paszy egipskiego, którego niechaj Allah zatraci!
— Nienawidzisz go!
— Jak każdy wolny Arab. Czyś nie słyszał o okrucieństwach, jakie się tu działy w czasach Wachabitów? Wszystko mi jedno, czy pieniądze należą do paszy, czy do szeryfa; nie oddam ich nikomu... Ale zbliża się czas Fagru. Przygotuj się do drogi. Nie możemy tu dłużej zostać.
— Gdzie myślisz rozłożyć się obozem?
— W miejscu, z którego mógłbym widzieć drogę z Mekki do Dżiddy. Abu-Zeif nie ujdzie moich rąk.
— Czyś pomyślał o niebezpieczeństwach, jakie ci grożą?
— Czy sądzisz, że Atejbeh obawia się niebezpieczeństw?
— Nie, ale nawet najodważniejszy człowiek musi być także ostrożnym. Jeśli Abu-Zeif wpadnie w twe ręce, a ty go zabijesz, to musisz bezzwłocznie opuścić te okolice. Wówczas mógłbyś stracić dziecko swej córki, które będzie właśnie z Halefem w Mekce.
— Powiem Halefowi, gdzie mnie ma szukać w takim wypadku. Hanneh uda się do Mekki, zanim my ruszymy w drogę. Jest to jedyna osoba między nami, która nie była jeszcze w świętem mieście; gdyby się pielgrzymka odwlokła, to być może, że nie ujrzałaby już nigdy Mekki. Dlatego już oddawna szukałem delyla, któryby ją tam zaprowadził.
— Czy postanowiłeś już, w którą stronę macie się udać?
— Skierujemy się na pustynię Er Nahman, ku Maskatowi, a potem wyślemy może posłańca do El Frat[121] do Beni Szammar, albo do Beni Obeide z zapytaniem, czy zechcą nas przyjąć do swego szczepu.
Po krótkiem świtaniu nastał dzień. Słońce dotknęło promieniami horyzontu, a Arabowie, ociekający jeszcze przelaną przez siebie krwią, uklękli do modlitwy. Wnet rozebrano namioty i Atejbehowie puścili się w drogę. W jasnem świetle dziennem spostrzegłem, że przywłaszczyli sobie bardzo wiele przedmiotów. Napad ten wzbogacił ich; byli już teraz zamożnymi ludźmi. Z tego powodu zapanowała wśród nich wielka wesołość. Zostałem trochę wtyle.
Przykro mi było pomyśleć, że Dżeheinowie zginęli z rąk swych wrogów poniekąd za moją przyczyną. Nie mogłem sobie wprawdzie uczynić żadnego zarzutu, ale bądź co bądź należało zapytać swego sumienia, czy nie było możliwem postąpić inaczej. Nadto bliskość Mekki podniecała mnie w najwyższym stopniu. Niedaleko wznosiło się miasto święte, zakazane. Czy miałem je ominąć, czy też zwiedzić mimo wszystkie niebezpieczeństwa? Jakaś ukryta siła gnała mnie do tego miasta, a jednak musiałem się nad tem przedsięwzięciem spokojnie zastanowić. Cóż będzie, gdy mi się ono uda? Będę mógł powiedzieć, że byłem w Mekce i — nic więcej. Gdyby jednak poznano we mnie giaura, to nie uniknąłbym śmierci, i to jakiej śmierci! Ale wszelkie namyślanie się i rozważanie pobudek nie doprowadziłoby do niczego, postanowiłem więc zastosować się do okoliczności.
Szejk obrał drogę okólną, aby się z nikim nie spotkać. Nie pozwolił karawanie wypocząć, póki się nie ściemniło. Droga nasza wiodła przez wąwóz, między dwiema równoległemi granitowemi ścianami. Za wąwozem znaleźliśmy się w głębokiej kotlinie, z której — jak się zdawało — nie było wyjścia. Tam rozbiliśmy namioty, a kobiety roznieciły ogień. Wnet wszyscy zasiedli do obfitej i urozmaiconej uczty, do której potrawy pochodziły z kuchni Abu-Zeifa. Potem nastąpił przez wszystkich niecierpliwie oczekiwany podział łupu. Ponieważ nic z tem nie miałem wspólnego, opuściłem obóz, aby się rozejrzeć po kotlinie. W pewnem miejscu zauważyłem, że można się wspiąć na skałę. Spróbowałem. Gwiazdy świeciły jasno; udało mi się. Może po kwadransie stałem na wysokiem wzgórzu, z którego roztaczał się widok na wszystkie strony. Tam w dole, w południowej stronie ciągnęło się pasmo gór skalistych, a nad niem jaśniało białawe światło, takie jakie wieczorem zwykle się unosi nad oświetlonemi miastami.
Tam leżała Mekka!
Podemną rozlegały się głośne krzyki Atejbehów, kłócących się między sobą o łup. Po pewnym czasie wróciłem do nich. Szejk przyjął mnie następującemi słowy:
— Effendi, dlaczego nie zostałeś przy nas? Musisz otrzymać część wszystkiego, cośmy znaleźli na statku.
— Ja?... Mylisz się... Nie byłem przy tem, więc nie powinienem nic dostać.
— Czyż znaleźlibyśmy Dżeheinów, gdybyśmy ciebie nie spotkali? Mimowoli byłeś naszym przewodnikiem; przeto otrzymasz, co ci się należy.
— Nie przyjmę nic!
— Zihdi, za mało znam twoją wiarę i nie wolno mi jej obrażać, bo jesteś moim gościem; ale wiara ta jest fałszywą, jeśli zakazuje ci przyjęcia łupu. Wrogowie już nie żyją, statek ich zniszczony, mamy więc rzeczy te, które są nam tak potrzebne, spalić i zniszczyć?
— Nie chcę się sprzeczać; zatrzymajcie wszystko, co posiadacie!
— Nie zatrzymamy wszystkiego! Pozwól, że damy to twemu towarzyszowi, Halefowi, jakkolwiek ten otrzymał już swoją część.
— Dajcie jemu!
Mały Halef Omar był mi niewymownie wdzięczny. Otrzymał trochę broni, kilka szat i kiesę, w której było pełno srebrnych monet. Nie dał mi spokoju, aż przeliczyłem zawartość kiesy i przekonałem się naocznie, że stał się dziś niezmiernie bogatym człowiekiem. Suma cała wynosiła zaledwie osiemset pjastrów, ale to wystarczało, aby uszczęśliwić biednego Araba.
— Temi pieniędzmi możesz pięćdziesiąt razy opłacić koszta, jakie mieć będziesz w Mekce — zauważył szejk.
— Kiedy mam pójść do świętego miasta? — zapytał go Halef.
— Jutro między rankiem a południem.
— Nie byłem tam jeszcze nigdy. Jak się mam zachować?
— Powiem ci. Każdy pielgrzym jest zobowiązany natychmiast po przybyciu do miasta pójść do El Hamram[122]. Podjedziesz więc pod Bajth-Allah[123], zostawisz na dworze wielbłądy i wejdziesz. Tam znajdzie się napewno jakiś metowef[124], który cię poprowadzi i o wszystkiem pouczy; ale powinieneś go przedtem zapytać o cenę, bo inaczej oszuka cię. Gdy ujrzysz Kaabę, zrobisz dwa razy rikat[125] i odmówisz przepisane modlitwy, aby podziękować za szczęśliwe przybycie do świętego miejsca. Potem podejdziesz do mambar[126] i zzujesz obuwie, które tam zostanie i będzie strzeżone; w Beith-Allah bowiem nie wolno nosić obuwia w ręku, jak się to dzieje w innych meczetach. Wreszcie następuje towaf, czyli pochód wokoło Kaaby, który trzeba siedem razy powtórzyć.
— W którą stronę?
— W prawo, tak, że Kaabę będziesz miał zawsze po lewej ręce. Pierwsze trzy razy powinno się obejść Kaabę bardzo szybkim krokiem.
— Dlaczego?
— Ku pamięci proroka. Raz rozeszła się wieść, że prorok niebezpiecznie zachorował; aby wykazać nieprawdziwość tej pogłoski, prorok pobiegł szybko trzy razy naokoło Kaaby. Potem obchodzi się Kaabę powoli. Modlitwy, jakie należy przytem odmawiać, umiesz. Po każdem obejściu wkoło całuje się święty kamień. Gdy ukończysz towaf, przyciśniesz pierś do drzwi Kaaby, wyciągniesz ramiona i prosić będziesz Allaha o przebaczenie wszystkich grzechów.
— I będzie już koniec?
— Nie. Potem pójdziesz do El Madżem[127] i padniesz dwa razy na twarz przed Mekam-Ibrahim[128]. Stąd udasz się do świętej studni Cem-cem, gdzie po krótkiej modlitwie będziesz mógł tyle wody wypić, ile ci się spodoba. Dam ci kilka flaszek, abyś mi je napełnił i przyniósł ze sobą. Woda święta jest niezawodnym lekiem na wszystkie choroby ciała i duszy.
— To są ceremonje przy Kaabie. A co potem?
— Potem następuje Zay, czyi pochód ze Scafy do Meruy. Na wzgórzu Scafy stoją trzy otwarte łuki. Tam staniesz, zwrócisz twarz ku meczetowi, wzniesiesz ręce do nieba i prosić będziesz Allaha o pomoc na świętej drodze. Potem pójdziesz sześćset kroków aż do Meruy; w drodze ujrzysz cztery kamienne słupy, obok których przebiegniesz w podskokach. W Meruy odmówisz znowu modlitwę, a potem masz sześć razy przebyć tę samą drogę.
— A potem już koniec?
— Nie, musisz dać sobie ostrzyc głowę i zwiedzić Omrah, które leży w odległości od świętego miasta, równej tej, jaka nas dzieli od Mekki. Po ukończeniu tych świętych czynności możesz wrócić. W miesiącu, w którym odbywa się wielka pielgrzymka, wierny musi więcej spełnić obrzędów, co wymaga długiego czasu, bo w mieście świętem jest wówczas wiele tysięcy pielgrzymów. Tobie zaś wystarczą dwa dni, a trzeciego będziesz już u nas.
Po tej nauce, udzielił szejk Halefowi rozmaitych wskazówek, które się odnosiły do Hanneh.
Udałem się na spoczynek.
Halef wszedł po chwili do namiotu i nasłuchiwał najprzód, czy już śpię. Widząc, że jeszcze się ruszam, zapytał mnie:
— Zihdi, kto ci będzie usługiwał podczas mojej nieobecności?
— Ja sam. Czy mogę cię o coś poprosić, Halefie?
— Tak. Wiesz, że czynię dla ciebie wszystko, co mogę i co mi wolno.
— Masz przynieść szejkowi wody ze świętej studni Cem-cem. Przynieś i mnie jedną flaszkę.
— Zihdi, zażądaj ode mnie wszystkiego, tylko nie tego; nie mogę tego uczynić za żadną cenę. Ze studni tej mogą pić tylko wierni. Gdybym ci przyniósł wody to już nicby mnie nie uchroniło od wiecznego potępienia!
Powiedział to z takiem przekonaniem, że nie chciałem już więcej nań nalegać. Po chwili zapytał:
— Czy nie chciałbyś sam pójść po świętą wodę?
— Nie wolno mi!
— Wolno ci, jeśli się przedtem nawrócisz i przyjmiesz wiarę świętą.
— Nie uczynię tego; ale teraz śpijmy.
Nazajutrz wyjechał Halef w towarzystwie swej żony. Nakazano mu, by wszędzie mówił, że przybywa z dalekich stron i nikomu nie zdradził, że jego towarzyszka jest ze szczepu Atejbeh. Za parą małżeńską jechał przez pewien czas wojownik, któremu poruczono rozglądać się bacznie po drodze między Mekką a Dżiddą. U wejścia do kotliny ustawiono straż.
Pierwszy dzień minął spokojnie, drugiego zwróciłem się do szejka z zapytaniem, czy pozwoli mi zrobić małą wycieczkę w okolicę. Dał mi wielbłąda, ale prosił o zachowanie wszelkich ostrożności. Sądziłem, że sam pojadę; tymczasem, gdym chciał już dosiąść wielbłąda, przystąpiła do mnie córka szejka zapytała:
— Effendi, czy mogę z tobą pojechać?
— Owszem.
Gdyśmy opuścili kotlinę, skierowałem się mimowoli ku Mekce. Sądziłem, że moja towarzyszka ostrzeże mnie, ale ona nie rzekła ani słowa. Po kwadransie jazdy skręciła trochę w prawo i poprosiła:
— Jedź ze mną, effendi!
— Dokąd?
— Chcę zobaczyć, czy nasz strażnik jest na swojem miejscu.
Po pięciu minutach ujrzeliśmy go. Siedział na wzgórzu i patrzył nieustannie na południe.
— Nie trzeba, żeby nas zobaczył — powiedziała. — Chodź, zihdi; zaprowadzę cię, dokąd zechcesz!
Co miały znaczyć te słowa? Skierowała wielbłąda w lewo i uśmiechnęła się do mnie. Potem przynaglała wielbłąda do biegu i zatrzymała się dopiero w wąskiej dolinie. Tu zsunęła się z wielbłąda i usiadła na ziemi.
— Usiądź przy mnie, pomówimy trochę z sobą — rzekła.
Wydała mi się bardzo tajemniczą, ale mimo to spełniłem jej życzenie.
— Czy uważasz swoją wiarę za jedynie prawdziwą, effendi? — rozpoczęła tę dziwną rozmowę.
— Tak! — odpowiedziałem.
— Ja również — dodała spokojnie.
— I ty? — zapytałem zdumiony; takiego wyznania nigdy jeszcze nie słyszałem z ust muzułmańskich.
— Tak, effendi, wiem, że tylko twoja religja jest prawdziwą.
— Skąd wiesz o tem?
— Od siebie samej. Pierwszem miejscem, w którem byli ludzie, był raj; tam żyły wszystkie stworzenia obok siebie, nie czyniąc sobie nic złego. Tak chciał Allah i dlatego ta religja jedynie jest dobra, która nakazuje miłość. I taką właśnie jest religja chrześcijan.
— Czy znasz ją?
— Nie; ale pewien stary Turek opowiadał mi niegdyś o niej. Mówił mi, że wy modlicie się do Boga temi słowy: „Ile unut bicim ginahler, bejle unutar-ic ginah ler“[129], Czy to prawda?
— Tak.
— Podobno w waszym Koranie są jeszcze i te słowa: „Allah muhabbet dir, ile muhabedda kim durar, bu durar Allahda ile Allah durar onada“[130]. Powiedz mi, czy i to jest prawdą?
— Tak, i to jest prawdą!
— A więc religja wasza jest prawdziwą. A czy chrześcijaninowi wolno porwać dziewicę?
— Nie. Za czyn taki czeka go wielka kara.
— Wobec tego religja wasza jest lepsza od naszej. Gdyby Abu-Zeif był chrześcijaninem, nie mógłby mnie porwać i zmusić, abym została jego żoną?
— Tak.
— Wiesz zapewne także, że Turcy i Egipcjanie prześladowali nas okrutnie, jakkolwiek łączy nas z nimi jedna wiara. Oni gwałcili nasze matki, a naszych ojców ćwiartowali i tysiącami wbijali na pal, odcinali im ręce i nogi, nosy i uszy, wykłuwali im oczy, rozszarpywali i miażdżyli nasze dzieci. Nienawidzę wiary, która na to pozwala, ale muszę zostać jej wierną.
— Dlaczego musisz pozostać jej wierną? Przecież każdej chwili — —
— Przestań!! — przerwała mi szorstko. — Wypowiadam przed tobą swoje myśli, ale ty nie chciej być moim nauczycielem! Wiem, co zrobię: zemszczę się — zemszczę się na tych wszystkich, którzy mnie obrazili.
— A pomimo tego sądzisz, że religja miłości jest prawdziwą?
— Tak; ale czyż ja sama mam kochać i przebaczać? Zemszczę się nawet za to, że nie wolno nam wejść w mury świętego miasta. Zgadnij, w jaki sposób?
— Powiedz!
— W głębi duszy pragniesz wejść do Mekki?
— Któż ci to powiedział?
— Ja sama; ale odpowiedz mi!
— Chciałbym istotnie to miasto zobaczyć.
— Jest to rzeczą bardzo niebezpieczną; ale ja się chcę zemścić i dlatego przywiodłam ciebie w to miejsce. Gdybyś się dostał do Mekki, czy umiałbyś naśladować nasze zwyczaje?
— Wolałbym tego uniknąć.
— Słusznie, nie chcesz obrażać swojej wiary. Ale idź do Mekki; ja tu zaczekam na ciebie!
Czyż nie było to dziwnem? Ta kobieta chciała się zemścić na islamie, każąc znieważać stopą niewiernego najświętsze miejsca. Jako misjonarz mógłbym tu spełnić pewne zadanie — naturalnie z poświęceniem długiego czasu i trudu; ale dla takiego „obieżyświata“, jak ja, było to rzeczą niemożliwą.
— Gdzie leży Mekka? — zapytałem.
— Jeśli przejdziesz przez tę górę, zobaczysz ją w dolinie.
— Dlaczego mam iść, a nie jechać?
— Jeżeli pojedziesz, będą wszyscy myśleli, że jesteś pielgrzymem i zwrócą na ciebie baczniejszą uwagę. Jeśli jednak piechotą wejdziesz do miasta, każdy pomyśli, że wracasz z przechadzki.
— A ty chcesz czekać na mnie?
— Tak.
— Jak długo?
— Tyle czasu, co wy Frankowie nazywacie czterema godzinami.
— To trochę za krótko.
— Pomyśl, że poznają cię bardzo łatwo, gdy dłużej tam zabawisz. Możesz przejść tylko raz przez ulice i zobaczyć Kaabę, to dosyć!
Miała słuszność. A więc dobrze było, że postanowiłem postąpić stosownie do okoliczności. Wstałem, a ona wskazała na moją broń i potrząsnęła głową.
— Jesteś zupełnie podobny do Araba, a jednak masz broń nie naszą. Zostaw tutaj swoją strzelbę i weź moją.
W pierwszej chwili opanowała mię pewnego rodzaju nieufność, ale pozbyłem się jej odrazu. Zamieniłem strzelbę i ruszyłem w drogę. Kiedy stanąłem na szczycie góry, zobaczyłem Mekkę przed sobą o pół godziny drogi. Leżała w dolinie, otoczona nagiemi, pustemi wzgórzami. Rozpoznałem warownię Szebel Szad i minarety kilku meczetów. El Hamram, główny meczet, wznosił się w południowej części miasta.
Tam skierowałem przedewszystkiem swe kroki. Doświadczałem podobnego uczucia, jak żołnierz, co ma już za sobą kilka drobnych potyczek, ale dopiero pierwszy raz usłyszał huk ogromnej bitwy. Szczęśliwie dostałem się do miasta. Ponieważ zapamiętałem sobie dokładnie położenie meczetu, nie potrzebowałem się pytać o drogę. Domy, pomiędzy któremi szedłem, były zbudowane z kamienia, a ulica była posypana piaskiem z pustyni. Wkrótce stanąłem przed Bejth-Allah, który jest kształtu prostokątnego i pomału obszedłem go dookoła. Świątynia ta była obwiedziona kolumnami, a ponad niemi wznosiło się sześć minaretów. Długość jej wynosiła dwieście czterdzieści, a szerokość dwieście pięć kroków. Ponieważ postanowiłem dopiero potem oglądać zewnętrzną część świątyni, przeto wszedłem przez jedną z bram do środka. W bramie siedział jakiś Mekkaui[131], który sprzedawał miedziane flaszki.
— Sallam aaleikum! — pozdrowiłem go z godnością. — Ile kosztuje taka jedna kuleh?
— Dwa pjastry.
— Niech Allah błogosławi twoim synom i synom twych synów, albowiem tanio sprzedajesz swój towar. Tu masz dwa pjastry — biorę jedną kuleh.
Wziąłem flaszkę i wstąpiłem, mijając liczne słupy, do wnętrza świątyni; wpobliżu kazalnicy zaś zdjąłem obuwie.
W środku stała Kaaba, otulona całkowicie w kizua[132], przez co przedstawiała trochę osobliwy widok. Wiodło do niej siedem wyłożonych kamieniami dróg, pomiędzy któremi znajdowało się tyleż pięknych trawników. Koło Kaaby zauważyłem świętą studnię Cem-cem, z której kilku urzędników rozdzielało wodę pomiędzy pobożnych pielgrzymów. Cały ten święty przybytek nie sprawiał jednak religijnie podniosłego wrażenia.
Tragarze biegali ze swoimi ciężarami, tam i spowrotem; pod kolumnami siedzieli publiczni pisarze; widać było nawet przekupniów, sprzedających owoce i pieczywo.
Rzuciwszy przypadkowo okiem w głąb kolumnady, ujrzałem zewnątrz świątyni klęczącego wielbłąda. Było to zwierzę cudnej piękności. Jego pan, obrócony do mnie tyłem, zsiadał właśnie i jednocześnie przyzywał ręką służącego z meczetu do pilnowania wielbłąda. Zauważyłem tę scenę mimochodem, gdy szedłem ku studni, by dać sobie napełnić flaszkę świętą wodą. Tu panował taki ścisk, że musiałem jakiś czas czekać na swoją kolej. Wreszcie złożyłem mały dar, zatkałem flaszkę i obróciłem się. O jakie dziesięć kroków ode mnie stał Abu-Zeif. Uczucie gwałtownego przestrachu wstrząsnęło mną całym, ale na szczęście nie osłabiło mnie wcale. W takich chwilach człowiek myśli i postanawia dziesięć razy prędzej, niż zwykle. Nie uciekałem tak, by to zwróciło uwagę otoczenia, ale starałem się jak największemi krokami dotrzeć do słupów, za któremi leżał wielbłąd Abu-Zeifa. Tylko to zwierzę mogło mnie wyratować; był to bowiem jeden z owych hedjihnów, jakie spotyka się tylko w górach Dżammar. Obuwie moje przepadło; nie było czasu go zabrać, bo już usłyszałem za sobą wołanie:
— Giaur, giaur! Chwytajcie go, strażnicy świątyni!
Skutek, wywołany tym okrzykiem, był nadzwyczajny. Nie miałem już czasu obejrzeć się, ale za mną słychać było, jakby łoskot wodospadu, poryk orkanu, jakby stąpanie wielo-tysiącznego stada bawołów. Teraz już nie było czasu iść równomiernie i ostrożnie. Przebiegłem przez plac, przesunąłem się między słupami i stanąłem przed wielbłądem, którego nogi, na szczęście, nie były spętane. Jednem uderzeniem pięścią odrzuciłem służącego nabok, a w następnej chwili siedziałem już w siodle, ściskając rewolwer. Ale czy zwierzę będzie posłuszne?
— E-o-ah! E-o-ah!
Chwała Bogu! Na znany okrzyk podniósł się hedjihn w dwóch ruchach i ruszył z miejsca z szybkością wiatru. Ztyłu zagrzmiały strzały — ale ja pędziłem wciąż naprzód, naprzód.
Gdyby wielbłąd był jednem z tych upartych zwierząt, które się tak często spotyka, byłbym niezawodnie zgubiony. W niespełna trzech minutach znalazłem się już poza obrębem miasta. Odważyłem się spojrzeć poza siebie dopiero wtedy, gdy znalazłem się już w połowie wysokości góry. Na dole roiło się od jeźdźców, którzy usiłowali mnie dopędzić. Widocznie Muzułmanie pośpieszyli do najbliższych serajów i khanów i zabrali stamtąd wszystkie wielbłądy i konie.
Dokąd miałem się teraz zwrócić? Czy do córki szejka? Mogłem ją przecie tym sposobem zdradzić! A jednak musiałem ją ostrzec. Bezustannemi okrzykami podniecałem mego wielbłąda, który rwał z nieporównaną szybkością. Kiedy stanąłem na szczycie, spojrzałem znowu poza siebie wdół i przekonałem się, że byłem zupełnie bezpieczny. Tylko jeden jeździec był stosunkowo najbliżej mnie: był to Abu-Zeif. Przypadkowo dosiadł konia bardzo rączego.
Ruszyłem stokiem góry nadół. Córka Maleka zauważyła mnie natychmiast. Widząc, że siedzę na wielbłądzie, pędzącym z taką nadzwyczajną szybkością, odgadła istotny stan rzeczy. Zaraz dosiadła swego wielbłąda, trzymając tego, na którym ja przedtem siedziałem, za uzdzienicę.
— Kto cię poznał?! — zawołała z odległości, z której mogłem ją usłyszeć.
— Abu-Zeif.
— Allah akbar! Czy ten łotr ściga cię?
— Jest nawet wcale blisko.
— A inni?
— Nie dojadą.
— Trzymaj się zdala ode mnie i uciekaj ciągle prosto przed siebie przez góry i doliny.
— Dlaczego?
— Zobaczysz… Oddaj mi wpierw moją broń!
Kiedyśmy już zamienili strzelby, córka pustyni ukryła się za skałą, nie zważając na to, że odjeżdżam. Teraz odgadłem jej zamiar: chciała, aby Ahu-Zeif dostał się między nas obojga. Wkrótce ukazał się on na szczycie. Umyślnie zwolniłem biegu i zauważyłem, że Abu-Zeif podwaja swe wysiłki. Kiedy ja wspinałem się na najbliższe wzgórze, on galopował wdół. Pędząc naoślep, nie zważał na ślady, które go mogły ostrzec, że nie byłem sam. Ze szczytu wzgórza widziałem za sobą zaledwie kilku ścigających. Natomiast Abu-Zeif znalazł się już pomiędzy mną a córką szejka.
Ponieważ drugi wielbłąd biegł wolno za nią, przeto Abu-Zeif, jeżeli się oglądnął, mógł myśleć, że to ktoś ze ścigających mnie muzułmanów.
Mnie nic już nie groziło, należało więc pomyśleć o tem, aby Abu-Zeif nam się nie wymknął. Starałem się teraz dostać na równinę, ale tak, by kierunek mojej drogi był przeciwny do obozu Atejbehów. Jednocześnie coraz więcej, wstrzymywałem swego bieguna.
Jazda ta trwała ze trzy kwadranse; wreszcie dostałem się na nieprzemierzoną pustynię i trzymałem się na odległość strzału od Abu-Zeifa. Teraz widziałem już i córkę szejka u stóp łańcucha wzgórz. Jednocześnie pojawił się na stoku ostatniej wyniosłości jakiś muzułmanin, który widocznie miał pod sobą znakomitego wielbłąda: zbliżał się bowiem do nas coraz hardziej. Jego wielbłąd znacznie prześcigał w biegu konia Abu-Zeifowego.
Ten nieznajomy jeździec niepokoił mnie bardzo ze względu na moją towarzyszkę; nagle, spostrzegłem ku memu wielkiemu zdziwieniu, że jeździec ów skręcił wbok, jak gdyby nas chciał dopaść łukiem. Zatrzymałem wielbłąda, aby się rozejrzeć w sytuacji. Czyżby to było możliwe? ten mały jegomość, co pędził jak wiatr na swoim hedjihnie, wyglądał zupełnie tak samo, jak mój Halef. Tak, to był Halef i nikt inny. Widocznie pragnął zwrócić uwagę moją na siebie, bo podrzucał rękami do góry, jakby zajęty był chwytaniem jaskółek.
Teraz zostałem spokojnie w miejscu i chwyciłem za strzelbę.
Abu-Zeif był już tak blisko, że mógł słyszeć mój głos:
— Rrreee! ty, ojcze szabli! Trzymaj się zdala, albo poślę ci kulę!
— Zdala, ty psie! — krzyknął. — Schwytam cię żywcem i zaprowadzę cię do Mekki, ty niecny świętokradzco!
Nie pozostawało mi nic innego: wycelowałem i strzeliłem. Aby go oszczędzić, mierzyłem w pierś konia; który się przewrócił i przykrył go sobą. Myślałem, że Abu-Zeif natychmiast się wydobędzie z pod cielska martwego już rumaka, tymczasem on leżał bez ruchu. Widocznie był zraniony lub chciał mnie zwabić do siebie. Podjechałem bardzo ostrożnie i stanąłem przy nim równocześnie z córką szejka. Leżał w piasku z zamkniętemi oczyma i nie ruszał się.
— Effendi, twoja kula wyprzedziła moją! — uskarżała się kobieta.
— Mierzyłem do konia, a nie do niego. Widocznie złamał kark i zemdlał… zobaczę.
Zsiadłem i zacząłem go badać. Jeśli nie zranił się wewnątrz, to stracił przytomność z ogłuszenia. Córka szejka wyciągnęła swój handżar.
— Co chcesz robić?
— Wezmę sobie jego głowę.
— Nie czyń tego, bo według prawa należy on i do mnie.
— Moje prawo jest starsze.
— Ale moje jest większe: ja go powaliłem.
— Według zwyczajów tego kraju słuszność po twojej stronie. Czy go zabijesz?
— A jeżeli go nie zabiję i puszczę wolno, lub też zostawię tutaj?
— W takim razie wyrzekniesz się swego prawa, a ja wykonam swoje.
— A więc nie zrzekam się swego prawa.
— Weźmy go z sobą, a wnet się rozstrzygnie, co się ma z nim stać.
Teraz nadjechał Halef.
— Maszallah, na Boga! Zihdi, coś zrobił?
— Jakto, ty tutaj?
— Przybyłem za tobą.
— Widzę; wytłumacz się dokładniej.
— Zihdi, wiesz, że posiadam wiele pieniędzy; ale pocóż je nosić w kieszeni? Chciałem sobie kupić dobrego wielbłąda i poszedłem do handlarza, który mieszka w południowej stronie miasta. Hanneh była przy mnie. Kiedy oglądałem wielbłądy, z których ten właśnie był najlepszy i tak drogi, że mógł go kupić tylko emir lub pasza, usłyszałem nagle wielki hałas. Wybiegłem razem z handlarzem na ulicę i dowiedziałem się, że jakiś giaur znieważył święte miejsce i uciekł. Pomyślałem o tobie, zihdi, i niebawem ujrzałem cię, pędzącego pod górę. Wszystko cisnęło się do domów po konie i wielbłądy, aby cię ścigać. Ja uczyniłem to samo i dosiadłem tego oto hedjihna. Hanneh kazałem pobiec do obozu i zawiadomić szejka o tym wypadku. Ponieważ handlarz nie chciał mi pożyczyć tego szlachetnego zwierzęcia, więc dałem mu klapsa i szybko ruszyłem za tobą, aby cię schwytać. Wszyscy inni pozostali wtyle, a teraz mam ciebie i wielbłąda.
— Wielbłąd nie jest twój.
— O tem pomówimy później, zihdi. Twoi prześladowcy są za nami; nie możemy tu zostać.
— Cóż zrobimy z tym ojcem szabli i oszustwa?
— Przywiążemy go do tego wolnego wielbłąda i zabierzemy ze sobą. Niebawem odzyska przytomność.
— A dokąd pojedziemy?
— Znam dobre miejsce — odpowiedziała córka szejka. — I ty, Halefie, wiesz o niem, bo ojciec wskazał ci je na wypadek, gdybyś nas nie zastał w obozie.
— Masz zapewne na myśli jaskinię Atafrah?
— Tak, Hanneh miała cię tam zaprowadzić. Jaskinię tę znają tylko naczelnicy Atejbehów, a ich niema tam teraz. Pomóżcie mi związać jeńca.
Przywiązaliśmy go do tego samego wielbłąda, który niósł mnie z obozu aż w pobliże miasta. Córka Maleka zabrała wszystko, co Abu-Zeif miał przy sobie. Potem wsiedliśmy na nasze wielbłądy i pośpieszyliśmy w kierunku południowo-wschodnim.
Udało mi się więc ujść szczęśliwie. Wówczas nie przypuszczałem, iż kiedyś ujrzę jeszcze raz Mekkę; odkładam zatem szczegółowy opis miasta na potem. W drodze musiałem słuchać wyrzutów Halefa.
— Zihdi — rzekł — czyż nie mówiłem ci, że niewiernemu nie wolno wejść do miasta świętego? To też ledwo uszedłeś z życiem!
— A dlaczego odmówiłeś mej prośbie, gdym cię prosił o wodę ze świętej studni?
— Bo nie wolno mi było jej spełnić.
— Poszedłem więc sam po wodę!
— Byłeś przy świętej studni?
— Popatrz!… Oto jest prawdziwa woda z Cemcem!
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw, zihdi! Jego to dzieło, że stałeś się prawdziwym wiernym, a nawet hadżim. Giaurowi nie wolno wejść do miasta; ale kto ma wodę ze studni Cem-cem, jest hadżim, a zatem i prawdziwym muzułmaninem. Czyż nie zapewniałem cię zawsze, że się kiedyś nawrócisz, czy chcesz, czy nie chcesz?
Było to bardzo pocieszne, ale i nader śmiałe pojmowanie sprawy; ponieważ widoczne było, iż Halefowi chodzi o uspokojenie swego sumienia, więc nie starałem się zachwiać w nim tego zbawiennego dlań przekonania o mojem hadżostwie.
Okolica Mekki jest bardzo uboga w wodę. Nieliczne studnie, które się tu i ówdzie znajdują, są miejscem zbornem dla podróżnych. Musieliśmy je więc omijać, mimo, iż upał nam okropnie doskwierał. Wreszcie przybyliśmy w okolicę, zawaloną ogromnemi skałami. Pochód odbywał się tu z wielkim trudem. Przed jedną ze skał stanęła nasza przewodniczka i rzekła, wskazując na dość wąski otwór, wiodący w głąb skały:
— Oto nasza jaskinia. Wielbłądy zdołają wejść, jeśli zdejmiemy z nich siodła.
— Czy zostaniemy tu? — zapytałem.
— Tak i zaczekamy, aż szejk nadejdzie.
— Czy naprawdę przyjdzie?
— Przyjdzie, bo Hanneh uwiadomiła go. Jeśli kto z Atejbehów nie przyjdzie do obozu, to należy go tu szukać. Zsiądźcie i pójdźcie za mną!
Abu-Zeif oprzytomniał wprawdzie, ale podczas całej jazdy z ust jego nie usłyszano ani słowa, ani westchnienia, a oczy miał zamknięte. Przeniesiono go do jaskini.
Jaskinia, zprzodu wąska, rozszerzała się w głębi coraz bardziej; było w niej dość miejsca dla czterdziestu do pięćdziesięciu ludzi wraz z bydłem. U tylnej ściany znajdowało się zagłębienie, w którem była woda. Umieściwszy w jaskini więźnia i wielbłądy, wyszliśmy, aby nazbierać trawy rattam, która ma tę własność, że pali się równie dobrze w stanie zielonym, jak w suchym.
Czyniliśmy już przygotowania na noc; w dzień nie mogliśmy rozpalić ogniska, bo wydobywający się z jaskini dym, zdradziłby nas napewno. Zresztą nie żywiliśmy zbyt wielkiej obawy. Droga, którąśmy przebyli, była tak niedostępna, tak kamienista, że niktby nie zdołał odnaleźć naszych śladów.
Dokonałem niezwykłego odkrycia; oglądając bowien kieszeń u siodła mego wielbłąda, znalazłem wielką sumę pieniędzy.
Byliśmy bardzo zmęczeni; przekonawszy się raz jeszcze, iż więzień nasz jest mocno związany, ułożyliśmy się do snu. Wprzód jednak umówiłem się z Halefem, iż mamy naprzemian czuwać przy więźniu. Wieczór minął nastała noc. Nad ranem odbywałem właśnie straż, gdy do uszu mych doszedł lekki szmer. Wyjrzałem z jaskini i dostrzegłem człowieka, podkradającego się ostrożne ku skale. Poznałem w nim jednego z Atejbehów.
— Dzięki Allahowi, że cię widzę, effendi — powitał mnie. — Szejk wysłał mnie, bym się przekonał, czy wy tu jesteście. Nie potrzebuję wracać, bo jeśli nie wrócę to będzie w tem właśnie znak, że was tu zastałem.
— Kogo spodziewasz się jeszcze tu zastać prócz mnie?
— Twego służącego, Halefa, córkę szejka, a może i Abu-Zeifa, jako więźnia.
— Jakżeż mogłeś się tego domyśleć?
— Effendi, nie trudno zgadnąć. Hanneh przybyła sama z dwoma wielbłądami do obozu i opowiedziała, że byłeś w Mekce i uciekłeś stamtąd. Córka Maleka wyjechała z tobą i nie opuściła cię napewno, choć popełniłeś wielki grzech. Halef pośpieszył za tobą, a za górami prześladowcy twoi znaleźli wprawdzie konia, na którym ścigał cię nasz wróg, zastrzelonego, ale Abu-Zeifa już nie było. Zabraliście go więc z sobą. Naturalnie, że tylko my mogliśmy się tego domyśleć, a nie oni.
— Kiedy przyjdzie szejk?
— Może za godzinę.
— Wejdź!
Człowiek ten nie raczył nawet spojrzeć na więźnia i ułożył się natychmiast do snu. W oznaczonym czasie stanęła przed jaskinią mała karawana. Zdjęto z wielbłądów tłumoki i wniesiono je do jaskini. Spodziewałem się, że szejk będzie mi czynił wyrzuty spowodu mojej wyprawy do Mekki. Tymczasem pierwszem jego pytaniem było:
— Czyś schwytał Abu-Zeifa?
— Tak jest.
— Czy jest on tu?
— Bez ran i zdrów.
— Będziemy go więc sądzili!
Na rozmaitych przygotowaniach zeszedł czas aż do południa. Teraz miał się rozpocząć sąd. Przedtem jednak miałem ciekawą rozmowę z Halefem.
— Zihdi, pozwól mi o coś zapytać?
— Mów!
— Prawda, że pamiętasz wszystko, coś spisał o mnie i o Hanneh.
— Wszystko.
— Kiedy mam Hanneh oddać?
— Po pielgrzymce.
— Nie ukończyłem jej jeszcze!
— Czego jeszcze brak?
— Właściwie nic, bo w Mekce spełniłem wszystko. Ale, ponieważ chciałbym żonę zatrzymać, więc przyszło mi na myśl, że do właściwej pielgrzymki należy także odwiedzenie Mediny.
— To prawda. A co mówi na to Hanneh?
— Zihdi, ona mnie kocha. Naprawdę, sama mi to powiedziała!
— A ty kochasz ją?
— Bardzo… Czyż nie jest napisane, że Allah wyjął Adamowi żebro i stworzył z niego Ewę?… Pod żebrem jest serce, a tak sercem mąż będzie zawsze złączony z żoną…
— Ale co szejk na to powie?
— Otóż to właśnie mię niepokoi, zihdi.
— Innych trosk nie masz?
— Nie.
— A ja? Cóż ja na to powiem?
— Ty? O, ty mi dasz pozwolenie, albowiem nie opuszczę cię, jak długo zechcesz mnie mieć przy sobie.
— Ale żona twoja nie mogłaby podróżować z nami; pomyśl o tem!
— Ona zostanie przy swym szczepie, dopóki nie wrócę!
— Halefie, tak wielkiego poświęcenia nie wymagam od ciebie. Jeśli się naprawdę tak czule kochacie, to powinieneś wszystko zrobić, aby ją zatrzymać przy sobie. Może szejk da się ubłagać i zostawi ci ją.
— Zihdi, nie oddam jej, choćbym miał z nią uciec. Ona wie, że jestem hadżi Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah i pójdzie za mną choćby na koniec świata.
Na tem dumnem jego zapewnieniu skończyła się nasza rozmowa. Tymczasem utworzono koło, w którego środek wniesiono Abu-Zeifa. Wezwano mnie, bym wziął udział w sądzie; usiadłem więc obok szejka.
— Effendi — odezwał się szejk — twierdzisz, jak słyszałem, że masz pewne prawa do tego człowieka; muszę więc wierzyć, że to prawda. Czy odstąpisz nam go, czy też wspólnie głosować będziesz w jego sprawie.
— Będę z wami głosował, ja i Halef, gdyż i on chce się zemścić na Abu-Zeifie.
— Zdejmcie więzy z więźnia!
Rozwiązano mu więzy, ale on leżał bez ruchu, jakgdyby już nie żył.
— Abu-Zeifie, podnieś się przed tymi mężami i przemów co na swoją obronę!
Abu-Zeif nie podniósł nawet powieki.
— Widzicie zatem, mężowie, że ten człowiek stracił mowę; na cóż mamy z nim mówić? Tak on, jak i my wiemy, jakie zbrodnie ciężą na nim. Cóżby tu pomogły słowa i pytania? Mówię więc, że Abu-Zeif musi umrzeć i posłużyć za żer szakalom, hjenom i sępom. Kto się ze mną zgadza, ten niech to objawi.
Wszyscy potwierdzili ten wyrok. Ja jeden chciałem mu się właśnie sprzeciwić, gdy zaszedł fakt niespodziewany.
Oto więzień zerwał się nagle, przewinął się między dwoma Atejbehami i skoczył ku wyjściu. Krzyk przerażenia rozległ się w jaskini; wszyscy wybiegli za uciekającym. Zostałem tylko ja.
Na Abu-Zeifie ciążył taki ogrom win, że według praw, panujących na pustyni, zasłużył na śmierć. Ale jeżeliby mu się ucieczka udała, to musielibyśmy natychmiast opuścić jaskinię.
Czekałem długi czas. Naprzód wrócił stary szejk, bo pozostał wtyle za młodszymi ludźmi.
— Dlaczego nie pobiegłeś za nim, effendi? — zapytał mnie.
— Waleczni twoi wojownicy pochwycą go i bez mej pomocy. Czy złapią go?
— Nie wiem. Abu-Zeif słynie z tego, że biega, jak mało kto. Gdyśmy wybiegli z jaskini, już go nie było widać. Jeżeli go nie dopędzimy, to musimy stąd uciec, gdyż on zna teraz naszą jaskinię.
Wnet wrócili Atejbehowie, jeden po drugim. Nikt go nie widział jak uciekał, nikt nie dostrzegł jego śladów. Potem nadszedł Halef, a wreszcie przybyła córka szejka, drżąca z wściekłości. Każdy zosobna doniósł, że zbieg znikł bez śladu.
— Słuchajcie, mężowie — rzekł szejk — Abu Zeif zdradzi nasze schronisko. Czy nie należałoby zwinąć naszych rzeczy i puścić się za nim w pogoń? Jeśli objedziemy okolicę tę wkoło, to być może, że go ujrzymy.
— Nie uciekajmy więc, lecz ścigajmy go! — odpowiedziała jego córka.
Wszyscy zgodzili się na to.
— A więc żywo, weźcie wielbłądy i pojedźcie za moim przewodem! Kto zbiega sprowadzi, żywego czy nieżywego, otrzyma bardzo wielką nagrodę!
W tej chwili wystąpił Halef i rzekł:
— Zasłużyłem już na nagrodę. Tam za jaskinią leży trup „ojca szabli“.
— Gdzieżeś go dopędził? — zapytał szejk.
— Panie, powinieneś wiedzieć, że mój zihdi jest mistrzem w walce i że umie odnaleźć wszelki makam[133]. On mnie nauczył, jak się szuka śladu w piasku, w trawie, na ziemi i na skale, on mi pokazał, jak się trzeba zastanowić przy ściganiu uciekającego wroga. Byłem pierwszym, który pobiegł za Abu-Zeifem, ale nie ujrzałem go już. Biegałem to w tę, to w tamtą stronę, wreszcie pomyślałem sobie, że był on zapewne tak przezornym, by się ukryć gdzieś niedaleko skały. Rozejrzałem się po kamieniach i znalazłem go. Po krótkiej walce utopiłem mu nóż w serce nikczemne. Pokażę wam trupa.
Zostałem w jaskini, podczas gdy wszyscy Atejbehowie wyszli, by zobaczyć nieżywego Abu-Zeifa.
Wrócili z triumfem.
— Jakiej żądasz nagrody? — zapytał szejk walecznego Halefa.
— Panie, przybywam z dalekiego kraju, do którego już nigdy nie wrócę! Jeśli mnie uważasz za godnego, to przyjmij mnie do swego szczepu.
— Chcesz zostać Atejbehem? A co mówi na to twój pan?
— Zgadza się. Nieprawdaż, zihdi?
— Tak — zabrałem głos. — Łączę życzenie moje z jego prośbą.
— Co się mnie tyczy, zgodziłbym się bez wahania — odrzekł szejk. — Muszę jednak zapytać tych ludzi; przyjęcie obcego człowieka do naszego szczepu jest rzeczą bardzo ważną, która wymaga wiele czasu. Czy masz krewnych wpobliżu?
— Nie.
— Czy grozi ci krwawy odwet?
— Nie.
— Czy jesteś sunnitą, czy sziitą?
— Jestem zwolennikiem sunny.
— Czy rzeczywiście nie miałeś nigdy ani żony ani dzieci?
— Nigdy.
— Jeżeli tak, to możemy odrazu przystąpić do narad.
— Więc naradźcie się nad jedną jeszcze sprawą!
— Nad czem?
— Zihdi, czy chcesz przemówić za mnie?
Powstałem i przybrałem postawę możliwie uroczystą. Potem odezwałem się w te słowa:
— Posłuchaj mnie, o szejku i niechaj Allah otworzy ci serce, aby słowa me znalazły łaskę twej woli. Jestem Kara ben Nemzi, emir między talebami i bohaterami Frankistanu. Przybyłem do Afryki jako i do tego kraju, aby poznać jego mieszkańców i dokonać wielkich dzieł. Do tego potrzebny mi był służący, któryby znał wszystkie narzecza Zachodu i Wschodu, człowiek mądry i przebiegły, a tak odważny, żeby się nie bał ani lwa, ani pantery, ani człowieka żadnego. Znalazłem więc tego oto męża, co zwie się hadżi Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah i jestem zeń zadowolony ponad wszelki wyraz. Silny ci on jak dzik, wierny jak wyżeł, czujny jak fennek, zwinny jak antylopa. Walczyliśmy społem nad przepaściami szottów, gdzieśmy się razem zapadli i razem ocaleli. Staczaliśmy zwycięskie walki ze zwierzem na puszczy, stawialiśmy czoło strasznemu samumowi: tak jest, dotarliśmy aż do granic Nubji, i tam wyswobodziliśmy z rąk ciemięzcy uwięzioną niewiastę, kwiat nad kwiaty. Potem udaliśmy się do Belad el Arab, a cośmy tu przeżyli, tego świadkami i uczestnikami jesteście sami. Potem wybrał się Halef wraz z wnuczką twą, Hanneh, do Mekki. Stała się ona jeno pozornie jego żoną, a on podpisał umowę, wedle której miał ją oddać po pielgrzymce. Ale Allah pokierował sercami ich tak, że się oboje bardzo pokochali i nie chcieliby nigdy rozstać się z sobą. Tyś hadżi Malek Iffandi ibn Achmed Chidid el Ajni ben Abul Ali el Bezami Abu Szehab Abdolatif el Hanifi, mądry i waleczny szejk synów Atejbehowych. W mądrości swej uznasz, że nie łatwo i niemiło pozbawiać się takiego towarzysza jak Halef; ale pragnę jego szczęścia i dlatego proszę cię, byś go przyjął do szczepu Atejbehów i uwolnił od oddania żony po pielgrzymce. Wiem, że spełnisz moją prośbę; za to wróciwszy do mej ojczyzny, rozgłoszę imię twoje i sławę twego szczepu po wszech krajach Zachodu. Sallam!
Wszyscy przysłuchiwali mi się uważnie.
Malek odpowiedział:
— Effendi, wiem, że jesteś sławnym emirem, aczkolwiek nazwiska wasze są tak krótkie, jak klinga niewieściego sztyletu. Wyszedłeś w świat, by nikomu nieznany i niepoznany spełniać wielkie czyny, a kiedyś wnuki naszych dzieci opowiadać będą o twem bohaterstwie. Hadżi Halef jest twoim wezyrem, a życie jego należy do ciebie; weszliście obaj w nasze namioty, aby nam sprawić wielki zaszczyt. Kochamy ciebie i jego — to też złączamy nasze głosy, aby go uczynić synem naszego szczepu. Pomówię z jego żoną, a gdy ona zechce przy nim zostać, podrę kontrakt. Halef jest bowiem walecznym wojownikiem, bo zabił Abu-Zeifa, złodzieja i rozbójnika. Teraz pozwól, że przygotujemy ucztę, aby uświęcić nasz triumf, aby się radować spowodu zgonu naszego wroga i rozpocząć w poważny sposób narady. Jesteś naszym przyjacielem i bratem, jakkolwiek wyznajesz inną wiarę, niż my. Sallam, effendi!





  1. Słowik.
  2. Tak nazywa się pielgrzym, który był w Mekce.
  3. Przeznaczenie.
  4. Dolina, kotlina.
  5. Arab.
  6. Anglików.
  7. Niemców.
  8. Sura - rozdział, których Koran ma 114.
  9. Kałużą.
  10. Studnia, zdrój.
  11. Okolica wydm piaszczystych.
  12. Zasłona na twarz.
  13. Najmniejszy z lisów, charakterystyczny dla pustyni.
  14. Legitymacja, paszport.
  15. Dosłownie: w cieniu padyszacha.
  16. Przewodnik.
  17. Ojciec soli.
  18. Namiestnik.
  19. Żołnierze.
  20. Kapral.
  21. Dobosz.
  22. Czausz — feldfebel.
  23. Milazim — podporucznik.
  24. Gatunek trawy zbożowej, uprawianej w Afryce. — Ziarnko większe od naszego prosa zawiera mączkę, nieprzyjemnego smaku.
  25. Wyższa szkoła na Wschodzie.
  26. Arabskie słowo „harem“ znaczy tyle, co „świętość nienaruszalna“. Słowem tem muzułmanie określają mieszkanie, przeznaczone dla kobiet, a oddzielone od innych części domu.
  27. Liczba mnoga od sur, rozdział, zwrotka.
  28. Sędzia wioski.
  29. Przedmieście Kairu i port.
  30. Mały statek żaglowy.
  31. Napiwek.
  32. „Senica“ — wyraz serbski, znaczy po polsku: źrenica.
  33. Mały żagiel.
  34. Legitymacja podróżna.
  35. Czarnogóra.
  36. Mojżesz.
  37. Jehowa.
  38. Zwrot ku Mekce, przepisany podczas modlitwy.
  39. Majtkowie.
  40. Ogrodnik.
  41. Kupiec.
  42. Pozostający pod ochroną.
  43. Biblja książka.
  44. Po turecku: Egipt.
  45. Klasztor.
  46. Podatek, z którego dochód przeznaczony był tylko na jałmużnę.
  47. Chrześcijanie. Wyraz równoznaczny z Nazarejczycy.
  48. Sternik.
  49. Derwiszów zawodzących.
  50. Komórka.
  51. Rzezimieszki.
  52. Djabła.
  53. Zaczarowana.
  54. Los, przeznaczenie.
  55. Welon.
  56. Płaszcz beduiński.
  57. Szum fal, uderzających o ścianę statku.
  58. Szpiegi.
  59. Felczer.
  60. Oficer.
  61. Poseł.
  62. Miejscowość położona na szlaku Bab-el-Mandeh.
  63. Kajuta, komora.
  64. Modlitwa południowa
  65. Torby z koźlej skóry, z sierścią na zewnątrz.
  66. Skrzynia, podobna do szafy.
  67. Woreczki płócienne.
  68. Opium.
  69. Mapa.
  70. Uczeni.
  71. Święte przybory.
  72. Bankier.
  73. Robotnicy.
  74. Kwiaty.
  75. Córki raju, huryski.
  76. Poganiacz osłów.
  77. Gospoda.
  78. Stróż bramy.
  79. Pieczęć.
  80. Jubiler.
  81. Buchalter.
  82. Kupiec.
  83. Gatunek wielbłąda.
  84. Wypożyczający wielbłądy.
  85. Jedna „para“ ma osiem „borbi“.
  86. Wioska, składająca się z kilku namiotów.
  87. Jego Wysokość.
  88. Po 5 marek, czyli razem 25 marek.
  89. Mały wygięty patyk.
  90. Strzelba.
  91. Dziryt.
  92. Święta księga.
  93. Krwawy odwet.
  94. Przeklęci.
  95. Beduini.
  96. Gość.
  97. Podwyższenie z drzewa, pokryte kobiercem.
  98. Naczelnik obozu.
  99. Córka szejka Maleka.
  100. Konieczne i wymagane czynności.
  101. Anna.
  102. Światło księżyca.
  103. Kwiaty.
  104. Jabłko granatu.
  105. Akacja.
  106. Światło słoneczne.
  107. Wieś.
  108. W pałacu.
  109. Małżeństwo.
  110. Pieczątka i wosk.
  111. Pistolety.
  112. Pergamin lub papier.
  113. Atrament i pióro.
  114. Wschód.
  115. Zapalniczka.
  116. Więzienie.
  117. Szerokie tureckie spodnie.
  118. Benat jest liczba mnoga od bint, córka.
  119. Zachód.
  120. Modlitwa przy wschodzie księżyca.
  121. Eufrat.
  122. Wielki meczet.
  123. Dom Boży.
  124. Przewodnik.
  125. Padniesz dwa razy na twarz.
  126. Kazalnica; po turecku: mimbar.
  127. Zagłębienie, wyłożone marmurem, z którego Abraham i Ismael brali wapno na budowę Kaaby.
  128. Kamień, który służył Abrahamowi za podnóżek przy budowie Kaaby.
  129. I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom.
  130. Bóg jest miłością, a kto trwa w miłości, ten jest w Bogu, a Bóg jest w nim.
  131. Mieszkaniec Mekki.
  132. Czarny jedwab.
  133. Ślad.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.