Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Za kilka chwil ukląkł znowu w swem czółnie, chwycił za wiosło i poruszając niem równomiernie, śpiewał w takt wiosła: „la Allah, Allah hu!“
Człowiek ten wywarł na mnie dziwne wrażenie. Dlaczego wszedł na statek, a nie przybił do brzegu? Dlaczego pytał się, czy jestem bogaty i rozglądał się podczas rozmowy po całym pokładzie wzrokiem zadziwiająco bystrym? Nie miałem właściwie żadnego powodu do podejrzeń, a jednak w głębi duszy ostrzegało mnie coś przed tym człowiekiem. Mógłbym przysiąc, że nie był to derwisz.
Gdy się już znacznie oddalił od brzegu, popatrzyłem na niego przez lunetę. W owych okolicach zmierzch trwa bardzo krótko, ale było jeszcze dość jasno, bym go mógł dokładnie widzieć przez szkła powiększające. Nie klęczał już, jak sobie był ślubował, lecz siedział wygodnie i obróciwszy czółno w inną stronę — zmierzał do przeciwległego brzegμ. Pomyślałem sobie, że tu dzieją się jakieś rzeczy tajemnicze.
Obok mnie stał Halef i przyglądał mi się uważnie. Starał się widocznie odgadnąć me myśli.
— Czy widzisz go jeszcze, zihdi? — zapytał mnie.
— Widzę.
— Sądzi, że nie możemy go już widzieć i zbliża się do lądu!
— Tak jest. Z czego to wnosisz?
— Allah tylko jest wszechwiedzący, ale Halef ma bystre oczy.
— Cóż ujrzały twe oczy?
— Że człowiek ten nie był ani derwiszem, ani fakirem.
— Ah!
— Tak jest, zihdi. Czyś widział kiedyś lub słyszał, żeby derwisz z zakonu Kaderijeh, odmawiał i śpiewał litanję Hawlajipów?[1].
— Słusznie. Ale na cóż się podawał za fakira, skoro nim nie jest?
— To należy odgadnąć, effendi.

— Powiedział, że będzie jechał przez całą noc. Czemuż nie czyni tego?

  1. Derwiszów zawodzących.