Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Umyślnie wypowiedziałem imię. To nań wywarło skutek.
— Od kogoś usłyszał to imię?
— Od posłańca.
— Niewiernemu nie wolno wymówić imienia kobiety wierzącej!
— Wypowiedziałem imię kobiety, która jutro może już być nieżywą.
Znowu przeszył mnie swem przenikliwem, mroźnem spojrzeniem, a potem zakrył rękami twarz.
— Czy to prawda, hekim, że ona jutro może umrzeć?
— Prawda.
— Czy nie ma już dla niej ratunku?
— Może jeszcze czas.
— Nie mów: może, powiedz: napewno. Czyś gotów mi pomóc? Jeśli ona wyzdrowieje, zażądaj, czego chcesz.
— Jestem gotów.
— Daj mi więc swój talizman, albo twoje lekarstwo.
— Nie mam żadnego talizmanu, a lekarstwa nie mogę ci dać teraz.
— Dlaczego nie?
— Lekarz może leczyć chorego tylko wówczas, gdy go może widzieć. Chodź, pójdziemy do niej, albo pozwól jej przyjść tu!
Wzdrygnął się, jakgdyby go ktoś w pierś ugodził.
— Masz Allah, czyś oszalał? Duch pustyni zamglił twój umysł, że nie wiesz, czego żądasz. Wszak kobieta, na której spoczął wzrok obcego mężczyzny, musi umrzeć!
— Umrze ona raczej, gdy mi nie będzie wolno pójść do niej. Muszę zmierzyć jej puls i zapytać ją o wiele rzeczy, które dotyczą jej choroby. Bóg tylko wie wszystko, nie pytając się o nic.
— Ty więc nie leczysz zapomocą talizmanu?
— Nie.
— Ani zapomocą słów?
— Nie.
— A może uzdrawiasz modlitwą?
— Oczywiście, że się modlę za cierpiących i chorych; ale Bóg dał nam w ręce środki i sposoby, aby ich uzdrowić.
— Co to za środki?
— Są to rośliny, metale i cząstki ziemi, których soki i siły wyciągamy.